- Oczywiście, że można – przyznałem. – Brakuje mi jednak motywacji. Gdybym na przykład wiedział, że spotkam tam panią… wybrałbym się na pewno!
- Nic nie jest wykluczone! – uśmiechała się, jakby kokietując, a potem spoważniała i powiedziała otwartym tekstem. – Chętnie bym posłuchała pana opowieści o tym, jak wygląda prawdziwe życie na wschodzie. Wspominałam już, że fascynują mnie starożytne Chiny, a dzieje Rosji są chyba kluczem do rozumienia wzajemnego przenikania kultur wschodu i zachodu, pomimo często podejmowanych prób izolacji tych terenów od wpływów zewnętrznych.
- Ma pani rację – potwierdziłem. – Tym bardziej, że wschód należałoby rozumieć jeszcze szerzej, nie zapominając o Bizancjum i jego poprzednikach. W końcu to nie Europa, tym bardziej łacińska, była kolebką cywilizacji i nie w Europie należy szukać najdawniejszych świadectw wielkości rodzaju ludzkiego. Często w Polsce dziwimy się ubogości dokumentów pisanych, z czasów powstania naszej państwowości. A Rosjanie, dzięki kontaktom przodków z Bizancjum, mają ich sporo i to nawet wcześniejsze!
- Pan zna takie dokumenty? – zainteresował się prezes.
- Znam je z opracowań, przecież nie jestem historykiem – przypomniałem. – Ale czasem coś wpadnie w ręce…
- A skąd je pan bierze? – zainteresowała się Kamila.
- Różnie. Bywa, że zobaczę coś u znajomych, albo ktoś zareklamuje w rozmowie, natomiast większość pozycji rekomendował mi profesor Snyber, którego spotykam czasami, a poznałem go kiedyś właśnie nad wspominanym jeziorem. To chodząca encyklopedia wiedzy o początkach wschodniej Europy, mając na myśli państwowość w sensie starożytnym.
- Kto to taki? – zapytał Zielonik.
- Profesor Harry Snyber z uniwersytetu w Yale, często goszczący zarówno w Moskwie, jak i w Kijowie, czy też Warszawie. Znajomy prezesa Warwicka – dodałem odruchowo.
Po co to zrobiłem, tego nie wiem. Ale widziałem, jak moje słowa spowodowały, że jego wzrok na mgnienie się rozświetlił. I równie szybko zgasł, bo zakrył oczy powiekami. – I dobrze! – pomyślałem. – Zechce poznać go tutaj, to mu Snyber uwiedzie Kamilę pod nosem.
- Zazdroszczę panu! – odezwała się nagle. – Wprawdzie pojechałam kiedyś do Rosji na kilka dni, ale to była lukrowana wycieczka dla zwyczajnych i przypadkowych turystów. Owszem, dobrze jest przespacerować się po Placu Czerwonym, ale dla mnie to jednak kicz.
- Proszę więc przyjechać teraz. Mogę być pani przewodnikiem – zachęcałem. – Moskwę znam od dawna, bo już kiedyś mieszkałem tam przez kilka lat, dlatego teraz orientuję się w jej planie miasta nawet lepiej niż w tutaj, w Warszawie. Prowincję rosyjską znam gorzej, ale też daję sobie radę.
- Pan to mówi poważnie?
- Jak najbardziej. Dlaczego miałbym żartować?
- Trzymam pana za słowo i poważnie rozważę tę propozycję – oświadczyła. – Ja wprost marzę o poznaniu tamtej kultury, zabytków, atmosfery…
- W Moskwie jest tylko tego początek – stwierdziłem tonem znawcy. – Ale potem trzeba koniecznie pojechać do St. Petersburga. To zupełnie inne miasto, inna atmosfera, inny klimat. I dla kontrastu, odwiedzić potem jeszcze dowolną miejscowość na prowincji. Dopiero zderzenie wszystkiego daje, jakieś w miarę obiektywnie, uśrednione spojrzenie. Inaczej, to Rosji w ogóle nie da się pojąć.
- Ja nie chcę poznawać jej dzisiejszej, ale spróbować zrozumieć tę dawną – wyjaśniała z mocnym zaangażowaniem w głosie. – Mnie interesuje przeszłość! Nie mam szansy na realizację marzeń podczas wykopalisk jakiejś starożytnej Troi, więc muszę szukać czegoś bliżej domu. A wiele tematów na wschodzie leży odłogiem.
- Pani Kamilo! Obiecuję, że zrobię wszystko, co tylko będę mógł. Wiele tego nie będzie, bo Rosjanie nie lubią cudzoziemców, grzebiących w ich historii, ale zawsze można spróbować. Nie mam przy sobie wizytówek z moskiewskimi numerami i namiarami…
- Ale będzie pan tutaj wieczorem? A może wybiera się pan popływać po obiedzie? – przerwała mi, zmieniając nagle temat.
- Mam taki zamiar, chociaż nie od razu po obiedzie.
- To proszę wziąć je ze sobą. Ja też lubię pływanie.
Tutejszy basen nie musiał wstydzić się innych, prezentowanych chociażby na telewizyjnych filmach. Nie odbiegał od nich jakością. Był tak samo elegancki i zadbany, jak sale wczorajszego balu.
Siedziałem na jego krawędzi, trzymając nogi w wodzie, a niedaleko, co najmniej kilkanaście osób w różnym wieku, pływało, rozmawiało, krzyczało, chlapiąc się, parskając… ale też pijąc przy krawędzi wino, lub szampana, podawane przez usłużnych kelnerów. Nastrój panował taki, że żyć, nie umierać.
Mnie jednak, jakoś nie było zbyt wesoło. Pływałem już więcej niż pół godziny, wypiwszy wcześniej kieliszek szampana, a teraz odpoczywałem i rozmyślałem o tym, co mnie spotykało dzisiejszego dnia. Zachwycać się nie było czym, bo coś mi się nie układało. Nawet Romek się na mnie obraził.
Kiedy Zielonik z Kamilą już nas pożegnali, próbowałem mu wytłumaczyć lapsus, którego się dopuścił, ale nie przyjmował go do wiadomości. Nie dał się przekonać i na koniec stwierdził, że to są głupcy, bo on mówił o swoim przekształcaniu języka komputerów na wersję przyjazną dla zwykłych ludzi, a skoro go nie zrozumieli, to sami są winni. Po czym poszedł spać.
W sumie dobrze zrobił, ale mnie od tego wcale nie było lepiej, bo nawet nie miałem z kim pogadać. Poszedłem wtedy trochę poleżeć, ale nie byłbym samcem, gdybym nie przyznał, że propozycja Kamili jednak zrobiła na mnie wrażenie. Dlatego przywlokłem się tutaj, popływałem, a teraz siedziałem smętnie sam jeden, oglądając falującą powierzchnię wody, bo jej nie było. Nie przyszła i nie wiedziałem, czy jeszcze jej nie ma, czy już sobie poszła. Bo jakoś zapomnieliśmy umówić się na określoną godzinę.
A może prezes ją obsobaczył, że zbyt dużo czasu mi poświęciła? Wszystko było możliwe, nie było sensu tym się zajmować. Marta z Dorotą też mogły mi sprawić niespodziankę. Ciekawe, co też Dorota wymyśliła…
Postanowiłem dłużej nie czekać. Poszedłem do przebieralni, ubrałem się i nawet nie susząc włosów, wróciłem do apartamentu.
Dochodziła siódma, kiedy zakończyłem przegląd swojej garderoby. Można było powiedzieć, że jestem przygotowany do kolacji. Tylko się przebrać. Byłem już umyty, powtórnie ogolony, nawet podpiłowałem jeszcze paznokcie, żeby tylko czymś się zająć, bo coraz wyraźniej zaczynałem odczuwać niejakie zdenerwowanie. Zaczynało do mnie dochodzić, że tyle godzin wspólnego przebywania Marty z Dorotą, może mieć nieciekawe dla mnie konsekwencje. Jakie wnioski wyciągnie z tego Marta? Wczoraj zademonstrowała niechęć do Lidki, czy dzisiaj aby nie będzie podobnie?
Zdecydowałem, że zjadę na dół i poczekam na nie w hallu. Ubrałem się więc, jeszcze nie wyjściowo i już miałem zamiar wychodzić, kiedy ktoś zapukał, a właściwie to usłyszałem kilka rąk jednocześnie. Na wyjście było już za późno. Energicznym ruchem otwarłem drzwi i… osłupiałem.
- Nic nie jest wykluczone! – uśmiechała się, jakby kokietując, a potem spoważniała i powiedziała otwartym tekstem. – Chętnie bym posłuchała pana opowieści o tym, jak wygląda prawdziwe życie na wschodzie. Wspominałam już, że fascynują mnie starożytne Chiny, a dzieje Rosji są chyba kluczem do rozumienia wzajemnego przenikania kultur wschodu i zachodu, pomimo często podejmowanych prób izolacji tych terenów od wpływów zewnętrznych.
- Ma pani rację – potwierdziłem. – Tym bardziej, że wschód należałoby rozumieć jeszcze szerzej, nie zapominając o Bizancjum i jego poprzednikach. W końcu to nie Europa, tym bardziej łacińska, była kolebką cywilizacji i nie w Europie należy szukać najdawniejszych świadectw wielkości rodzaju ludzkiego. Często w Polsce dziwimy się ubogości dokumentów pisanych, z czasów powstania naszej państwowości. A Rosjanie, dzięki kontaktom przodków z Bizancjum, mają ich sporo i to nawet wcześniejsze!
- Pan zna takie dokumenty? – zainteresował się prezes.
- Znam je z opracowań, przecież nie jestem historykiem – przypomniałem. – Ale czasem coś wpadnie w ręce…
- A skąd je pan bierze? – zainteresowała się Kamila.
- Różnie. Bywa, że zobaczę coś u znajomych, albo ktoś zareklamuje w rozmowie, natomiast większość pozycji rekomendował mi profesor Snyber, którego spotykam czasami, a poznałem go kiedyś właśnie nad wspominanym jeziorem. To chodząca encyklopedia wiedzy o początkach wschodniej Europy, mając na myśli państwowość w sensie starożytnym.
- Kto to taki? – zapytał Zielonik.
- Profesor Harry Snyber z uniwersytetu w Yale, często goszczący zarówno w Moskwie, jak i w Kijowie, czy też Warszawie. Znajomy prezesa Warwicka – dodałem odruchowo.
Po co to zrobiłem, tego nie wiem. Ale widziałem, jak moje słowa spowodowały, że jego wzrok na mgnienie się rozświetlił. I równie szybko zgasł, bo zakrył oczy powiekami. – I dobrze! – pomyślałem. – Zechce poznać go tutaj, to mu Snyber uwiedzie Kamilę pod nosem.
- Zazdroszczę panu! – odezwała się nagle. – Wprawdzie pojechałam kiedyś do Rosji na kilka dni, ale to była lukrowana wycieczka dla zwyczajnych i przypadkowych turystów. Owszem, dobrze jest przespacerować się po Placu Czerwonym, ale dla mnie to jednak kicz.
- Proszę więc przyjechać teraz. Mogę być pani przewodnikiem – zachęcałem. – Moskwę znam od dawna, bo już kiedyś mieszkałem tam przez kilka lat, dlatego teraz orientuję się w jej planie miasta nawet lepiej niż w tutaj, w Warszawie. Prowincję rosyjską znam gorzej, ale też daję sobie radę.
- Pan to mówi poważnie?
- Jak najbardziej. Dlaczego miałbym żartować?
- Trzymam pana za słowo i poważnie rozważę tę propozycję – oświadczyła. – Ja wprost marzę o poznaniu tamtej kultury, zabytków, atmosfery…
- W Moskwie jest tylko tego początek – stwierdziłem tonem znawcy. – Ale potem trzeba koniecznie pojechać do St. Petersburga. To zupełnie inne miasto, inna atmosfera, inny klimat. I dla kontrastu, odwiedzić potem jeszcze dowolną miejscowość na prowincji. Dopiero zderzenie wszystkiego daje, jakieś w miarę obiektywnie, uśrednione spojrzenie. Inaczej, to Rosji w ogóle nie da się pojąć.
- Ja nie chcę poznawać jej dzisiejszej, ale spróbować zrozumieć tę dawną – wyjaśniała z mocnym zaangażowaniem w głosie. – Mnie interesuje przeszłość! Nie mam szansy na realizację marzeń podczas wykopalisk jakiejś starożytnej Troi, więc muszę szukać czegoś bliżej domu. A wiele tematów na wschodzie leży odłogiem.
- Pani Kamilo! Obiecuję, że zrobię wszystko, co tylko będę mógł. Wiele tego nie będzie, bo Rosjanie nie lubią cudzoziemców, grzebiących w ich historii, ale zawsze można spróbować. Nie mam przy sobie wizytówek z moskiewskimi numerami i namiarami…
- Ale będzie pan tutaj wieczorem? A może wybiera się pan popływać po obiedzie? – przerwała mi, zmieniając nagle temat.
- Mam taki zamiar, chociaż nie od razu po obiedzie.
- To proszę wziąć je ze sobą. Ja też lubię pływanie.
Tutejszy basen nie musiał wstydzić się innych, prezentowanych chociażby na telewizyjnych filmach. Nie odbiegał od nich jakością. Był tak samo elegancki i zadbany, jak sale wczorajszego balu.
Siedziałem na jego krawędzi, trzymając nogi w wodzie, a niedaleko, co najmniej kilkanaście osób w różnym wieku, pływało, rozmawiało, krzyczało, chlapiąc się, parskając… ale też pijąc przy krawędzi wino, lub szampana, podawane przez usłużnych kelnerów. Nastrój panował taki, że żyć, nie umierać.
Mnie jednak, jakoś nie było zbyt wesoło. Pływałem już więcej niż pół godziny, wypiwszy wcześniej kieliszek szampana, a teraz odpoczywałem i rozmyślałem o tym, co mnie spotykało dzisiejszego dnia. Zachwycać się nie było czym, bo coś mi się nie układało. Nawet Romek się na mnie obraził.
Kiedy Zielonik z Kamilą już nas pożegnali, próbowałem mu wytłumaczyć lapsus, którego się dopuścił, ale nie przyjmował go do wiadomości. Nie dał się przekonać i na koniec stwierdził, że to są głupcy, bo on mówił o swoim przekształcaniu języka komputerów na wersję przyjazną dla zwykłych ludzi, a skoro go nie zrozumieli, to sami są winni. Po czym poszedł spać.
W sumie dobrze zrobił, ale mnie od tego wcale nie było lepiej, bo nawet nie miałem z kim pogadać. Poszedłem wtedy trochę poleżeć, ale nie byłbym samcem, gdybym nie przyznał, że propozycja Kamili jednak zrobiła na mnie wrażenie. Dlatego przywlokłem się tutaj, popływałem, a teraz siedziałem smętnie sam jeden, oglądając falującą powierzchnię wody, bo jej nie było. Nie przyszła i nie wiedziałem, czy jeszcze jej nie ma, czy już sobie poszła. Bo jakoś zapomnieliśmy umówić się na określoną godzinę.
A może prezes ją obsobaczył, że zbyt dużo czasu mi poświęciła? Wszystko było możliwe, nie było sensu tym się zajmować. Marta z Dorotą też mogły mi sprawić niespodziankę. Ciekawe, co też Dorota wymyśliła…
Postanowiłem dłużej nie czekać. Poszedłem do przebieralni, ubrałem się i nawet nie susząc włosów, wróciłem do apartamentu.
Dochodziła siódma, kiedy zakończyłem przegląd swojej garderoby. Można było powiedzieć, że jestem przygotowany do kolacji. Tylko się przebrać. Byłem już umyty, powtórnie ogolony, nawet podpiłowałem jeszcze paznokcie, żeby tylko czymś się zająć, bo coraz wyraźniej zaczynałem odczuwać niejakie zdenerwowanie. Zaczynało do mnie dochodzić, że tyle godzin wspólnego przebywania Marty z Dorotą, może mieć nieciekawe dla mnie konsekwencje. Jakie wnioski wyciągnie z tego Marta? Wczoraj zademonstrowała niechęć do Lidki, czy dzisiaj aby nie będzie podobnie?
Zdecydowałem, że zjadę na dół i poczekam na nie w hallu. Ubrałem się więc, jeszcze nie wyjściowo i już miałem zamiar wychodzić, kiedy ktoś zapukał, a właściwie to usłyszałem kilka rąk jednocześnie. Na wyjście było już za późno. Energicznym ruchem otwarłem drzwi i… osłupiałem.