Opowiadanie jest kontynuacją tematu "Rejterada znad jeziora".
https://www.elektroda.pl/rtvforum/topic3773421.html
****************************************************
Marta wstała od stołu i zaczęła uprzątać zbędną już zastawę. Nie chciała, żebyśmy jej pomagali. To był jej wieczór. Sama przygotowała niemal wszystkie dania i sama chciała nas dzisiaj obsługiwać, gdyż obydwoje z Joasią byliśmy w domu tak naprawdę gośćmi.
Na stole pozostało tylko nakrycie dla niespodziewanego wędrowca, oraz nasze deserowe talerzyki. Oczywiście, stał też dzbanek wypełniony kompotem z suszu owocowego, gdyż w wigilię Bożego Narodzenia obowiązywał u nas tradycyjny zakaz spożywania innych napojów chłodzących. Wyjątkiem była tylko woda mineralna.
W drodze powrotnej z kuchni, przyniosła paterę z domowym ciastem. To były pyszności. Wypieki robiła znakomite, chociaż zawsze twierdziła, że się na tym nie zna. Ale to pewnie tylko przez nadmiar skromności. Nie przypominam sobie sytuacji, żeby jakiś „placek” był nieudany, mimo że dawniej eksperymentowała bardzo często. Za to niezmiennie oczekiwała pochwał, a także wyrazów uznania, o czym obydwoje z Joasią wiedzieliśmy doskonale.
Przed chwilą zakończyliśmy pierwszą, najważniejszą część wigilijnej wieczerzy i teraz, już rozleniwieni, mogliśmy trochę się odprężyć oraz spokojnie porozmawiać. Przedświąteczna gonitwa była za nami. A nie należy zapominać, że przecież nie widzieliśmy się w takim składzie od wakacji, bo byłem w domu dopiero od dwóch dni. Joasia pewnie przyjeżdżała czasami z Warszawy, ale ja nie byłem ani razu, odkąd w końcu sierpnia wyjechałem do pracy w Moskwie. To był mój pierwszy przyjazd do kraju.
Tak, tak, wyjechałem. Jednak wyjechałem. Czasem wspominam tamten dzień, a właściwie wieczór, który o tym zadecydował. Jak straciłem głowę i omal nie pokrzyżowałem Lidki starań, gdy okazało się, że mój telefon nie działa. Nie wiedziałem wtedy co robić. Numeru jej telefonu nie pamiętałem, a wyświetlić go na aparacie nie mogłem. I wpadłem w panikę, zamiast próbować wziąć się w garść.
Zastanawiam się, czy tak było naprawdę, ale chyba pomogła mi kawa. Została w dzbanku po obiedzie, który jedliśmy z Lidką. Nie uprzątnięto go, gdyż cały kawowy serwis, oraz wszelkie płyny, Lidka przestawiła na nasz stolik. Wypiłem wtedy trochę zimnego już, smolistego napoju i po kilku minutach moje myśli wreszcie zaskoczyły. Przecież w szafie miałem telefon służbowy!
Gorączkowo go wtedy odszukałem i błogosławiłem Romka za to, że przykleił do aparatu karteczkę z kodem aktywującym. Telefon bez trudu dał się uruchomić, a w jego pamięci miałem wszystkie potrzebne numery. Do Lidki też.
Kiedy się z nią połączyłem, sklęła mnie na powitanie najwymyślniejszymi epitetami, nawet nie próbując słuchać żadnych tłumaczeń, po czym oznajmiła, że dzwoniła do mnie bezskutecznie przez ponad godzinę. I mam teraz zapłacić jej za ten stracony czas, a tani on nie jest. Po czym wymieniła sumę, która przekraczała moje miesięczne dochody. Dodała też, że mam siedzieć bez ruchu z telefonem w dłoni i czekać, a jeśli i tym razem zawiodę, to własnoręcznie mnie zamorduje, a na pogrzeb nie przyjdzie.
Nastrój nieco mi się wtedy poprawił, bo te wyzwiska oznaczały, że ma dobre wiadomości, chociaż do euforii ciągle mi było daleko. Cały czas przeżywałem na nowo to wszystko co się rano wydarzyło, a swoje zrobiła też rozmowa z Lidką. Niektóre jej frazy zupełnie nie chciały opuścić mojej głowy.
Dorota zadzwoniła dopiero po kilkudziesięciu minutach, kiedy porzucałem już wszelkie nadzieje. Przeprosiła mnie za całe zajście, za swoje zachowanie i słowa, którymi nas obydwoje z Baśką potraktowała. Prosiła też, abym to wszystko wyrzucił ze swojej pamięci na zawsze. Ja z kolei obiecywałem jej, że wcale nie czuję się obrażony i nie mam zamiaru do tego wracać. Poza tym dobitnie podkreśliłem, że z Baśką nie spałem nigdy, nie tylko ostatniej nocy. Powtórzyłem też to, co mówiłem Lidce, że nie będę jej stawał na drodze, jeśli będzie potrzebowała ode mnie czegoś dla chłopców i to jest przyrzeczenie bezwarunkowe. Dotyczy zarówno spraw bieżących, jak i przyszłych. Niezależnie od naszych relacji osobistych.
Rozmowy nie przeciągała. Wyjaśniła jeszcze, że była na pożegnalnej kolacji dla gości Johna i nie miała ze sobą telefonu, dlatego wszystko to trwało tak długo, a poza tym początkowo próbowała z rozpędu wybierać mój prywatny numer, co dodatkowo zabrało jej trochę minut.
No i na koniec podtrzymała swoje propozycje pracy dla nas obydwojga z Joasią i zapowiedziała, że już we wtorek czeka na nią w banku. Natomiast gdyby jej przyjazd był niemożliwy, żeby powiadomić Ankę, albo chociaż Romka, bo sama, jak przecież widziałem, nie lubi na wakacjach telefonu.
I na tym rozmowę zakończyliśmy. Bez wyznań, westchnień i wielkich słów. O naszych dzieciach nawet nie wspomniała. Nie powiedziała czy chłopcy pytali o mnie, czy narzekali, że nie zrealizowałem swoich obietnic, nie pochwaliła się dzisiejszą wycieczką z nimi… nic! Ja jej życzyłem udanego urlopu, ona mi w zamian szerokiej drogi i to wszystko. Tak, jakby mówiła do przeciętnego znajomego. Miałem też wrażenie, że chyba nie była wtedy sama. Całe jej zachowanie było jakieś takie sztuczne, jakby wiedziała, że ktoś nas podsłuchuje. Chyba, że celowo rozmawiała ze mną w czyjejś obecności.
Nie pozostało to bez wpływu na mój nastrój. Miałem później ochotę upić się do lustra, jednak nazajutrz czekała mnie długa droga za kierownicą. Więc o piciu nie mogło być mowy. Dlatego zjechałem tylko na dół, do restauracji na szybką kolację, a po powrocie wypiłem butelkę piwa. To wystarczyło bym spokojnie zasnął, tym razem już bez sennych koszmarów.
Jak się jednak później przekonałem, atmosfera tej rozmowy raczej nie była przypadkowa. Nasze późniejsze relacje poważnie się ochłodziły. Zresztą, już do końca wakacji w ogóle się ze mną nie skontaktowała. Nie spotkałem jej również w banku, gdzie kilkakrotnie przyjeżdżałem, załatwiając wszystkie formalności, niezbędne do wyjazdu. Kiedy zapytałem o nią Ankę, wzruszyła tylko ramionami i odpowiedziała, że szefowa wyjechała do Nowego Jorku, więc nie ma jej w Polsce.
Dopiero w Moskwie nawiązałem łączność, kiedy wysłałem mailem informację, iż jestem na miejscu i proszę o telefon. Odpisała mi, że czas na telefony to ma wtedy, kiedy ja już śpię, więc nie będzie mnie budziła. I raczej żebym tego nie oczekiwał, gdyż w godzinach kiedy ja jestem aktywny, ona pracuje i jest bardzo zajęta. Miałem tamtego dnia ochotę na rzucenie tego wszystkiego w diabły i powrót do domu, ale zagryzłem zęby, postanawiając jeszcze poczekać. Jednak z czasem zmieniało się niewiele.
Przez cały pierwszy miesiąc rzadko do mnie pisała, nie dając w ogóle żadnych konkretnych zleceń. Miałem tylko poznawać pracę banku, a szczególnie wydziału analiz, oglądać telewizję, czytać gazety, przeglądać miejscowe portale w internecie, rozmawiać z ludźmi oraz umożliwiać Ance poznawanie miasta, w tym zasady bezpiecznego poruszania się po nim. Jak wyjaśniała, chodzi jej o to, abym powrócił do czasów, kiedy myślałem po rosyjsku. I dopiero po kilku tygodniach zaczęła kierować do mnie bardziej szczegółowe instrukcje, chociaż ciągle oficjalnym, urzędniczym językiem.
Nic więc dziwnego, że pewnego wieczoru nie poszedłem do Anki, tylko wypiłem do lustra kilka pięćdziesiątek, po czym usiadłem do komputera i przelałem na klawiaturę wszystkie swoje żale i pretensje. O wszystko, począwszy od naszej telefonicznej rozmowy latem i stylu, w jakim ją prowadziła. Nie kryłem też, że rozważam powrót do Polski, gdyż oględnie mówiąc, nie tak wyobrażałem sobie naszą współpracę. Napisałem o tym, że pozbawiła mnie wszystkich bliskich i znajomych, nie dając niczego w zamian, bo liczyłem przynajmniej na informacje i relacje o naszych dzieciach, o których nawet nie wspomina. Że sama ma obok siebie męża, dzieci i dom, a ja nie mam tutaj nikogo. Dniami i nocami jestem sam jak palec, a i tak żałuje mi chociażby kilku miłych słów. Posumowałem zaś gorzkim stwierdzeniem, że tracę wiarę w jej zapewnienia, jakoby zapomniała o naszym ostatnim spotkaniu w Pokrzywnie, przy Baśki płocie. Tak jak mi to obiecywała przez telefon. I przez cały czas w swoim postępowaniu wobec mnie, kieruje się tamtymi słowami, które wtedy, w gniewie z siebie wyrzuciła.
To były te godziny, kiedy Dorota powinna być w pracy i zapewne była, bo po kilku minutach dostałem odpowiedź. Bardzo krótką. Składała się zaledwie z trzech słów, przy czym jedno z nich napisała z błędem. A odpowiedź brzmiała dokładnie tak: TOMECZEK JEST GUPI!
Ciśnienie znacznie mi spadło, kiedy to przeczytałem. Ten błąd był absolutnie zamierzony i miał powiedzieć mi to, co powiedział. Miałem wrażenie, że zrobiliśmy duży krok na drodze ku porozumiewaniu się bez słów, tak jak dawniej…
c.d.n.
https://www.elektroda.pl/rtvforum/topic3773421.html
****************************************************
Marta wstała od stołu i zaczęła uprzątać zbędną już zastawę. Nie chciała, żebyśmy jej pomagali. To był jej wieczór. Sama przygotowała niemal wszystkie dania i sama chciała nas dzisiaj obsługiwać, gdyż obydwoje z Joasią byliśmy w domu tak naprawdę gośćmi.
Na stole pozostało tylko nakrycie dla niespodziewanego wędrowca, oraz nasze deserowe talerzyki. Oczywiście, stał też dzbanek wypełniony kompotem z suszu owocowego, gdyż w wigilię Bożego Narodzenia obowiązywał u nas tradycyjny zakaz spożywania innych napojów chłodzących. Wyjątkiem była tylko woda mineralna.
W drodze powrotnej z kuchni, przyniosła paterę z domowym ciastem. To były pyszności. Wypieki robiła znakomite, chociaż zawsze twierdziła, że się na tym nie zna. Ale to pewnie tylko przez nadmiar skromności. Nie przypominam sobie sytuacji, żeby jakiś „placek” był nieudany, mimo że dawniej eksperymentowała bardzo często. Za to niezmiennie oczekiwała pochwał, a także wyrazów uznania, o czym obydwoje z Joasią wiedzieliśmy doskonale.
Przed chwilą zakończyliśmy pierwszą, najważniejszą część wigilijnej wieczerzy i teraz, już rozleniwieni, mogliśmy trochę się odprężyć oraz spokojnie porozmawiać. Przedświąteczna gonitwa była za nami. A nie należy zapominać, że przecież nie widzieliśmy się w takim składzie od wakacji, bo byłem w domu dopiero od dwóch dni. Joasia pewnie przyjeżdżała czasami z Warszawy, ale ja nie byłem ani razu, odkąd w końcu sierpnia wyjechałem do pracy w Moskwie. To był mój pierwszy przyjazd do kraju.
Tak, tak, wyjechałem. Jednak wyjechałem. Czasem wspominam tamten dzień, a właściwie wieczór, który o tym zadecydował. Jak straciłem głowę i omal nie pokrzyżowałem Lidki starań, gdy okazało się, że mój telefon nie działa. Nie wiedziałem wtedy co robić. Numeru jej telefonu nie pamiętałem, a wyświetlić go na aparacie nie mogłem. I wpadłem w panikę, zamiast próbować wziąć się w garść.
Zastanawiam się, czy tak było naprawdę, ale chyba pomogła mi kawa. Została w dzbanku po obiedzie, który jedliśmy z Lidką. Nie uprzątnięto go, gdyż cały kawowy serwis, oraz wszelkie płyny, Lidka przestawiła na nasz stolik. Wypiłem wtedy trochę zimnego już, smolistego napoju i po kilku minutach moje myśli wreszcie zaskoczyły. Przecież w szafie miałem telefon służbowy!
Gorączkowo go wtedy odszukałem i błogosławiłem Romka za to, że przykleił do aparatu karteczkę z kodem aktywującym. Telefon bez trudu dał się uruchomić, a w jego pamięci miałem wszystkie potrzebne numery. Do Lidki też.
Kiedy się z nią połączyłem, sklęła mnie na powitanie najwymyślniejszymi epitetami, nawet nie próbując słuchać żadnych tłumaczeń, po czym oznajmiła, że dzwoniła do mnie bezskutecznie przez ponad godzinę. I mam teraz zapłacić jej za ten stracony czas, a tani on nie jest. Po czym wymieniła sumę, która przekraczała moje miesięczne dochody. Dodała też, że mam siedzieć bez ruchu z telefonem w dłoni i czekać, a jeśli i tym razem zawiodę, to własnoręcznie mnie zamorduje, a na pogrzeb nie przyjdzie.
Nastrój nieco mi się wtedy poprawił, bo te wyzwiska oznaczały, że ma dobre wiadomości, chociaż do euforii ciągle mi było daleko. Cały czas przeżywałem na nowo to wszystko co się rano wydarzyło, a swoje zrobiła też rozmowa z Lidką. Niektóre jej frazy zupełnie nie chciały opuścić mojej głowy.
Dorota zadzwoniła dopiero po kilkudziesięciu minutach, kiedy porzucałem już wszelkie nadzieje. Przeprosiła mnie za całe zajście, za swoje zachowanie i słowa, którymi nas obydwoje z Baśką potraktowała. Prosiła też, abym to wszystko wyrzucił ze swojej pamięci na zawsze. Ja z kolei obiecywałem jej, że wcale nie czuję się obrażony i nie mam zamiaru do tego wracać. Poza tym dobitnie podkreśliłem, że z Baśką nie spałem nigdy, nie tylko ostatniej nocy. Powtórzyłem też to, co mówiłem Lidce, że nie będę jej stawał na drodze, jeśli będzie potrzebowała ode mnie czegoś dla chłopców i to jest przyrzeczenie bezwarunkowe. Dotyczy zarówno spraw bieżących, jak i przyszłych. Niezależnie od naszych relacji osobistych.
Rozmowy nie przeciągała. Wyjaśniła jeszcze, że była na pożegnalnej kolacji dla gości Johna i nie miała ze sobą telefonu, dlatego wszystko to trwało tak długo, a poza tym początkowo próbowała z rozpędu wybierać mój prywatny numer, co dodatkowo zabrało jej trochę minut.
No i na koniec podtrzymała swoje propozycje pracy dla nas obydwojga z Joasią i zapowiedziała, że już we wtorek czeka na nią w banku. Natomiast gdyby jej przyjazd był niemożliwy, żeby powiadomić Ankę, albo chociaż Romka, bo sama, jak przecież widziałem, nie lubi na wakacjach telefonu.
I na tym rozmowę zakończyliśmy. Bez wyznań, westchnień i wielkich słów. O naszych dzieciach nawet nie wspomniała. Nie powiedziała czy chłopcy pytali o mnie, czy narzekali, że nie zrealizowałem swoich obietnic, nie pochwaliła się dzisiejszą wycieczką z nimi… nic! Ja jej życzyłem udanego urlopu, ona mi w zamian szerokiej drogi i to wszystko. Tak, jakby mówiła do przeciętnego znajomego. Miałem też wrażenie, że chyba nie była wtedy sama. Całe jej zachowanie było jakieś takie sztuczne, jakby wiedziała, że ktoś nas podsłuchuje. Chyba, że celowo rozmawiała ze mną w czyjejś obecności.
Nie pozostało to bez wpływu na mój nastrój. Miałem później ochotę upić się do lustra, jednak nazajutrz czekała mnie długa droga za kierownicą. Więc o piciu nie mogło być mowy. Dlatego zjechałem tylko na dół, do restauracji na szybką kolację, a po powrocie wypiłem butelkę piwa. To wystarczyło bym spokojnie zasnął, tym razem już bez sennych koszmarów.
Jak się jednak później przekonałem, atmosfera tej rozmowy raczej nie była przypadkowa. Nasze późniejsze relacje poważnie się ochłodziły. Zresztą, już do końca wakacji w ogóle się ze mną nie skontaktowała. Nie spotkałem jej również w banku, gdzie kilkakrotnie przyjeżdżałem, załatwiając wszystkie formalności, niezbędne do wyjazdu. Kiedy zapytałem o nią Ankę, wzruszyła tylko ramionami i odpowiedziała, że szefowa wyjechała do Nowego Jorku, więc nie ma jej w Polsce.
Dopiero w Moskwie nawiązałem łączność, kiedy wysłałem mailem informację, iż jestem na miejscu i proszę o telefon. Odpisała mi, że czas na telefony to ma wtedy, kiedy ja już śpię, więc nie będzie mnie budziła. I raczej żebym tego nie oczekiwał, gdyż w godzinach kiedy ja jestem aktywny, ona pracuje i jest bardzo zajęta. Miałem tamtego dnia ochotę na rzucenie tego wszystkiego w diabły i powrót do domu, ale zagryzłem zęby, postanawiając jeszcze poczekać. Jednak z czasem zmieniało się niewiele.
Przez cały pierwszy miesiąc rzadko do mnie pisała, nie dając w ogóle żadnych konkretnych zleceń. Miałem tylko poznawać pracę banku, a szczególnie wydziału analiz, oglądać telewizję, czytać gazety, przeglądać miejscowe portale w internecie, rozmawiać z ludźmi oraz umożliwiać Ance poznawanie miasta, w tym zasady bezpiecznego poruszania się po nim. Jak wyjaśniała, chodzi jej o to, abym powrócił do czasów, kiedy myślałem po rosyjsku. I dopiero po kilku tygodniach zaczęła kierować do mnie bardziej szczegółowe instrukcje, chociaż ciągle oficjalnym, urzędniczym językiem.
Nic więc dziwnego, że pewnego wieczoru nie poszedłem do Anki, tylko wypiłem do lustra kilka pięćdziesiątek, po czym usiadłem do komputera i przelałem na klawiaturę wszystkie swoje żale i pretensje. O wszystko, począwszy od naszej telefonicznej rozmowy latem i stylu, w jakim ją prowadziła. Nie kryłem też, że rozważam powrót do Polski, gdyż oględnie mówiąc, nie tak wyobrażałem sobie naszą współpracę. Napisałem o tym, że pozbawiła mnie wszystkich bliskich i znajomych, nie dając niczego w zamian, bo liczyłem przynajmniej na informacje i relacje o naszych dzieciach, o których nawet nie wspomina. Że sama ma obok siebie męża, dzieci i dom, a ja nie mam tutaj nikogo. Dniami i nocami jestem sam jak palec, a i tak żałuje mi chociażby kilku miłych słów. Posumowałem zaś gorzkim stwierdzeniem, że tracę wiarę w jej zapewnienia, jakoby zapomniała o naszym ostatnim spotkaniu w Pokrzywnie, przy Baśki płocie. Tak jak mi to obiecywała przez telefon. I przez cały czas w swoim postępowaniu wobec mnie, kieruje się tamtymi słowami, które wtedy, w gniewie z siebie wyrzuciła.
To były te godziny, kiedy Dorota powinna być w pracy i zapewne była, bo po kilku minutach dostałem odpowiedź. Bardzo krótką. Składała się zaledwie z trzech słów, przy czym jedno z nich napisała z błędem. A odpowiedź brzmiała dokładnie tak: TOMECZEK JEST GUPI!
Ciśnienie znacznie mi spadło, kiedy to przeczytałem. Ten błąd był absolutnie zamierzony i miał powiedzieć mi to, co powiedział. Miałem wrażenie, że zrobiliśmy duży krok na drodze ku porozumiewaniu się bez słów, tak jak dawniej…
c.d.n.