© literatka. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Publikacja odbywa się za zgodą Autora oraz Admina @gulson-a i przeznaczona jest wyłącznie dla czytelników dorosłych. [retrofood]
TAMTO LATO
Motto:Jedyną możliwością, żeby marzenie było wciąż doskonałe, jest jego niespełnienie.
Amos Oz
PROLOG
Obudził mnie krzyk jakichś ptaków dochodzący znad jeziora. Przez chwilę nawet wstrzymałem oddech, wsłuchując się uważnie w napływające otwartym oknem dźwięki, ale nic niepokojącego w nich nie stwierdziłem. Wszystkie dochodzące odgłosy należały do normalnych, codziennych przejawów budzącej się do życia przyrody. Nie było sensu dłużej nasłuchiwać. Wszystkiego doświadczyłem już kilkanaście razy, bo od kilkunastu dni mieszkałem w tym domu.
Zerknąłem w stronę okna. Dniało.
Ciepła, lipcowa noc miała się ku końcowi. Za kilkanaście minut wstanie słońce i znowu obleje ziemię swoim żarem. Znowu będę musiał szukać ochłody w pobliskim jeziorku, ale tym razem będę sam. Dzisiaj, leżąc na nagrzanym piasku, już nie będę mógł wdychać zapachów jej kasztanowych włosów. Nie będę mógł położyć dłoni na dumnie sterczącej piersi, ani wziąć do ust sutka, bo kolejnego dnia nad jeziorem, nie spędzimy już razem. Wczoraj wieczorem uprzedziła, że dzisiaj musi wyjechać.
Spojrzałem na zarys postaci leżącej na drugiej połowie tapczanu. Dobiegający stąd równy, miarowy oddech świadczył o tym, iż najspokojniej sobie spała, nie przejmując się niczym. Brzask dnia ujawnił natomiast, że prześcieradło, którym była przykryta, trochę się zsunęło i jędrny, kształtny biust, wyjrzał na świat.
Odwróciłem się i przylgnąłem do jej boku. W nosie poczułem zapach perfum. Bardzo przyjemny zapach i niepowtarzalny, oraz bardzo podniecający. Po chwili mój język i wargi, same odnalazły różowy sutek, po czym delikatnie zaczęły go ssać. Stwardniał niemal natychmiast, a w dotychczasowym rytmie spokojnego oddechu nastąpiło jakieś zakłócenie. Zaraz też jej ciało zaczęło zmieniać położenie. Odwróciła się w moją stronę.
Popatrzyłem na tę piękną twarz. Jakby pod wpływem tego spojrzenia otworzyła powoli jedno oko, potem niespiesznie uchyliła powiekę drugiego i uśmiechnęła się radośnie tak, jak robią to dzieci, kiedy nie znają jeszcze problemów dorosłego życia. A po sekundzie, nagłym ruchem przywarła do mnie swoim cieplutkim, nagim ciałem, zarzucając jedną nogę na moje i obejmując ręką za szyję. Chwilę tak trwała przytulona, po czym nagle wyszeptała cichutko:
- Tomeczku, daj trochę pospać, potem będziemy się kochać! Obiecuję, że zostanie z ciebie tylko wydmuszka!
- Nie mogę spać po tym, jak powiedziałaś, że wyjeżdżasz ode mnie – odparłem trochę przekornie.
- Głuptasie, przecież to tylko na trzy dni! Przyrzekam, że jak wrócę, to już we furtce zrzucę majtki, biegnąc do ciebie i będę cię tak ujeżdżać, że co najmniej przez dwa dni nie będziesz mógł prosto chodzić!
- Akurat! – głośno zwątpiłem. – Wsiądziesz gdzieś do pociągu, a ja wiem, że pociągami jeździ mnóstwo starych satyrów, dybiących na niewinność takich ślicznych, cudownych i niewinnych małolatek…
- Przestań! Po pierwsze, nie jestem niewinną małolatką, lecz stateczną kobietą, która ma dwadzieścia sześć lat i męża w dodatku. A po drugie, oświadczam ci uroczyście, że już nigdy w życiu, w pociągu, nie wezmę do ręki żadnego kartonu z sokiem! Ani nawet nie wezmę takowego do walizki!
- Przyrzekasz? – zapytałem z poważną miną.
Wtedy, nie zmieniając swojej pozycji, podniosła do góry rękę z wyprostowanymi dwoma palcami i oświadczyła:
- Uroczyście przyrzekam!
Po tych słowach opuściła ją bezwładnie w dół, na prześcieradło.
- Trochę mnie uspokoiłaś.
Uśmiechnęła się figlarnie i pocałowała w czubek nosa, mrucząc przy tym niczym głaskana kotka. Po chwili jednak bezceremonialnie odwróciła się tyłem, przypadkowo zrzucając z siebie prześcieradło i prezentując mi swoje zgrabniutkie, brzoskwiniowo opalone półkule pośladków. Jej poza była niesłychanie podniecająca, ale leżałem bez ruchu. Bo sił nie miałem już zupełnie…
Kochaliśmy się przez cały wieczór, niemal do północy. Była w tym niespożyta i ciągle miała ochotę, a wyobraźni i fantazji w łóżku mogłyby jej pozazdrościć nawet bohaterki „Kamasutry”. Chwilami zaczynałem się bać, że jej nie wystarczę, że nie spełnię oczekiwań i zacznie szukać innego faceta, bo przecież byłem… niemal emerytem! Jak inaczej miałem się przy niej czuć, w sytuacji kiedy przekroczyłem już czterdziestkę?
Teraz leżała spokojnie, zadowolona i wyglądająca na całkiem szczęśliwą, ale po chwili chłód poranka zrobił swoje. Odruchowo poszukała prześcieradła i okryła ciało, a niebawem jej oddech nabrał regularności.
Znowu spała.
A jeszcze dwa tygodnie temu w ogóle nie miałem pojęcia, że taka kobieta istnieje na tym świecie…
CZĘŚĆ I. PODRÓŻE NIE TYLKO KSZTAŁCĄ. STUDIUM PRZYPADKU.
Ta czerwcowa noc dziewięćdziesiątych lat końca XX wieku, była wyjątkowo chłodna. Niby kilka dni temu zaczęło się lato, ale aura jakby o tym zapomniała. Padał chłodny, drobny deszcz, a mocno wiejący wiatr zawodził na drutach elektrycznych niczym w październiku. Na szczęście prognozy zapowiadały szybką zmianę pogody i ciepły, słoneczny lipiec.
Nie martwiłem się więc zbytnio deszczem, kiedy głos stacyjnego megafonu, zapowiadający przyjazd pociągu do Warszawy, zmusił mnie do wyjścia z sennego, zapyziałego budynku na mokry peron. Rozejrzałem się wokół. Do podróży szykowało się zaledwie kilka osób, bez ociągania kierujących się pod peronowy daszek, który jako tako zabezpieczał nas przed kapiącą z nieba wilgocią. Dołączyłem do nich. Mimo wszystko, wolałem nie moknąć.
Pociąg z Zagórza niespiesznie wjeżdżał na stację. Wagony były ciche i ciemne, tylko na ich korytarzach paliło się światło. Nie było w tym nic dziwnego. Przecież północ minęła już jakiś czas temu, a ruch turystyczny w kierunku Warszawy nie był teraz jeszcze zbyt wielki. Na razie niewiele osób wracało z Bieszczadów, niewielu też było innych podróżnych. Ot, trochę osób w delegacji, trochę młodzieży, a wszyscy i tak o tej porze już drzemali.
Teraz wydawało się to oczywiste, ale kiedy kupowałem bilet, nie byłem o tym przekonany, więc na wszelki wypadek kupiłem pierwszą klasę, by uniknąć tłoku. Tego tłoku jednak nie było! Można było śmiało podróżować dwójką, ale skoro już zapłaciłem, to nie było też powodu by nie skorzystać z większej wygody. Odszukałem zatem wzrokiem wagon pierwszej klasy i pospieszyłem w jego stronę.
Nie ociągałem się z wejściem do środka, aby nie moknąć i nawet nie zauważyłem, że zaraz za mną po schodkach wspiął się również konduktor, który otrzepując się z wilgoci, z miejsca mnie zapytał:
- Pan do Warszawy?
- Nawet dalej – odparłem.
- Proszę wybrać sobie przedział, przyjdę później do pana – oznajmił i przez wewnętrzny łącznik wagonów ruszył dalej.
Stałem jak wryty i patrzyłem w ślad za nim. Zaskoczył mnie. Czyżby to była propozycja? Przecież wcale nie jestem taki ładny! – pomyślałem ironicznie. – Ani młody! Cholera, a może teraz kolej oferuje w pierwszej klasie podróż z usługami? Śmiech mną targnął. No nie, facetami to ja byłem zainteresowany raczej średnio, moje dawne koleżanki z akademika mogłyby coś na ten temat powiedzieć, gdybym je jeszcze kiedyś spotkał…
Sytuacja rozbawiła mnie trochę, ale przecież nie będę tu stał jak kołek z uśmiechem przyklejonym do facjaty. Poszedłem korytarzem przez wagon, ciągnąc za sobą swój neseser.
Bagażu nie miałem dzisiaj zbyt wiele. Większość moich rzeczy i potrzebnego sprzętu zawieźliśmy ze Stefanem na miejsce w ubiegłym tygodniu, kiedy pojechaliśmy tam samochodem. Teraz jednak byłem sam. Stefana wyjechał na kilka miesięcy za granicę, więc ja musiałem jechać pociągiem i jakoś dotrzeć na miejsce.
To jednak nie było problemem, inna sprawa zaprzątała mi głowę. Bardziej niewesoły był fakt, że miałem tam spędzić całe lato. Sam. Całe wakacje, a może nawet dłużej.
Stefan, lekko postrzelony – jak czasem mówiliśmy – mąż mojej starszej siostry, czyli po prostu mój szwagier. Miłośnik włóczęgi, krajobrazu i turysta z zamiłowania. Jak znalazł to urokliwe miejsce na Mazurach, do dzisiaj nie bardzo wiadomo. Sam Stefan zresztą, kilka razy też różnie o tym mówił. W każdym razie kiedyś, kilka lat temu, po powrocie z kolejnego, kilkudniowego wypadu na Mazury, przyjechał do mnie pochwalić się nowym nabytkiem. Otóż kupił tam całe gospodarstwo, działkę wraz z zabudowaniami. Proponował mi wtedy natychmiastowy, wakacyjny wyjazd nad jeziora, jednak nie mogłem skorzystać z tej oferty.
Wróciłem wtedy na kilka dni do Polski. I te kilka dni, to był mój cały urlop tamtego lata. Na odpoczynek nie miałem czasu. Byłem potrzebny w firmie. Ba, niezbędny! I nawet nie próbowałem wydębić u szefa tych kilku dodatkowych dni w kraju, bo znałem rezultat takiej rozmowy. Wystarczyło mi przypomnieć sobie jego minę, kiedy kilka miesięcy wcześniej, bez uprzedzenia, nieoczekiwanie zameldowałem się u niego w gabinecie.
Maryla, jego asystentka, dawno zauważyła, że szef mnie foruje. Że mam większe prawa niż inni. Kiedyś przecież byłem tu szarą eminencją, bo rządziłem firmą gdy szef wyjeżdżał na delegacje, albo brał urlop. I w zasadzie to się nie zmieniło, chociaż ktoś z boku pomyślał by inaczej. Podczas nieobecności szefa, firmą formalnie kierował Piotr, ale tylko dlatego, że ja coraz częściej i dłużej bywałem za wschodnią granicą, więc siłą rzeczy ktoś musiał. Ale gdy powracałem do firmy, Piotr zamieniał się w ratlerka, wesoło merdającego ogonem i nawet nie usiłował upominać się u mnie o jakieś większe docenianie swojej osoby. Był dobrym handlowcem, znał tematykę, ale nie czuł wschodu, nie znał dobrze języka, nie umiał się tam zachowywać ani negocjować. Dlatego siedział w firmie i pilnował realizacji umów. Tych kontraktów, które negocjowaliśmy wcześniej albo szef, albo ja.
I kiedy nieoczekiwanie pojawiłem się u Marylki, to nawet chyba nie pomyślała, żeby mnie zaanonsować. Przecież zawsze wchodziłem do jego gabinetu bez problemów! Porozmawiała więc wesoło, bo mój widok nieodmiennie kojarzył jej się z butelką jakiegoś ciekawego trunku. A mołdawskie koniaki wszyscy w firmie cenili! Zresztą, były tego warte, mimo, że niewiele kosztowały w przeliczeniu na twardą walutę, dlatego też stanowiły niezmienny prezent, jaki ze swoich wojaży przywoziłem dziewczynom do firmy.
Teraz również przywiozłem siedmiogwiazdkową butelkę, więc radość Marylki była uzasadniona. Powiedziała mi po cichu, że szef jest sam w gabinecie i zaproponowała, że od razu tam poda nam kawę. Pochwaliłem ją wtedy i udałem, że wchodzę tam z wielką pewnością siebie. Ale tak naprawdę to wchodziłem niepewnie, już od drzwi wyobrażając swoim zachowaniem pokornego chłopa z czapką w garści. Instynktownie czułem, że Mariusz ma prawo mieć do mnie pretensje.
Siedział za swoim wielkim, półokrągłym biurkiem, coś tam szukał w papierach i kiedy mnie zobaczył, to aż szczęka mu opadła. Nic dziwnego, przecież nie uzgadniałem z nim swojego przyjazdu. Szybko doszedł do siebie, niby przywitał się normalnie, chociaż zaskoczenia wciąż nie ukrywał. I w miarę normalne przywitanie nie przeszkodziło mu za chwilę zaatakować mnie żądaniem zdania relacji ze wszystkich moich posunięć.
Opowiedziałem mu w skrócie o poszczególnych tematach i niby wszystko skończyło się ok. Ale zaraz przypomniał mi – jakbym niby tego nie wiedział – że teraz zarabiamy na cały rok istnienia firmy, teraz są nasze żniwa i nie można sobie pozwolić na wakacje.
Koniec końców, umówiliśmy się na wieczorną wódkę w miejscowej knajpie, jednak po kilku głębszych kategorycznie zażądał, żebym najdalej za kilka dni ponownie zameldował się w Kijowie, gdzie mieliśmy naszą spółkę. No i było po moich długich wakacjach.
Dodano po 48 [minuty]:
Siostra z kolei, nie była zachwycona nabytkiem Stefana, bo dla niej, z Katowic, to wszystko leżało za daleko. Jej już wyjazdy nie nęciły. Z wiekiem, robiła się coraz większą domatorką. Ale obojętnie zaakceptowała zakup, pewnie z myślą o córce i jej przyszłych dzieciach
Kiedyś było inaczej: Mazury znała, bo studiowała w Lublinie, więc daleko nie było. Bywała tam kilka razy. Potem zjeździła pół Europy, zaliczyła kilka lat pracy na zagranicznym kontrakcie, zresztą razem ze Stefanem i teraz powtarzała, że wyjazdów to ona ma dość. Była lekarzem i lubiła swoją pracę w szpitalu, do tego prowadziła prywatną praktykę. Pracy miała dużo, ale twierdziła, że dom i ogród wystarczają jej do wypoczynku.
Stefan natomiast na początku był bardzo z siebie zadowolony, snuł wielkie plany, w czasie naszych rzadkich spotkań opowiadał z pasją o zamierzeniach… tyle, że nie miał zupełnie czasu, aby je realizować. I nic nie wskazywało, aby w przyszłości miało być inaczej. Z wielkich zamierzeń mogła być wielka klapa. No i powoli tracił swój optymizm.
Jednak Stefanowi trafił się fart jak w totolotku. Stary Jesionek, dotychczasowy właściciel tej zagrody, w akcie notarialnym zastrzegł sobie mieszkanie w niej do końca życia. Stefanowi to nie przeszkadzało, więc nie oponował. Jednak siostra, gdy się o tym dowiedziała, była bardzo niezadowolona i to może też dlatego niezbyt interesowała się tym miejscem. W dodatku Stefan przez parę lat usłyszał od niej wiele ironicznych słów, komentujących jego handlowe umiejętności. I chociaż tłumaczył, że ma po prostu bezpłatnego stróża, a Jesionek wieczny nie jest, to większość naszych znajomych całkowicie zgadzała się z nią, a nie z nim
Ale większość się myliła i wyszło na to, że rację miał Stefan. A nawet więcej niż rację.
Minąłem kilka przedziałów. Wszystkie miały drzwi zamknięte i szczelnie zasunięte zasłonki. Niech śpią, pomyślałem. Pewnie single rozwalili się wzdłuż na kanapach i w cholerze mają innych pasażerów. Ważne, żeby sami dupy wieźli wygodnie i w cieple. Założył bym się o wszystko, że w tych przedziałach nawet połowa miejsc nie jest zajętych.
Wreszcie zauważyłem, że jeden z przedziałów nie był tak szczelnie zabezpieczony. A światło padające z korytarza oświetlało puste miejsce na kanapie. Otwarłem więc drzwi. Na drugiej kanapie, z prawej strony, ktoś siedział.
- Dobry wieczór – cicho powiedziałem. – Wolne te miejsca?
- Dobry wieczór – odpowiedział mi równie cicho miły, kobiecy głos. – Proszę!
Niemal bezszelestnie wszedłem do przedziału i położyłem neseser na półkę, a obok niego reklamówkę z wodą i kilkoma kanapkami. Nie zdejmowałem swetra, chociaż w przedziale było ciepło. Jeszcze czułem w kościach chłód i wilgoć, a nocna, senna pora, nie ułatwiała rozgrzania się. Przyjdzie na to czas. Potem usiadłem na kanapie tyłem do kierunku jazdy, wciskając się plecami w stabilizujący kącik oparcia kanapy i bocznej ściany wagonu. Teraz w bladym świetle lamp korytarza mogłem obejrzeć ścianę naprzeciwko i spojrzeć na moją towarzyszkę podróży. Skierowałem więc w tamtą stronę niby mimowolne spojrzenie.
Pasażerki były dwie. Młoda kobieta siedziała obok drzwi, a mała dziewczynka leżała wzdłuż na kanapie, z głową spoczywającą na poduszeczce, opartej o kolana siedzącej. Dziewczynka spała. Kobieta patrzyła przed siebie, pewnie w stronę reprodukcji z jakimś pejzażem, wiszącej na przeciwległej ścianie. Nie była zainteresowana moją osobą, pewnie zaspokoiła ciekawość taksując mnie, kiedy ustawiałem neseser na półce. Po chwili przymknęła oczy i miałem wrażenie, że zaraz zacznie drzemać.
Ale coś było nie tak. Chociaż to złe słowa. To ja źle widziałem. Do przedziału wpadało niewiele światła, w dodatku zasłonki tworzyły różne cienie, więc to mnie trochę tłumaczy. Nieoczekiwanie, kiedy po chwili mój wzrok zaczął rejestrować więcej szczegółów, zdałem sobie sprawę, że kobieta jest niecodziennie ładna. Aż dreszcz mnie przeszedł, a senność uleciała gdzieś w dal.
Najpierw patrzyłem na nogi. Cholernie długie i widoczne od kostek do połowy ud. Dalszy widok zasłaniała niezbyt krótka mini spódnica od kostiumu. Kolana ściśle przylegały do siebie, podkreślając, że nogi są proste i strzeliste, niczym toczone. Popatrzyłem wyżej. Ciemne, niezbyt długie włosy, lekko sfalowane, sympatyczna buzia z wąskim nosem i pełną dolną wargą, a niżej dość duży biust, chociaż absolutnie nie nadmierny, schowany pod elegancką bluzką. I wreszcie doszło do mnie, że takiej pięknej dziewczyny to ja chyba jeszcze nie widziałem. A widziałem już sporo. Kobiet też.
Dopiero po chwili, mój wzrok zarejestrował też rękę, która obejmowała śpiącą dziewczynkę. Na serdecznym palcu tkwiła dość szeroka obrączka.
Ten widok przywrócił mnie rzeczywistości, kobieta była mężatką. Zresztą, cóż za „genialne” odkrycie, ironicznie zaśmiałem się w duchu z siebie. Przecież jechała z dzieckiem! Tyle, że jakoś na początku, wbrew oczywistym faktom, nie dopuszczałem tej myśli do siebie. Wydawało mi się, że jest za młoda, aby być matką tak dużego dziecka. Ale to nie było niemożliwe! Może wcześnie zaczęła… Zresztą, z taką urodą to i nic dziwnego.
Poczułem niechęć do jej męża. Szlag by go nie trafił! Taką ślicznotkę zawłaszczył dla siebie! Zacisnąłem oczy. Już nie chciałem na nią patrzeć. Ale po kilkunastu sekundach przyszła refleksja i spojrzałem na to z boku: „Czego się wściekasz?” – pomyślałem gorzko. – „Z czym do ludzi? Czyżbyś na starość miał jakieś złudzenia? I co takiej dziewczynie mógłbyś teraz zaoferować, dziadku Tomku? To, że podobno faceci po czterdziestce głupieją, w niczym ci nie pomoże, ani niczego nie ułatwi. Jesteś w stanie najwyżej na nią popatrzeć i to wszystko!”
Ech, gdybym miał kilkanaście lat mniej…
„No i guzik z tego. Ona chyba nawet wtedy nie zaszczyciłaby ciebie spojrzeniem. A co mówić o dniu dzisiejszym! Może to nawet lepiej. Nie masz pracy ani zdrowia, kasy też nie masz, no i jedziesz spędzać czas w charakterze stróża posiadłości, bo tylko do tego jeszcze się nadajesz. I tyle twojego! Pewnie gdybyś jej to wszystko powiedział i zaoferował zawarcie znajomości, bezwarunkowo skręciła by się ze śmiechu!”
Swoich wielbicieli na pewno mogła liczyć dziesiątkami. I na pewno wszyscy oni, na każde jej skinienie, natychmiast byli gotowi zaofiarować jej swoją młodość, pieniądze, oraz resztę życia, zaś takim jak ja, pozostawało tylko westchnąć sobie ukradkiem, a i to po cichutku, żeby nie patrzyła na nich z litością i rozbawieniem.
Jeszcze rok temu nie chciałem dopuszczać do siebie podobnych myśli. Ciągle czułem się młodo! Dobra praca, porządny szef, niezły służbowy samochód… Świat był mój! Dawno już wróciłem do równowagi po tej traumie, którą sprawiła mi Lena. Od jej odejścia minęło przecież ładnych parę lat… Tyle, że moje wschodnie wyprawy jednak ciągle szerokim łukiem omijały Moskwę. Tego miejsca nadal się bałem. Nadal nie byłem pewien, czy zdołam stawić czoła wspomnieniom, czy dam radę spokojnie znosić widok tych ulic, tych tak dobrze znanych mi miejsc, tego widoku wiecznie spieszących się ludzi… czy nie powrócą stare koszmary, te czarne, pijane dni i pijane noce.
Ale w innych miejscach poza Moskwą, wszystko było całkiem normalne. Rzadko już wspominałem Lenę, nawet kiedy – bywało – długonogie panienki tańczyły nam po stołach kankana. A zdarzało się to wcale nie tak rzadko. Ktoś nie znający branży byłby bardzo zdziwiony jak bardzo powszechny był ten zwyczaj, towarzyszący goszczeniu handlowych delegacji.
Ale to było i zdechło. Wszystko zdechło. I wszystko niemal równocześnie.
Doktor Nitecka nieraz mi mówiła, abym zwolnił trochę tempo, bo coraz więcej jej się nie podoba w moim zdrowiu, jednak machałem na to ręką. Na porządne badania, ani na jakieś chorowanie, nie było czasu. Ciągłe wyjazdy, coraz dłuższe pobyty w Kijowie, Mińsku, Wilnie, Kiszyniowie… Ja przecież jestem niezastąpiony, szef potrzebuje! Szef chwali! Nie mogę go zawieść! Firma… przecież nie za darmo zostałem jego zastępcą… ja muszę…
Napoleonowskie plany. A potem ktoś wyjął igłę, dźgnął i balon pękł. Pękł nieodwracalnie.
Nasza firma była prywatną spółką szefa ze Szwedami z Gdańska. Oni mieli sporo kasy, a szef kontakty i układy na wschodzie, bo kiedyś studiował w Kijowie. Nie mam pojęcia kiedy i gdzie się spotkali, ale coś zadziałało, jakaś chemia może, albo inne zaiskrzenie… Skutek był taki, że powstała firma do handlu z postradzieckimi krajami. Szwedzi mieli w niej większość udziałów, co w przyszłości okazało się decydujące dla moich losów, ale nie tylko moich.
Przez kilka lat wszystko było dobrze. Dużo pracowaliśmy, ale skutecznie i były z tego niemałe pieniądze. W międzyczasie moje dzieci pokończyły szkoły, starszy syn już studiował, córka na studia się wybierała, zostaliśmy w mieszkaniu tylko z Martą. Jednak coraz mniej mieliśmy wspólnych tematów, bo coraz mniej czasu spędzaliśmy razem. Marta tak się ode mnie odzwyczaiła, że czasem nawet była zadowolona z moich wyjazdów, bo – jak mówiła – nie przeszkadzałem jej w domu. I już sam nie wiedziałem, czy jej słowa powinny mnie zmartwić, czy mam się z nich cieszyć. Nasze drogi chyba się rozchodziły, tyle, że bardzo spokojnie. Bez kłótni i awantur.
Ale na świat spadł kryzys, obroty w firmie zmalały, zyski były mniejsze i Szwedzi doszli do wniosku, że już nie ma powodu dzielić się nimi z Mariuszem. Nauczyliśmy ich wschodu, poznali drogi, ścieżki i ludzi, więc okazaliśmy się po prostu już niepotrzebni.
Był wtedy wrzesień. Ciepły, kolorowy, piękny dzień. Pierwszy dzień jesieni, dwudziestego pierwszego września. I w tym właśnie dniu zebrała się Rada Nadzorcza naszej firmy. Nic nadzwyczajnego. Wiele już razy się zbierała, ja zresztą zawsze przygotowywałem sporo materiałów na te posiedzenia. Mariusz często mi to zlecał, będąc pewnym rzetelnego wykonania. I tym razem tak było, więc mimo słabszych wyników firmy, ze spokojem oczekiwaliśmy wszyscy zakończenia posiedzenia. A tu na koniec dnia… szok!!!
To zresztą chyba nawet za słabe słowo na określenie tego co nas spotkało. Dowiedzieliśmy się, że Rada Nadzorcza podjęła szereg uchwał, a miedzy innymi o odwołaniu szefa z funkcji prezesa Zarządu i o przeniesieniu siedziby spółki do Gdańska. Więc automatycznie też wszyscy pracownicy dostali wypowiedzenie z pracy. Sto procent załogi! Zrównali wtedy nas wszystkich dokładnie!.
Było to tak nieoczekiwane, że najpierw byliśmy jak sparaliżowani. Wypowiedzenia dostaliśmy zaraz następnego dnia, ale z datą 30-go dnia miesiąca. Podpisane już przez nowy, szwedzki Zarząd. Bez obowiązku świadczenia pracy w okresie wypowiedzenia. Ale przecież jeszcze przez tydzień, do 30-go, mieliśmy pracować!
Kurwa, aleśmy wtedy pracowali! Szwedzi nie mieli węża w kieszeni i na otarcie łez przyznali nam odprawy w wysokości rocznych zarobków, więc kasę wszyscy mieliśmy na rok zapewnioną. A że Mariusza nie było, bo pojechał do Gdańska próbując to wszystko odkręcać, więc to ja rządziłem firmą, pozwalając wszystkim na wszystko i najczęściej sam inspirując wyskoki.
Nasza piękna siedziba, gdzie przecież mieliśmy nawet służbowy bar dla gości, zamieniła się w jeden wielki, pijacko – rozrywkowo – dyskotekowy lokal. Było fajnie, bo nawet dziewczyny, które dotąd stroniły od alkoholowych imprez, tym razem nie odmawiały i dzielnie dotrzymywały nam kroku. Dodatkowo sprzątaczkom poleciłem przychodzić rano, żeby miał kto przynosić napoje i zakąskę. Też musiały pić.
Poleciłem odłączyć kable od telefonów, żeby nam dzwonki nie przeszkadzały, zostawiając tylko jeden działający aparat w sekretariacie i jeden w gabinecie Mariusza. Przez parę dni, obydwoje z Marylką, odbieraliśmy na przemian telefony od naszych wschodnich partnerów, żegnając się z nimi i opowiadając o całej sytuacji. Oj, nie ułatwiliśmy tym życia Szwedom w przyszłości, nie ułatwili. To jest pewne. Tym niemniej robiliśmy to wszystko bez skrupułów. Tak jak i oni dla nas nie mieli.
Mariusz nie wrócił do końca tygodnia, ale dobrze że sobota przerwała ten nasz alkoholowy ciąg. Bo chyba byśmy nie przeżyli. Przez cały dzień nie mogłem dojść do siebie. Prosiłem Martę, żeby mnie dobiła… A w niedzielę, wcale nie było lepiej. Czułem się bardzo źle i nie miałem pojęcia jak i czym poprawić swój stan. O alkoholu nie mogłem nawet myśleć i jakoś dochodziło do mnie, że tym razem to nie tylko alkohol i skutki jego przedawkowania. To było coś więcej.
W poniedziałek poszedłem do firmy. Było posprzątane, chociaż zapachy trochę zdradzały co się tutaj działo. A ja nie mogłem nawet tego wąchać! Mój organizm protestował tak gwałtownie, że musiałem pójść do domu. I do wieczora męczyłem się, głodny i spragniony, nie mogąc tknąć żadnego jedzenia. Mało tego, łapałem ustami powietrze niczym wyjęta z wody ryba, ale i tak wciąż miałem wrażenie, że się duszę…
Wtedy się zdecydowałem i we wtorek poszedłem do Niteckiej. Wreszcie miałem czas na badania stanu zdrowia. No i się dowiedziałem.
Nitecka była przerażona wynikami moich badań. Powiedziała, że to już jest ostatnia chwila na zmianę trybu życia. Mój cały układ naczyniowo – krwionośny, z sercem na czele, był poważnie zużyty. Serce zdeformowane, w każdej chwili grożące zatory żylne, kamienie w nerkach, podejrzany stan wątroby, uaktywnione stare pęknięcia w stawie kolanowym, które teraz objawiały się bólem, uniemożliwiającym nawet prowadzenie samochodu... Wesoło nie było. Dostałem stos tabletek i wyraźne zalecenia. Miałem teraz się nie przemęczać, dużo odpoczywać, dużo spać i absolutnie się nie denerwować. Ponadto zero alkoholu i zero kawy. I ograniczenie jakichkolwiek używek.
No to właśnie teraz zmieniam ten tryb życia.
Od tamtego czasu minęło dziewięć miesięcy, a ja nie mam innej pracy, bo ani jeden raz nie udało mi się przejść badań stanu zdrowia przeprowadzanych przez lekarzy pracodawców. Widocznie moja kartoteka zdrowia działa na nich jak czerwona płachta na byka. Samochód musiałem sprzedać, bo noga przestawała mnie czasem słuchać. Raz nawet o mało co nie spowodowałem wypadku, kiedy nieoczekiwanie nacisnęła na pedał gazu, chociaż wcale jej tego nie kazałem. Powoli popadałem w wyraźną depresję.
Był tylko jeden pozytywny aspekt mojego dotychczasowego trybu życia. To szaleństwo uchroniło mnie przed brzuszkiem. Nie miałem nadwagi, bo na jedzenie też nie było czasu. Byłem szczupłym, w miarę przystojnym panem, z lekka posrebrzona głową, ale bez łysiny. Tu już działały geny. W mojej rodzinie, ani po stronie matki, ani ojca, łysych nie było. Tym niemniej 42 rok życia i niejasne perspektywy na przyszłość, odcisnęły na mnie swoje ślady. Straciłem pewność siebie, przestawałem być dowcipny, pojawiła się zgryźliwość, dużo rzeczy teraz mi się po prostu nie chciało. I przeważnie nawet nie chciało mi się tego zmieniać, ani z tym walczyć. Poddawałem się gnuśności.
Chociaż muszę przyznać, że po tych kilku miesiącach, kiedy nie pracowałem i systematycznie zażywałem przepisane leki, czułem się wyraźnie lepiej i lepiej sypiałem.
Monotonny stukot kół pociągu potęgował moją rezygnację. Siedziałem smętny w przedziale, mając wrażenie, że życie mi się właściwie skończyło. Dzieci mam już samodzielne, bo wcześnie je sobie zafundowaliśmy, nawet wakacje spędzają gdzieś na studenckich rozjazdach. Dla żony przestałem być interesujący i właściwie tylko zabiegany Stefan ciągle traktował mnie poważnie i nie wyczuwałem u niego lekceważenia. Nawet ta propozycja stróżowania to była właściwie bardziej jego troską o moje zdrowie, niż próbą załatwienia sobie dozoru posiadłości. My we dwóch zawsze się nieźle rozumieliśmy. Obydwaj pracowaliśmy w handlu zagranicznym, chociaż w różnych firmach i na innych terenach. Jednak zawsze mieliśmy wspólne tematy i zawsze mieliśmy o czym pogadać. On teraz musiał pracować po kilkanaście godzin, bo w jego firmie niepokornych zwalniali. Dlatego stresował się gdzieś w Egipcie a ja miałem mu leczniczo pilnować chaty i przy okazji dłubać coś spokojnie w gospodarstwie. Stefanowi marzyła się drewniana altanka w ogrodzie, z murowanym grillem i zadaszonym zapleczem w razie niepogody. I tym miałem się zająć w miarę ochoty i możliwości. Nie powinno to być dla mnie technicznym problemem. Lubiłem majsterkowanie, a Stefan ostatnio zawiózł tam sporo elektronarzędzi, więc do końca wakacji coś jednak powinienem stworzyć. A jak nie stworzę, to też nic się nie stanie. Najwyżej kiedyś zrobimy to razem jak wróci. Najważniejszy był spokojny wypoczynek.
Pociąg dotoczył się do Sandomierza. Znów kilka osób wsiadało i kilka wysiadało. Mdłe światło na peronie nie niosło ze sobą zapowiedzi niczego interesującego, nieoczekiwanie jednak do naszego przedziału wszedł jeszcze jeden pasażer. Był to mężczyzna, pewnie po pięćdziesiątce, lekko otyły i wyłysiały. Mruknął „dobry wieczór”, położył teczkę na półce obok mojego neseseru i usiadł na kanapie po mojej stronie, ale tuż obok drzwi; dokładnie naprzeciw tej ładnej dziewczyny. Dziewczyny, czy kobiety, sam już nie wiedziałem jak o niej myśleć. Nie wyglądała na więcej niż dwadzieścia, dwadzieścia kilka lat. Ale to pierwsze wrażenie, przy słabym oświetleniu. Ciekawe jak będzie wyglądać w świetle dnia. Chwilami zaczynałem się cieszyć, że w świetle dnia odkryję u niej jakąś wadę i nie będzie tak bezczelnie piękna i elegancka. A czasami właśnie tego się bałem, chciałem by na zawsze została w moich marzeniach śliczną bez zarzutu, chociaż, niestety, niedostępną. Nie miałem wątpliwości, że już na zawsze ją zapamiętam. I ciągle żałowałem, że jestem taki stary.
Mężczyzna był wyraźnie „delegacyjny”. W garniturze, pod krawatem, bez większych bagaży. I zachowywał się też „delegacyjnie”, czyli od razu ułożył się w kącie, przymknął oczy i spokojnie pogrążył w drzemce. Cały nasz przedział był cichy i spokojny.
Pociąg ruszył. Przejechaliśmy kilkanaście kilometrów bez jakiejkolwiek zmiany sytuacji. Było ciemno, obserwacje były bezsensowne i tylko ciche, rzadkie posapywania mężczyzny zakłócały nieco monotonię podróży. Ale ten spokój się kończył. Z korytarza doszły do mnie odgłosy otwieranych drzwi przedziałów i echo rozmów. Chyba trwała kontrola biletów. Pomyślałem, że zaraz wejdzie konduktor i włączy światło. Musiałem przygotować się do obejrzenia tej pani w pełnym świetle. Postanowiłem udawać że szukam biletu, aby przedłużyć tą chwilę, by konduktor zbyt szybko nie wyszedł i nie zgasił światła.
Z moich planów niewiele wyszło. Wprawdzie wchodzący konduktor zapalił światło, tyle że kontrolę biletów zaczął od pasażerów przy drzwiach, więc to oczywiste, że w tym czasie musiałem bilet znaleźć. No bo jak długo można szukać w dwóch kieszonkach koszuli? Ale długa obserwacja nie była niezbędna. Jeden rzut oka na dziewczynę wystarczył do stwierdzenia, że się nie myliłem. Była piękna i naturalnie elegancka. Niezbyt długie, ciemno-kasztanowe włosy układały się lekkimi falami wokół głowy. Dyskretny i harmonijny makijaż podkreślał regularne rysy twarzy, a ujmujący, delikatny uśmiech dopełniał całości. Dziewczyna była bardzo ładna i budziła sympatię. Cała jej zgrabna sylwetka była jedną wielką radością życia. Nie miała w sobie żadnej sztuczności. Każdy jej ruch i gest był skoordynowany i pełen gracji. Powiedziałbym nawet, że niemal taneczny. Szczegóły jej dość obcisłego, ale gustownego ubioru podkreślały sylwetkę i doskonale komponowały się ze sobą. Bez dwóch zdań: miała nie tylko książęcą urodę, ale i wdzięk księżniczki. Jej całe zachowanie było pełne naturalnej gracji i elegancji. Była po prostu zachwycająca.
Jedyną dysharmonię wprowadzała obrączka na palcu. Jak najbardziej prawdziwa.
Konduktor też nie był z drewna i po sprawdzeniu mojego biletu, ruszył do wyjścia obdarzając dziewczynę przeciągłym spojrzeniem. Zauważyła to i leciutko się do niego uśmiechnęła. Trwało to jednak tylko ułamek sekundy, bo natychmiast spoważniała i przeniosła swoją uwagę na dziewczynkę, poprawiając jej głowę na poduszeczce. A ta spała i nawet światło jej nie rozbudziło. Pomyślałem jak fajnie byłoby tak oprzeć swoją głowę o te uda tak, jak oparta jest ta poduszeczka… Znów tylko westchnąłem w myślach, pomarzyć dobra rzecz. Ale nie dla psa kiełbasa.
Przez cały ten czas kobieta nie zaszczyciła mnie nawet cieniem uwagi, ani śladem spojrzenia. Światło zgasło i szczęknęły drzwi zamknięte przez konduktora.
Niezadługo wyłączono nawet światło na korytarzu. Paliły się tylko lampy przy drzwiach wyjściowych z wagonu. W naszym przedziale niewiele już było widać. Nawet nikłe zarysy kształtów też czasem gdzieś znikały. Nie było teraz lepszego zajęcia niż spanie. Ale chociaż ziewałem raz za razem, to sen nie przychodził. Tylko wyobraźnia miała pole do popisu. Już nie byłem wściekły na tą pięknisię za to, że jest taka ładna. I bezczelnie ustawiałem siebie obok niej, w miejscu jej męża. Ciekawe, jak to jest mieć taką piękną żonę? Moja wprawdzie nie była brzydulą, ale do tej co siedziała tutaj, jednak sporo jej brakowało. Ciekawe, czy inni faceci zawsze podrywają takie ładne kobiety? Jak się wtedy czuje mąż takiej damy?
Publikacja odbywa się za zgodą Autora oraz Admina @gulson-a i przeznaczona jest wyłącznie dla czytelników dorosłych. [retrofood]
TAMTO LATO
Motto:Jedyną możliwością, żeby marzenie było wciąż doskonałe, jest jego niespełnienie.
Amos Oz
PROLOG
Obudził mnie krzyk jakichś ptaków dochodzący znad jeziora. Przez chwilę nawet wstrzymałem oddech, wsłuchując się uważnie w napływające otwartym oknem dźwięki, ale nic niepokojącego w nich nie stwierdziłem. Wszystkie dochodzące odgłosy należały do normalnych, codziennych przejawów budzącej się do życia przyrody. Nie było sensu dłużej nasłuchiwać. Wszystkiego doświadczyłem już kilkanaście razy, bo od kilkunastu dni mieszkałem w tym domu.
Zerknąłem w stronę okna. Dniało.
Ciepła, lipcowa noc miała się ku końcowi. Za kilkanaście minut wstanie słońce i znowu obleje ziemię swoim żarem. Znowu będę musiał szukać ochłody w pobliskim jeziorku, ale tym razem będę sam. Dzisiaj, leżąc na nagrzanym piasku, już nie będę mógł wdychać zapachów jej kasztanowych włosów. Nie będę mógł położyć dłoni na dumnie sterczącej piersi, ani wziąć do ust sutka, bo kolejnego dnia nad jeziorem, nie spędzimy już razem. Wczoraj wieczorem uprzedziła, że dzisiaj musi wyjechać.
Spojrzałem na zarys postaci leżącej na drugiej połowie tapczanu. Dobiegający stąd równy, miarowy oddech świadczył o tym, iż najspokojniej sobie spała, nie przejmując się niczym. Brzask dnia ujawnił natomiast, że prześcieradło, którym była przykryta, trochę się zsunęło i jędrny, kształtny biust, wyjrzał na świat.
Odwróciłem się i przylgnąłem do jej boku. W nosie poczułem zapach perfum. Bardzo przyjemny zapach i niepowtarzalny, oraz bardzo podniecający. Po chwili mój język i wargi, same odnalazły różowy sutek, po czym delikatnie zaczęły go ssać. Stwardniał niemal natychmiast, a w dotychczasowym rytmie spokojnego oddechu nastąpiło jakieś zakłócenie. Zaraz też jej ciało zaczęło zmieniać położenie. Odwróciła się w moją stronę.
Popatrzyłem na tę piękną twarz. Jakby pod wpływem tego spojrzenia otworzyła powoli jedno oko, potem niespiesznie uchyliła powiekę drugiego i uśmiechnęła się radośnie tak, jak robią to dzieci, kiedy nie znają jeszcze problemów dorosłego życia. A po sekundzie, nagłym ruchem przywarła do mnie swoim cieplutkim, nagim ciałem, zarzucając jedną nogę na moje i obejmując ręką za szyję. Chwilę tak trwała przytulona, po czym nagle wyszeptała cichutko:
- Tomeczku, daj trochę pospać, potem będziemy się kochać! Obiecuję, że zostanie z ciebie tylko wydmuszka!
- Nie mogę spać po tym, jak powiedziałaś, że wyjeżdżasz ode mnie – odparłem trochę przekornie.
- Głuptasie, przecież to tylko na trzy dni! Przyrzekam, że jak wrócę, to już we furtce zrzucę majtki, biegnąc do ciebie i będę cię tak ujeżdżać, że co najmniej przez dwa dni nie będziesz mógł prosto chodzić!
- Akurat! – głośno zwątpiłem. – Wsiądziesz gdzieś do pociągu, a ja wiem, że pociągami jeździ mnóstwo starych satyrów, dybiących na niewinność takich ślicznych, cudownych i niewinnych małolatek…
- Przestań! Po pierwsze, nie jestem niewinną małolatką, lecz stateczną kobietą, która ma dwadzieścia sześć lat i męża w dodatku. A po drugie, oświadczam ci uroczyście, że już nigdy w życiu, w pociągu, nie wezmę do ręki żadnego kartonu z sokiem! Ani nawet nie wezmę takowego do walizki!
- Przyrzekasz? – zapytałem z poważną miną.
Wtedy, nie zmieniając swojej pozycji, podniosła do góry rękę z wyprostowanymi dwoma palcami i oświadczyła:
- Uroczyście przyrzekam!
Po tych słowach opuściła ją bezwładnie w dół, na prześcieradło.
- Trochę mnie uspokoiłaś.
Uśmiechnęła się figlarnie i pocałowała w czubek nosa, mrucząc przy tym niczym głaskana kotka. Po chwili jednak bezceremonialnie odwróciła się tyłem, przypadkowo zrzucając z siebie prześcieradło i prezentując mi swoje zgrabniutkie, brzoskwiniowo opalone półkule pośladków. Jej poza była niesłychanie podniecająca, ale leżałem bez ruchu. Bo sił nie miałem już zupełnie…
Kochaliśmy się przez cały wieczór, niemal do północy. Była w tym niespożyta i ciągle miała ochotę, a wyobraźni i fantazji w łóżku mogłyby jej pozazdrościć nawet bohaterki „Kamasutry”. Chwilami zaczynałem się bać, że jej nie wystarczę, że nie spełnię oczekiwań i zacznie szukać innego faceta, bo przecież byłem… niemal emerytem! Jak inaczej miałem się przy niej czuć, w sytuacji kiedy przekroczyłem już czterdziestkę?
Teraz leżała spokojnie, zadowolona i wyglądająca na całkiem szczęśliwą, ale po chwili chłód poranka zrobił swoje. Odruchowo poszukała prześcieradła i okryła ciało, a niebawem jej oddech nabrał regularności.
Znowu spała.
A jeszcze dwa tygodnie temu w ogóle nie miałem pojęcia, że taka kobieta istnieje na tym świecie…
CZĘŚĆ I. PODRÓŻE NIE TYLKO KSZTAŁCĄ. STUDIUM PRZYPADKU.
Ta czerwcowa noc dziewięćdziesiątych lat końca XX wieku, była wyjątkowo chłodna. Niby kilka dni temu zaczęło się lato, ale aura jakby o tym zapomniała. Padał chłodny, drobny deszcz, a mocno wiejący wiatr zawodził na drutach elektrycznych niczym w październiku. Na szczęście prognozy zapowiadały szybką zmianę pogody i ciepły, słoneczny lipiec.
Nie martwiłem się więc zbytnio deszczem, kiedy głos stacyjnego megafonu, zapowiadający przyjazd pociągu do Warszawy, zmusił mnie do wyjścia z sennego, zapyziałego budynku na mokry peron. Rozejrzałem się wokół. Do podróży szykowało się zaledwie kilka osób, bez ociągania kierujących się pod peronowy daszek, który jako tako zabezpieczał nas przed kapiącą z nieba wilgocią. Dołączyłem do nich. Mimo wszystko, wolałem nie moknąć.
Pociąg z Zagórza niespiesznie wjeżdżał na stację. Wagony były ciche i ciemne, tylko na ich korytarzach paliło się światło. Nie było w tym nic dziwnego. Przecież północ minęła już jakiś czas temu, a ruch turystyczny w kierunku Warszawy nie był teraz jeszcze zbyt wielki. Na razie niewiele osób wracało z Bieszczadów, niewielu też było innych podróżnych. Ot, trochę osób w delegacji, trochę młodzieży, a wszyscy i tak o tej porze już drzemali.
Teraz wydawało się to oczywiste, ale kiedy kupowałem bilet, nie byłem o tym przekonany, więc na wszelki wypadek kupiłem pierwszą klasę, by uniknąć tłoku. Tego tłoku jednak nie było! Można było śmiało podróżować dwójką, ale skoro już zapłaciłem, to nie było też powodu by nie skorzystać z większej wygody. Odszukałem zatem wzrokiem wagon pierwszej klasy i pospieszyłem w jego stronę.
Nie ociągałem się z wejściem do środka, aby nie moknąć i nawet nie zauważyłem, że zaraz za mną po schodkach wspiął się również konduktor, który otrzepując się z wilgoci, z miejsca mnie zapytał:
- Pan do Warszawy?
- Nawet dalej – odparłem.
- Proszę wybrać sobie przedział, przyjdę później do pana – oznajmił i przez wewnętrzny łącznik wagonów ruszył dalej.
Stałem jak wryty i patrzyłem w ślad za nim. Zaskoczył mnie. Czyżby to była propozycja? Przecież wcale nie jestem taki ładny! – pomyślałem ironicznie. – Ani młody! Cholera, a może teraz kolej oferuje w pierwszej klasie podróż z usługami? Śmiech mną targnął. No nie, facetami to ja byłem zainteresowany raczej średnio, moje dawne koleżanki z akademika mogłyby coś na ten temat powiedzieć, gdybym je jeszcze kiedyś spotkał…
Sytuacja rozbawiła mnie trochę, ale przecież nie będę tu stał jak kołek z uśmiechem przyklejonym do facjaty. Poszedłem korytarzem przez wagon, ciągnąc za sobą swój neseser.
Bagażu nie miałem dzisiaj zbyt wiele. Większość moich rzeczy i potrzebnego sprzętu zawieźliśmy ze Stefanem na miejsce w ubiegłym tygodniu, kiedy pojechaliśmy tam samochodem. Teraz jednak byłem sam. Stefana wyjechał na kilka miesięcy za granicę, więc ja musiałem jechać pociągiem i jakoś dotrzeć na miejsce.
To jednak nie było problemem, inna sprawa zaprzątała mi głowę. Bardziej niewesoły był fakt, że miałem tam spędzić całe lato. Sam. Całe wakacje, a może nawet dłużej.
Stefan, lekko postrzelony – jak czasem mówiliśmy – mąż mojej starszej siostry, czyli po prostu mój szwagier. Miłośnik włóczęgi, krajobrazu i turysta z zamiłowania. Jak znalazł to urokliwe miejsce na Mazurach, do dzisiaj nie bardzo wiadomo. Sam Stefan zresztą, kilka razy też różnie o tym mówił. W każdym razie kiedyś, kilka lat temu, po powrocie z kolejnego, kilkudniowego wypadu na Mazury, przyjechał do mnie pochwalić się nowym nabytkiem. Otóż kupił tam całe gospodarstwo, działkę wraz z zabudowaniami. Proponował mi wtedy natychmiastowy, wakacyjny wyjazd nad jeziora, jednak nie mogłem skorzystać z tej oferty.
Wróciłem wtedy na kilka dni do Polski. I te kilka dni, to był mój cały urlop tamtego lata. Na odpoczynek nie miałem czasu. Byłem potrzebny w firmie. Ba, niezbędny! I nawet nie próbowałem wydębić u szefa tych kilku dodatkowych dni w kraju, bo znałem rezultat takiej rozmowy. Wystarczyło mi przypomnieć sobie jego minę, kiedy kilka miesięcy wcześniej, bez uprzedzenia, nieoczekiwanie zameldowałem się u niego w gabinecie.
Maryla, jego asystentka, dawno zauważyła, że szef mnie foruje. Że mam większe prawa niż inni. Kiedyś przecież byłem tu szarą eminencją, bo rządziłem firmą gdy szef wyjeżdżał na delegacje, albo brał urlop. I w zasadzie to się nie zmieniło, chociaż ktoś z boku pomyślał by inaczej. Podczas nieobecności szefa, firmą formalnie kierował Piotr, ale tylko dlatego, że ja coraz częściej i dłużej bywałem za wschodnią granicą, więc siłą rzeczy ktoś musiał. Ale gdy powracałem do firmy, Piotr zamieniał się w ratlerka, wesoło merdającego ogonem i nawet nie usiłował upominać się u mnie o jakieś większe docenianie swojej osoby. Był dobrym handlowcem, znał tematykę, ale nie czuł wschodu, nie znał dobrze języka, nie umiał się tam zachowywać ani negocjować. Dlatego siedział w firmie i pilnował realizacji umów. Tych kontraktów, które negocjowaliśmy wcześniej albo szef, albo ja.
I kiedy nieoczekiwanie pojawiłem się u Marylki, to nawet chyba nie pomyślała, żeby mnie zaanonsować. Przecież zawsze wchodziłem do jego gabinetu bez problemów! Porozmawiała więc wesoło, bo mój widok nieodmiennie kojarzył jej się z butelką jakiegoś ciekawego trunku. A mołdawskie koniaki wszyscy w firmie cenili! Zresztą, były tego warte, mimo, że niewiele kosztowały w przeliczeniu na twardą walutę, dlatego też stanowiły niezmienny prezent, jaki ze swoich wojaży przywoziłem dziewczynom do firmy.
Teraz również przywiozłem siedmiogwiazdkową butelkę, więc radość Marylki była uzasadniona. Powiedziała mi po cichu, że szef jest sam w gabinecie i zaproponowała, że od razu tam poda nam kawę. Pochwaliłem ją wtedy i udałem, że wchodzę tam z wielką pewnością siebie. Ale tak naprawdę to wchodziłem niepewnie, już od drzwi wyobrażając swoim zachowaniem pokornego chłopa z czapką w garści. Instynktownie czułem, że Mariusz ma prawo mieć do mnie pretensje.
Siedział za swoim wielkim, półokrągłym biurkiem, coś tam szukał w papierach i kiedy mnie zobaczył, to aż szczęka mu opadła. Nic dziwnego, przecież nie uzgadniałem z nim swojego przyjazdu. Szybko doszedł do siebie, niby przywitał się normalnie, chociaż zaskoczenia wciąż nie ukrywał. I w miarę normalne przywitanie nie przeszkodziło mu za chwilę zaatakować mnie żądaniem zdania relacji ze wszystkich moich posunięć.
Opowiedziałem mu w skrócie o poszczególnych tematach i niby wszystko skończyło się ok. Ale zaraz przypomniał mi – jakbym niby tego nie wiedział – że teraz zarabiamy na cały rok istnienia firmy, teraz są nasze żniwa i nie można sobie pozwolić na wakacje.
Koniec końców, umówiliśmy się na wieczorną wódkę w miejscowej knajpie, jednak po kilku głębszych kategorycznie zażądał, żebym najdalej za kilka dni ponownie zameldował się w Kijowie, gdzie mieliśmy naszą spółkę. No i było po moich długich wakacjach.
Dodano po 48 [minuty]:
Siostra z kolei, nie była zachwycona nabytkiem Stefana, bo dla niej, z Katowic, to wszystko leżało za daleko. Jej już wyjazdy nie nęciły. Z wiekiem, robiła się coraz większą domatorką. Ale obojętnie zaakceptowała zakup, pewnie z myślą o córce i jej przyszłych dzieciach
Kiedyś było inaczej: Mazury znała, bo studiowała w Lublinie, więc daleko nie było. Bywała tam kilka razy. Potem zjeździła pół Europy, zaliczyła kilka lat pracy na zagranicznym kontrakcie, zresztą razem ze Stefanem i teraz powtarzała, że wyjazdów to ona ma dość. Była lekarzem i lubiła swoją pracę w szpitalu, do tego prowadziła prywatną praktykę. Pracy miała dużo, ale twierdziła, że dom i ogród wystarczają jej do wypoczynku.
Stefan natomiast na początku był bardzo z siebie zadowolony, snuł wielkie plany, w czasie naszych rzadkich spotkań opowiadał z pasją o zamierzeniach… tyle, że nie miał zupełnie czasu, aby je realizować. I nic nie wskazywało, aby w przyszłości miało być inaczej. Z wielkich zamierzeń mogła być wielka klapa. No i powoli tracił swój optymizm.
Jednak Stefanowi trafił się fart jak w totolotku. Stary Jesionek, dotychczasowy właściciel tej zagrody, w akcie notarialnym zastrzegł sobie mieszkanie w niej do końca życia. Stefanowi to nie przeszkadzało, więc nie oponował. Jednak siostra, gdy się o tym dowiedziała, była bardzo niezadowolona i to może też dlatego niezbyt interesowała się tym miejscem. W dodatku Stefan przez parę lat usłyszał od niej wiele ironicznych słów, komentujących jego handlowe umiejętności. I chociaż tłumaczył, że ma po prostu bezpłatnego stróża, a Jesionek wieczny nie jest, to większość naszych znajomych całkowicie zgadzała się z nią, a nie z nim
Ale większość się myliła i wyszło na to, że rację miał Stefan. A nawet więcej niż rację.
Minąłem kilka przedziałów. Wszystkie miały drzwi zamknięte i szczelnie zasunięte zasłonki. Niech śpią, pomyślałem. Pewnie single rozwalili się wzdłuż na kanapach i w cholerze mają innych pasażerów. Ważne, żeby sami dupy wieźli wygodnie i w cieple. Założył bym się o wszystko, że w tych przedziałach nawet połowa miejsc nie jest zajętych.
Wreszcie zauważyłem, że jeden z przedziałów nie był tak szczelnie zabezpieczony. A światło padające z korytarza oświetlało puste miejsce na kanapie. Otwarłem więc drzwi. Na drugiej kanapie, z prawej strony, ktoś siedział.
- Dobry wieczór – cicho powiedziałem. – Wolne te miejsca?
- Dobry wieczór – odpowiedział mi równie cicho miły, kobiecy głos. – Proszę!
Niemal bezszelestnie wszedłem do przedziału i położyłem neseser na półkę, a obok niego reklamówkę z wodą i kilkoma kanapkami. Nie zdejmowałem swetra, chociaż w przedziale było ciepło. Jeszcze czułem w kościach chłód i wilgoć, a nocna, senna pora, nie ułatwiała rozgrzania się. Przyjdzie na to czas. Potem usiadłem na kanapie tyłem do kierunku jazdy, wciskając się plecami w stabilizujący kącik oparcia kanapy i bocznej ściany wagonu. Teraz w bladym świetle lamp korytarza mogłem obejrzeć ścianę naprzeciwko i spojrzeć na moją towarzyszkę podróży. Skierowałem więc w tamtą stronę niby mimowolne spojrzenie.
Pasażerki były dwie. Młoda kobieta siedziała obok drzwi, a mała dziewczynka leżała wzdłuż na kanapie, z głową spoczywającą na poduszeczce, opartej o kolana siedzącej. Dziewczynka spała. Kobieta patrzyła przed siebie, pewnie w stronę reprodukcji z jakimś pejzażem, wiszącej na przeciwległej ścianie. Nie była zainteresowana moją osobą, pewnie zaspokoiła ciekawość taksując mnie, kiedy ustawiałem neseser na półce. Po chwili przymknęła oczy i miałem wrażenie, że zaraz zacznie drzemać.
Ale coś było nie tak. Chociaż to złe słowa. To ja źle widziałem. Do przedziału wpadało niewiele światła, w dodatku zasłonki tworzyły różne cienie, więc to mnie trochę tłumaczy. Nieoczekiwanie, kiedy po chwili mój wzrok zaczął rejestrować więcej szczegółów, zdałem sobie sprawę, że kobieta jest niecodziennie ładna. Aż dreszcz mnie przeszedł, a senność uleciała gdzieś w dal.
Najpierw patrzyłem na nogi. Cholernie długie i widoczne od kostek do połowy ud. Dalszy widok zasłaniała niezbyt krótka mini spódnica od kostiumu. Kolana ściśle przylegały do siebie, podkreślając, że nogi są proste i strzeliste, niczym toczone. Popatrzyłem wyżej. Ciemne, niezbyt długie włosy, lekko sfalowane, sympatyczna buzia z wąskim nosem i pełną dolną wargą, a niżej dość duży biust, chociaż absolutnie nie nadmierny, schowany pod elegancką bluzką. I wreszcie doszło do mnie, że takiej pięknej dziewczyny to ja chyba jeszcze nie widziałem. A widziałem już sporo. Kobiet też.
Dopiero po chwili, mój wzrok zarejestrował też rękę, która obejmowała śpiącą dziewczynkę. Na serdecznym palcu tkwiła dość szeroka obrączka.
Ten widok przywrócił mnie rzeczywistości, kobieta była mężatką. Zresztą, cóż za „genialne” odkrycie, ironicznie zaśmiałem się w duchu z siebie. Przecież jechała z dzieckiem! Tyle, że jakoś na początku, wbrew oczywistym faktom, nie dopuszczałem tej myśli do siebie. Wydawało mi się, że jest za młoda, aby być matką tak dużego dziecka. Ale to nie było niemożliwe! Może wcześnie zaczęła… Zresztą, z taką urodą to i nic dziwnego.
Poczułem niechęć do jej męża. Szlag by go nie trafił! Taką ślicznotkę zawłaszczył dla siebie! Zacisnąłem oczy. Już nie chciałem na nią patrzeć. Ale po kilkunastu sekundach przyszła refleksja i spojrzałem na to z boku: „Czego się wściekasz?” – pomyślałem gorzko. – „Z czym do ludzi? Czyżbyś na starość miał jakieś złudzenia? I co takiej dziewczynie mógłbyś teraz zaoferować, dziadku Tomku? To, że podobno faceci po czterdziestce głupieją, w niczym ci nie pomoże, ani niczego nie ułatwi. Jesteś w stanie najwyżej na nią popatrzeć i to wszystko!”
Ech, gdybym miał kilkanaście lat mniej…
„No i guzik z tego. Ona chyba nawet wtedy nie zaszczyciłaby ciebie spojrzeniem. A co mówić o dniu dzisiejszym! Może to nawet lepiej. Nie masz pracy ani zdrowia, kasy też nie masz, no i jedziesz spędzać czas w charakterze stróża posiadłości, bo tylko do tego jeszcze się nadajesz. I tyle twojego! Pewnie gdybyś jej to wszystko powiedział i zaoferował zawarcie znajomości, bezwarunkowo skręciła by się ze śmiechu!”
Swoich wielbicieli na pewno mogła liczyć dziesiątkami. I na pewno wszyscy oni, na każde jej skinienie, natychmiast byli gotowi zaofiarować jej swoją młodość, pieniądze, oraz resztę życia, zaś takim jak ja, pozostawało tylko westchnąć sobie ukradkiem, a i to po cichutku, żeby nie patrzyła na nich z litością i rozbawieniem.
Jeszcze rok temu nie chciałem dopuszczać do siebie podobnych myśli. Ciągle czułem się młodo! Dobra praca, porządny szef, niezły służbowy samochód… Świat był mój! Dawno już wróciłem do równowagi po tej traumie, którą sprawiła mi Lena. Od jej odejścia minęło przecież ładnych parę lat… Tyle, że moje wschodnie wyprawy jednak ciągle szerokim łukiem omijały Moskwę. Tego miejsca nadal się bałem. Nadal nie byłem pewien, czy zdołam stawić czoła wspomnieniom, czy dam radę spokojnie znosić widok tych ulic, tych tak dobrze znanych mi miejsc, tego widoku wiecznie spieszących się ludzi… czy nie powrócą stare koszmary, te czarne, pijane dni i pijane noce.
Ale w innych miejscach poza Moskwą, wszystko było całkiem normalne. Rzadko już wspominałem Lenę, nawet kiedy – bywało – długonogie panienki tańczyły nam po stołach kankana. A zdarzało się to wcale nie tak rzadko. Ktoś nie znający branży byłby bardzo zdziwiony jak bardzo powszechny był ten zwyczaj, towarzyszący goszczeniu handlowych delegacji.
Ale to było i zdechło. Wszystko zdechło. I wszystko niemal równocześnie.
Doktor Nitecka nieraz mi mówiła, abym zwolnił trochę tempo, bo coraz więcej jej się nie podoba w moim zdrowiu, jednak machałem na to ręką. Na porządne badania, ani na jakieś chorowanie, nie było czasu. Ciągłe wyjazdy, coraz dłuższe pobyty w Kijowie, Mińsku, Wilnie, Kiszyniowie… Ja przecież jestem niezastąpiony, szef potrzebuje! Szef chwali! Nie mogę go zawieść! Firma… przecież nie za darmo zostałem jego zastępcą… ja muszę…
Napoleonowskie plany. A potem ktoś wyjął igłę, dźgnął i balon pękł. Pękł nieodwracalnie.
Nasza firma była prywatną spółką szefa ze Szwedami z Gdańska. Oni mieli sporo kasy, a szef kontakty i układy na wschodzie, bo kiedyś studiował w Kijowie. Nie mam pojęcia kiedy i gdzie się spotkali, ale coś zadziałało, jakaś chemia może, albo inne zaiskrzenie… Skutek był taki, że powstała firma do handlu z postradzieckimi krajami. Szwedzi mieli w niej większość udziałów, co w przyszłości okazało się decydujące dla moich losów, ale nie tylko moich.
Przez kilka lat wszystko było dobrze. Dużo pracowaliśmy, ale skutecznie i były z tego niemałe pieniądze. W międzyczasie moje dzieci pokończyły szkoły, starszy syn już studiował, córka na studia się wybierała, zostaliśmy w mieszkaniu tylko z Martą. Jednak coraz mniej mieliśmy wspólnych tematów, bo coraz mniej czasu spędzaliśmy razem. Marta tak się ode mnie odzwyczaiła, że czasem nawet była zadowolona z moich wyjazdów, bo – jak mówiła – nie przeszkadzałem jej w domu. I już sam nie wiedziałem, czy jej słowa powinny mnie zmartwić, czy mam się z nich cieszyć. Nasze drogi chyba się rozchodziły, tyle, że bardzo spokojnie. Bez kłótni i awantur.
Ale na świat spadł kryzys, obroty w firmie zmalały, zyski były mniejsze i Szwedzi doszli do wniosku, że już nie ma powodu dzielić się nimi z Mariuszem. Nauczyliśmy ich wschodu, poznali drogi, ścieżki i ludzi, więc okazaliśmy się po prostu już niepotrzebni.
Był wtedy wrzesień. Ciepły, kolorowy, piękny dzień. Pierwszy dzień jesieni, dwudziestego pierwszego września. I w tym właśnie dniu zebrała się Rada Nadzorcza naszej firmy. Nic nadzwyczajnego. Wiele już razy się zbierała, ja zresztą zawsze przygotowywałem sporo materiałów na te posiedzenia. Mariusz często mi to zlecał, będąc pewnym rzetelnego wykonania. I tym razem tak było, więc mimo słabszych wyników firmy, ze spokojem oczekiwaliśmy wszyscy zakończenia posiedzenia. A tu na koniec dnia… szok!!!
To zresztą chyba nawet za słabe słowo na określenie tego co nas spotkało. Dowiedzieliśmy się, że Rada Nadzorcza podjęła szereg uchwał, a miedzy innymi o odwołaniu szefa z funkcji prezesa Zarządu i o przeniesieniu siedziby spółki do Gdańska. Więc automatycznie też wszyscy pracownicy dostali wypowiedzenie z pracy. Sto procent załogi! Zrównali wtedy nas wszystkich dokładnie!.
Było to tak nieoczekiwane, że najpierw byliśmy jak sparaliżowani. Wypowiedzenia dostaliśmy zaraz następnego dnia, ale z datą 30-go dnia miesiąca. Podpisane już przez nowy, szwedzki Zarząd. Bez obowiązku świadczenia pracy w okresie wypowiedzenia. Ale przecież jeszcze przez tydzień, do 30-go, mieliśmy pracować!
Kurwa, aleśmy wtedy pracowali! Szwedzi nie mieli węża w kieszeni i na otarcie łez przyznali nam odprawy w wysokości rocznych zarobków, więc kasę wszyscy mieliśmy na rok zapewnioną. A że Mariusza nie było, bo pojechał do Gdańska próbując to wszystko odkręcać, więc to ja rządziłem firmą, pozwalając wszystkim na wszystko i najczęściej sam inspirując wyskoki.
Nasza piękna siedziba, gdzie przecież mieliśmy nawet służbowy bar dla gości, zamieniła się w jeden wielki, pijacko – rozrywkowo – dyskotekowy lokal. Było fajnie, bo nawet dziewczyny, które dotąd stroniły od alkoholowych imprez, tym razem nie odmawiały i dzielnie dotrzymywały nam kroku. Dodatkowo sprzątaczkom poleciłem przychodzić rano, żeby miał kto przynosić napoje i zakąskę. Też musiały pić.
Poleciłem odłączyć kable od telefonów, żeby nam dzwonki nie przeszkadzały, zostawiając tylko jeden działający aparat w sekretariacie i jeden w gabinecie Mariusza. Przez parę dni, obydwoje z Marylką, odbieraliśmy na przemian telefony od naszych wschodnich partnerów, żegnając się z nimi i opowiadając o całej sytuacji. Oj, nie ułatwiliśmy tym życia Szwedom w przyszłości, nie ułatwili. To jest pewne. Tym niemniej robiliśmy to wszystko bez skrupułów. Tak jak i oni dla nas nie mieli.
Mariusz nie wrócił do końca tygodnia, ale dobrze że sobota przerwała ten nasz alkoholowy ciąg. Bo chyba byśmy nie przeżyli. Przez cały dzień nie mogłem dojść do siebie. Prosiłem Martę, żeby mnie dobiła… A w niedzielę, wcale nie było lepiej. Czułem się bardzo źle i nie miałem pojęcia jak i czym poprawić swój stan. O alkoholu nie mogłem nawet myśleć i jakoś dochodziło do mnie, że tym razem to nie tylko alkohol i skutki jego przedawkowania. To było coś więcej.
W poniedziałek poszedłem do firmy. Było posprzątane, chociaż zapachy trochę zdradzały co się tutaj działo. A ja nie mogłem nawet tego wąchać! Mój organizm protestował tak gwałtownie, że musiałem pójść do domu. I do wieczora męczyłem się, głodny i spragniony, nie mogąc tknąć żadnego jedzenia. Mało tego, łapałem ustami powietrze niczym wyjęta z wody ryba, ale i tak wciąż miałem wrażenie, że się duszę…
Wtedy się zdecydowałem i we wtorek poszedłem do Niteckiej. Wreszcie miałem czas na badania stanu zdrowia. No i się dowiedziałem.
Nitecka była przerażona wynikami moich badań. Powiedziała, że to już jest ostatnia chwila na zmianę trybu życia. Mój cały układ naczyniowo – krwionośny, z sercem na czele, był poważnie zużyty. Serce zdeformowane, w każdej chwili grożące zatory żylne, kamienie w nerkach, podejrzany stan wątroby, uaktywnione stare pęknięcia w stawie kolanowym, które teraz objawiały się bólem, uniemożliwiającym nawet prowadzenie samochodu... Wesoło nie było. Dostałem stos tabletek i wyraźne zalecenia. Miałem teraz się nie przemęczać, dużo odpoczywać, dużo spać i absolutnie się nie denerwować. Ponadto zero alkoholu i zero kawy. I ograniczenie jakichkolwiek używek.
No to właśnie teraz zmieniam ten tryb życia.
Od tamtego czasu minęło dziewięć miesięcy, a ja nie mam innej pracy, bo ani jeden raz nie udało mi się przejść badań stanu zdrowia przeprowadzanych przez lekarzy pracodawców. Widocznie moja kartoteka zdrowia działa na nich jak czerwona płachta na byka. Samochód musiałem sprzedać, bo noga przestawała mnie czasem słuchać. Raz nawet o mało co nie spowodowałem wypadku, kiedy nieoczekiwanie nacisnęła na pedał gazu, chociaż wcale jej tego nie kazałem. Powoli popadałem w wyraźną depresję.
Był tylko jeden pozytywny aspekt mojego dotychczasowego trybu życia. To szaleństwo uchroniło mnie przed brzuszkiem. Nie miałem nadwagi, bo na jedzenie też nie było czasu. Byłem szczupłym, w miarę przystojnym panem, z lekka posrebrzona głową, ale bez łysiny. Tu już działały geny. W mojej rodzinie, ani po stronie matki, ani ojca, łysych nie było. Tym niemniej 42 rok życia i niejasne perspektywy na przyszłość, odcisnęły na mnie swoje ślady. Straciłem pewność siebie, przestawałem być dowcipny, pojawiła się zgryźliwość, dużo rzeczy teraz mi się po prostu nie chciało. I przeważnie nawet nie chciało mi się tego zmieniać, ani z tym walczyć. Poddawałem się gnuśności.
Chociaż muszę przyznać, że po tych kilku miesiącach, kiedy nie pracowałem i systematycznie zażywałem przepisane leki, czułem się wyraźnie lepiej i lepiej sypiałem.
Monotonny stukot kół pociągu potęgował moją rezygnację. Siedziałem smętny w przedziale, mając wrażenie, że życie mi się właściwie skończyło. Dzieci mam już samodzielne, bo wcześnie je sobie zafundowaliśmy, nawet wakacje spędzają gdzieś na studenckich rozjazdach. Dla żony przestałem być interesujący i właściwie tylko zabiegany Stefan ciągle traktował mnie poważnie i nie wyczuwałem u niego lekceważenia. Nawet ta propozycja stróżowania to była właściwie bardziej jego troską o moje zdrowie, niż próbą załatwienia sobie dozoru posiadłości. My we dwóch zawsze się nieźle rozumieliśmy. Obydwaj pracowaliśmy w handlu zagranicznym, chociaż w różnych firmach i na innych terenach. Jednak zawsze mieliśmy wspólne tematy i zawsze mieliśmy o czym pogadać. On teraz musiał pracować po kilkanaście godzin, bo w jego firmie niepokornych zwalniali. Dlatego stresował się gdzieś w Egipcie a ja miałem mu leczniczo pilnować chaty i przy okazji dłubać coś spokojnie w gospodarstwie. Stefanowi marzyła się drewniana altanka w ogrodzie, z murowanym grillem i zadaszonym zapleczem w razie niepogody. I tym miałem się zająć w miarę ochoty i możliwości. Nie powinno to być dla mnie technicznym problemem. Lubiłem majsterkowanie, a Stefan ostatnio zawiózł tam sporo elektronarzędzi, więc do końca wakacji coś jednak powinienem stworzyć. A jak nie stworzę, to też nic się nie stanie. Najwyżej kiedyś zrobimy to razem jak wróci. Najważniejszy był spokojny wypoczynek.
Pociąg dotoczył się do Sandomierza. Znów kilka osób wsiadało i kilka wysiadało. Mdłe światło na peronie nie niosło ze sobą zapowiedzi niczego interesującego, nieoczekiwanie jednak do naszego przedziału wszedł jeszcze jeden pasażer. Był to mężczyzna, pewnie po pięćdziesiątce, lekko otyły i wyłysiały. Mruknął „dobry wieczór”, położył teczkę na półce obok mojego neseseru i usiadł na kanapie po mojej stronie, ale tuż obok drzwi; dokładnie naprzeciw tej ładnej dziewczyny. Dziewczyny, czy kobiety, sam już nie wiedziałem jak o niej myśleć. Nie wyglądała na więcej niż dwadzieścia, dwadzieścia kilka lat. Ale to pierwsze wrażenie, przy słabym oświetleniu. Ciekawe jak będzie wyglądać w świetle dnia. Chwilami zaczynałem się cieszyć, że w świetle dnia odkryję u niej jakąś wadę i nie będzie tak bezczelnie piękna i elegancka. A czasami właśnie tego się bałem, chciałem by na zawsze została w moich marzeniach śliczną bez zarzutu, chociaż, niestety, niedostępną. Nie miałem wątpliwości, że już na zawsze ją zapamiętam. I ciągle żałowałem, że jestem taki stary.
Mężczyzna był wyraźnie „delegacyjny”. W garniturze, pod krawatem, bez większych bagaży. I zachowywał się też „delegacyjnie”, czyli od razu ułożył się w kącie, przymknął oczy i spokojnie pogrążył w drzemce. Cały nasz przedział był cichy i spokojny.
Pociąg ruszył. Przejechaliśmy kilkanaście kilometrów bez jakiejkolwiek zmiany sytuacji. Było ciemno, obserwacje były bezsensowne i tylko ciche, rzadkie posapywania mężczyzny zakłócały nieco monotonię podróży. Ale ten spokój się kończył. Z korytarza doszły do mnie odgłosy otwieranych drzwi przedziałów i echo rozmów. Chyba trwała kontrola biletów. Pomyślałem, że zaraz wejdzie konduktor i włączy światło. Musiałem przygotować się do obejrzenia tej pani w pełnym świetle. Postanowiłem udawać że szukam biletu, aby przedłużyć tą chwilę, by konduktor zbyt szybko nie wyszedł i nie zgasił światła.
Z moich planów niewiele wyszło. Wprawdzie wchodzący konduktor zapalił światło, tyle że kontrolę biletów zaczął od pasażerów przy drzwiach, więc to oczywiste, że w tym czasie musiałem bilet znaleźć. No bo jak długo można szukać w dwóch kieszonkach koszuli? Ale długa obserwacja nie była niezbędna. Jeden rzut oka na dziewczynę wystarczył do stwierdzenia, że się nie myliłem. Była piękna i naturalnie elegancka. Niezbyt długie, ciemno-kasztanowe włosy układały się lekkimi falami wokół głowy. Dyskretny i harmonijny makijaż podkreślał regularne rysy twarzy, a ujmujący, delikatny uśmiech dopełniał całości. Dziewczyna była bardzo ładna i budziła sympatię. Cała jej zgrabna sylwetka była jedną wielką radością życia. Nie miała w sobie żadnej sztuczności. Każdy jej ruch i gest był skoordynowany i pełen gracji. Powiedziałbym nawet, że niemal taneczny. Szczegóły jej dość obcisłego, ale gustownego ubioru podkreślały sylwetkę i doskonale komponowały się ze sobą. Bez dwóch zdań: miała nie tylko książęcą urodę, ale i wdzięk księżniczki. Jej całe zachowanie było pełne naturalnej gracji i elegancji. Była po prostu zachwycająca.
Jedyną dysharmonię wprowadzała obrączka na palcu. Jak najbardziej prawdziwa.
Konduktor też nie był z drewna i po sprawdzeniu mojego biletu, ruszył do wyjścia obdarzając dziewczynę przeciągłym spojrzeniem. Zauważyła to i leciutko się do niego uśmiechnęła. Trwało to jednak tylko ułamek sekundy, bo natychmiast spoważniała i przeniosła swoją uwagę na dziewczynkę, poprawiając jej głowę na poduszeczce. A ta spała i nawet światło jej nie rozbudziło. Pomyślałem jak fajnie byłoby tak oprzeć swoją głowę o te uda tak, jak oparta jest ta poduszeczka… Znów tylko westchnąłem w myślach, pomarzyć dobra rzecz. Ale nie dla psa kiełbasa.
Przez cały ten czas kobieta nie zaszczyciła mnie nawet cieniem uwagi, ani śladem spojrzenia. Światło zgasło i szczęknęły drzwi zamknięte przez konduktora.
Niezadługo wyłączono nawet światło na korytarzu. Paliły się tylko lampy przy drzwiach wyjściowych z wagonu. W naszym przedziale niewiele już było widać. Nawet nikłe zarysy kształtów też czasem gdzieś znikały. Nie było teraz lepszego zajęcia niż spanie. Ale chociaż ziewałem raz za razem, to sen nie przychodził. Tylko wyobraźnia miała pole do popisu. Już nie byłem wściekły na tą pięknisię za to, że jest taka ładna. I bezczelnie ustawiałem siebie obok niej, w miejscu jej męża. Ciekawe, jak to jest mieć taką piękną żonę? Moja wprawdzie nie była brzydulą, ale do tej co siedziała tutaj, jednak sporo jej brakowało. Ciekawe, czy inni faceci zawsze podrywają takie ładne kobiety? Jak się wtedy czuje mąż takiej damy?