Moi elektrycy niegdyś stosowali całkiem niegłupi sposób. Oczywiście, należało mieć do tego odpowiednie ołowiane łączniki z otworami na słupki, które kupowaliśmy. I po zestawieniu baterii z ogniw, w słupkach ogniw wiercili otwory na kilka centymetrów, a potem zalewali całość roztopionym ołowiem. Ołów topiono palnikiem w niewielkim tygielku stalowym (z drewniana rączką) w pewnej odległości od wózka.
Całość prac wykonywana była pod wiatą, a nie w ładowni akumulatorów, gdyż jak wiadomo, używanie ognia otwartego przy akumulatorach jest zabronione. My sprawdzaliśmy wiatr i palnik grzał od strony wiatru, chociaż i tak czujka patrzyła czy nie nadjeżdża jakiś bhp-owiec.
Tym sposobem naprawiano też baterie fabryczne, bo ze względu na kiepskie drogi w firmie, uszkodzenia połączeń pomiędzy ogniwami były dość częste. I powiedziałbym nawet, ze częstsze niż "naszych" baterii.