Elektroda.pl
Elektroda.pl
X
Please add exception to AdBlock for elektroda.pl.
If you watch the ads, you support portal and users.

Życie to bal jest nad bale... [Opowiadanie]. Kontynuacja tematu: 'I... po balu'.

retrofood 06 Mar 2021 14:56 4017 98
Automation24
  • #1
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Opowiadanie jest kontynuacją tematu "I... po balu". https://www.elektroda.pl/rtvforum/topic3784466.html

    ***********************************************

    Sala kryształowa hotelu Patisson wypełniała się powoli stłumionym gwarem przybywających gości, a wraz z nimi nabierała blasku życia. Dziwne, gdyż bez ludzi wyglądała jak piękne, ekskluzywne muzeum, gdzie nawet sama myśl o dotykaniu czegokolwiek, kojarzyła się raczej ze świątynią i świętokradztwem, a nie z możliwością zwykłego przebywania i korzystania z jej uroków. Przynajmniej na nas zrobiła niesłychane wrażenie.
    Przytłaczała przepychem i wykwintnym wystrojem wnętrza, stylizowanym na pałacowe sale dawnych możnowładców. Bez żadnego kiczu. Wszelkie ozdoby w niczym nie przypominały gipsowych kopii czy też podróbek w odpustowym stylu. Tutaj każdy detal był autentycznym dziełem sztuki, od którego emanowała atmosfera powagi, potęgi oraz majestatu miejsca.
    Wprawdzie ogromne, nisko zwisające żyrandole, składające się z setek kawałków rżniętego szkła, wesoło migotały wszelkimi odcieniami światła, wprowadzając do tej przestrzeni kolorowe ogniki frywolniejszej atmosfery, jednak nie tłumiły one aury dostojeństwa. Zmiękczały ją nieco, pozwalając na prowadzenie niegłośnej wymiany zdań, oraz jako taką adaptację do panującej tutaj atmosfery. Dzięki tym refleksom można było uwierzyć, że przyszliśmy tutaj po prostu się pobawić, a nie medytować czy też wznosić modły. Tak też zrozumiałem otoczenie, starając się luźną rozmową pobudzić do życia Martę, która niemal straciła oddech tuż po wejściu.

    Nie ma się co dziwić. Sam też byłem przecież zwykłym nuworyszem, który ledwo co odzyskał jako taką pewność siebie, dzięki nieograniczonym zasobom finansowym Doroty. Pieniądze może nie dają szczęścia, ale pozwalają traktować życie niczym grę w pokera. Możesz blefować. I przeważnie wygrywasz, jeśli nie boisz się utraty postawionej stawki; jeśli jesteś pewny, że nic złego się nie stanie, gdy tę jedną grę przegrasz. Bo widząc pewność siebie współzawodnika, przeciwnik i tak najczęściej ustępuje.
    Ja się nie bałem i bardzo szybko odzyskiwałem mój dawny styl. A grałem tak nisko, że nawet gdybym przegrał, Dorota nie mogła mieć mi niczego za złe. Jednak i to wystarczało. Od kilku miesięcy prawie zawsze wygrywałem. W kontaktach z innymi to ja narzucałem swoje zdanie.
    Zresztą, Dorota sama zachęcała mnie do aktywniejszych działań w tej dziedzinie. Oczywiście, nie chodzi tu o hazard, tylko o zachowania człowieka z kasą. Wprawdzie nie szastałem pieniędzmi, ale nie byłem też małostkowy. Doskonale pamiętałem dawne czasy, kiedy pracowałem w handlu zagranicznym i zarabiałem duże pieniądze. Moja pewność siebie w negocjacjach napędzała nowe kontrakty. A potem…
    Kiedy posłano mnie na aut, byłem nikim! Nie potrafiłem nawet rozmawiać z sąsiadami! Kryłem się, unikałem ich, nie chciałem nikogo widzieć, z nikim rozmawiać. Nawet dowcipów gdzieś zasłyszanych, nie zapamiętywałem.
    A wtedy, kiedy w początku lata spotkałem Dorotę… mój Boże! Bezrobotny, bez szans na normalne życie…

    To było więcej niż główna wygrana w totolotka, że wsiadłem tamtej nocy do tego samego przedziału, w którym podróżowała. Młoda, przepiękna i piekielnie inteligentna dziewczyna, o niesłychanie mocnej osobowości, skazana na sukces w życiu, zetknęła się z lekko przetrąconym, podtatusiałym facetem, nie pierwszej w dodatku świeżości…
    A jednak los nas połączył! Mieliśmy teraz ze sobą dwójkę dzieci, dwóch wspaniałych synów! I już zawsze będziemy związani troską o ich pomyślność. Wprawdzie nasze wychowawcze role ciągle były nierówne, ale w lecie miało się to skończyć. Obiecała mi, że do lipca chłopcy dowiedzą się, kto jest ich tatusiem i odzyskam należne mi prawa. Nie wiedziałem jak to zrobi, jednak jak dotąd, nigdy nie zdarzyło się, żebym się na niej zawiódł. Jej słowo było zawsze niczym dokument. Nie do podważenia i obalenia.
    Czekałem na to, ale dzisiaj jeszcze bardziej czekałem na nią. Aż drżałem na samą myśl, że się spotkamy! Przecież widzieliśmy się po raz ostatni pół roku temu! Nie licząc nieszczęsnego spotkania przy płocie Baśki, które wyrzucałem z pamięci, ostatnim zapamiętanym widokiem była jej prześliczna sylwetka, kiedy szła do domu, po naszym bajecznym, miłosnym seansie przy brzegu jeziora, pod nawisem gałęzi… Moja szefowa, moja śliczna pani dyrektor, która ostatnio droczy się ze mną emailami.

    Marta nie miała okazji w życiu, żeby balować w takich warunkach, podobnie zresztą jak i ja. Brałem kilka razy udział w uroczystych imprezach krajowych i za granicą, ale żadna z nich, mimo obecności prominentnych osób, nie przypominała przepychem tej, która zapowiadała się dzisiaj. To wszystko było zjawiskiem nie z naszej bajki. A jednak musieliśmy się z tym zmierzyć, parweniusze na salonach. Czułem sam, że lekko dzisiaj nie będzie, a widziałem też, że Marta była wręcz przestraszona.
    Z kilkoma figurami współczesnego życia politycznego pijaliśmy kiedyś wódkę, ale były to studenckie czasy i studenckie warunki. Dzisiaj po tych znajomościach nie było nawet śladu. I nigdy nie przełożyły się na jakieś życiowe warunki, czy też możliwości. Nawet fakt, że nie tak dawno, jakiś rok temu, byłem na spotkaniu z naszym wojewodą, z którym kiedyś grywałem w brydża i piłem gorzałę w akademiku. Kiedy do tego dyskretnie nawiązałem, udał że mnie nie rozumie i nie poznaje, a ja machnąłem ręką. Skoro nie chce…
    Marta miała podobne podejście do dawnych znajomości. Kto udawał, że jej nie pamięta, bywał od razu skreślony i to wszystko. Nigdy więcej! Profitów to nam nie dawało, może dlatego tak cienko przędliśmy?

    Wykwintny przepych kryształowej sali szybko stawał się eleganckim dopełnieniem coraz większej liczby ciemnych ubiorów panów, przeważnie z muszkami pod brodą, oraz wytwornych kreacji dam; różnych fasonów, krojów, niesamowitych odcieni barw, połączonych z najwymyślniejszymi dodatkami, nie licząc nawet biżuterii ozdabiającej wszelakie miejsca ciała. Trwała rewia finansowych możliwości i pomysłów modnych projektantów na topie. Marta rzucała niby dyskretne spojrzenia wokół, ja zresztą nie byłem gorszy. Wyglądało to imponująco, ale nic mnie tu nie podniecało. Stwierdziłem tylko, iż nie mamy się czego wstydzić w zewnętrznym wyglądzie, chociaż pozycją nie dorastaliśmy tu nikomu do pięt.
    Marta i Joasia miały na sobie balowe kreacje projektu nieznanej szerzej, ale już wschodzącej gwiazdy tego biznesu. Nieznanej szerszemu ogółowi, jednak według Lidki, z wielkimi szansami na nie tylko ogólnopolski sukces w przyszłości.

    W tych tematach byłem pełnym laikiem, ale wtedy, po wigilijnych niespodziankach, kiedy nawet Romek zrobił mnie w bambuko, po świętach wszystko wróciło do normy. Romek, gdy się spotkaliśmy, był wesoły jak dziecko, że pomysł z samochodem wypalił i nie zorientowałem się wcześniej co mi naszykowali z Dorotą. Gdy jednak tematyka rozmowy zeszła na przygotowania do balu, przekazał mi sugestię Lidki, byśmy odwiedzili pracownię pewnej młodej projektantki, która według niej była rewelacyjna. I chociaż Marcie propozycje początkowo nie przypadły do gustu, ale przy pomocy Joasi dała się przekonać. Dzisiaj obydwie występowały w kreacjach z tamtego warsztatu. Mnie się podobały! Lidka zresztą zapewniała mnie w mailu, że sama też będzie mieć kieckę z tego samego źródła.
    Na razie jednak ani Lidki, ani Romka nie było.

    Kiedy usiedliśmy już za stołem, naszła mnie nieco głupawa refleksja. To było chyba pod wpływem słów Marty, bo od rana sceptycznie wyrażała się o naszej obecności w tym miejscu. I nieoczekiwanie, ja pomyślałem podobnie. „Co ja tu robię?” „Co my tutaj robimy?” „Przecież to nie nasze miejsce”.
    Niemałe tuzy naszego życia gospodarczego miały zaszczycać swoją obecnością jubileusz banku Solution. Z tego co wiedziałem od Dorotki, zaproszenia na bal otrzymała tylko wyższa kadra zarządzająca z banku i dyrektorzy oddziałów zamiejscowych, ale poza tym zaproszono niemało gości z zewnątrz. Prezesów organizacji gospodarczych, stowarzyszeń polsko – amerykańskich, oraz izby handlowej, przedstawicieli największych organizacji biznesowych, instytutów naukowych, właścicieli albo prezesów niektórych największych klientów banku, fundacji amerykańskich związanych z Polską, mieli też być goście z ambasady USA, a także kilku dziennikarzy piszących o biznesie oraz śmietanka ze świata kultury, związana jakoś z Ameryką.
    Niewiadomą była natomiast obecność przedstawicieli sfer rządowych. Czy skorzystają z zaproszenia, czy też nie. To już uzupełniła mi Joasia, ale sama przyznawała, że nie jest pewna żadnych informacji. Ostatnio, ich uczestnictwo w podobnych imprezach nie było dobrze widziane w tabloidach i decyzje podejmowali zawsze w ostatniej chwili.
    Zresztą, program mówił też o kilku niespodziankach, więc jeszcze parę spraw było dla mnie nie do końca jasnych. Nie wiedziałem na przykład kto zarządza i fizycznie bal organizuje, bo nie wszystko było w rękach dyrekcji hotelu czy też szefa jego kuchni. Wiadomo było tylko kto za to zapłaci. Oczywiście Bank Solution Poland S.A.
    I to słono zapłaci!

    Dyskretnie spróbowałem policzyć stoły na sali. Było ich ze trzydzieści, nie licząc jedynego nieokrągłego, długiego stołu „prezydialnego” dla najważniejszych person. A przy każdym z tych zwykłych, dwanaście miejsc. Czyli, lekko licząc, liczba zaproszonych gości przekraczała trzy setki. Niczego sobie zabawa nam się szykowała. Ciekawe, czym się zakończy. Jak wobec mnie zachowa się John? Jak przeżyję zetknięcie się Marty z Dorotką w mojej obecności? Co z tego wyniknie?
    Już się przekonałem, że nie można być pewnym niczego, ani przewidzieć rozwoju wydarzeń. Przecież zupełnie nieoczekiwanie one obydwie już się poznały! Dzisiaj przed obiadem. Przed balem. U hotelowego fryzjera…

    Chyba zbladłem, kiedy Marta mi to oznajmiła, miałem jednak nadzieję, że podekscytowanie przygotowaniami do wieczornego występu, stępiło jej wrażliwość na mój wygląd. Przecież i ja miałem prawo do emocjonalnego reagowania na wszelkie nowe bodźce. Moje zmieszanie można było tłumaczyć na przykład zdziwieniem. Ale długo jeszcze czułem jakąś dziwną słabość w nogach.

    c.d.n.
  • Automation24
  • #2
    szogun
    Level 23  
    Na forum literackim nie przyjęli? Może i dobrze bo i elektronik ma dzięki temu szansę trochę się odchamić. Właściwie trudno mówić elektronik przy ilości działów których wielkie mnóstwo na Elce się wysypało. Tak naprawdę to tylko działu przyjaciół LGBT brakuje. Mam jednak nadzieję że go nie doczekam.

    Pozdrawiam, szogun.
  • #3
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Wszystko dlatego, że zbyt późno dotarłem wczoraj do domu. Jeden samolot z Moskwy odwołano, bo miał jakąś usterkę, potem w kolejnym nie było miejsca i nie było wiadomo, czy w ogóle zdążę na czas. W końcu udało mi się pokonać przeszkody i wczoraj wieczorem byłem w domu. Tyle, że Marta nie była do balu przygotowana. Tak przynajmniej uważała.

    Cały scenariusz uzgadniała z Joasią i wiedziała, tak samo jak i ja, że mamy w hotelu zarezerwowany apartament, wraz z pełnym wachlarzem usług. Od manikiurzystki i fryzjera począwszy. Wszystko, co sobie tylko zażyczy, w dodatku gratis, jako bonus przysługujący użytkownikom apartamentów. A że postanowiła skorzystać z tych możliwości, dlatego wczesnym rankiem wyjeżdżaliśmy z domu tak trochę na wariackich papierach.
    Kiedy przed południem dotarliśmy do hotelu, Joasia czekała na nas w hallu.
    - Dlaczego wy macie apartament, a mnie to przydzielili zwykły pokój? – od razu zgłosiła żartobliwe pretensje.
    Na chwilę mnie zatkało. Cóż miałem odpowiedzieć? Że to prezent dla Marty od jej rywalki, żony szefa? Nie, to nie byłoby dobre słowo. Dorota nie była przecież Marty rywalką.
    Sama tak uważała i cały czas podkreślała, że nigdy nie pozwoli ani sobie, ani mnie, na jej zlekceważenie. Uważała się za Marty dłużniczkę i demonstrowała to, chociażby finansowym zaangażowaniem w nasze życie. Sam nie wiedziałem jak to pojmować; czy bardziej jej zależało na mnie samym, czy bardziej na tym, żeby moje rodzinne życie układało się teraz bez większych przeszkód.
    - Przecież ty tu rządzisz, więc po co pytasz? – odbiłem Joasi piłeczkę.
    - Tak, akuratnie! Ja mam tu do powiedzenia tyle co nic!
    - Ale masz swój pokój?
    - Mam, jednak to nie to samo! Wszyscy goście mają zarezerwowane pokoje, ale apartamenty tylko nieliczni. Skąd wy macie takie znajomości?
    - Bo my jesteśmy przedstawicielami zagranicznego banku, dlatego mamy przywileje! – znalazłem żartobliwe wyjście z sytuacji.

    Apartament był oczywiście pomysłem Doroty i za nic nie chciała od tego odstąpić, mimo że ją o to prosiłem. Tłumaczyłem, iż to może dać niektórym osobom zbyt wiele do myślenia. Bo niby skąd właśnie nas ma spotykać takie wyróżnienie? Odpisywała mi, niezrażona, że Marcie to się od niej należy i nie dawała przekonać, że w ten sposób prowokuje naszą dekonspirację. A jakby tego wszystkiego było mało, przed kilkoma dniami napisała mi, iż liczy na to, że powspominamy sobie na balu nasze dawne tańce, trenowane w Pokrzywnie.
    Gdybym nie wiedział, że zawsze twardo stąpa po ziemi, musiałbym się bać. Pomysły miała niesłychane. To wyglądało na chodzenie po linie nad przepaścią. Przecież nie znała Marty, więc jak mogła przewidywać jej reakcje? W dodatku była też i Joasia. Bystra obserwatorka, doskonale już orientująca się w bankowych układach. Patrzyłem na te zapowiedzi sceptycznie, jednak Dorota bagatelizowała moje obiekcje. – Wszystko będzie dobrze! – spokojnie zapewniała jeszcze przedwczoraj, w ostatnim emailu, tuż przed swoim odlotem do Polski.
    Dlatego też, jak powiedziała kiedyś Lidka, czułem dupą, że to spotkanie z Martą u fryzjera nie mogło być dziełem przypadku. Dorota zaplanowała je, rozgrywając sytuację niczym wytrawny szachista. Pewnie doszła do wniosku, że najlepszym wyjściem będzie poznanie się z Martą beze mnie, w sytuacji neutralnej, a nie dopiero na balu. Chciała, by ich znajomość kojarzyła się Marcie raczej z Joasią i jej pracą, mnie pozostawiając trochę na uboczu.
    A może chciała tylko Martę pooglądać? I znając już naocznie mój wybór życiowej partnerki, wysnuwać z tego jakieś wnioski mnie dotyczące? Ale jakie mogła teraz wyciągać? Zresztą, takie myśli chyba obrażały jej intelekt. Gdyby tego nie chciała, nie odezwałaby się do Marty ani słowem. A przecież spędziły tam na rozmowie niemal trzy godziny! I to Dorota ciągnęła Martę za język, aby wyjawiała luźne opowieści ze swojego życia…
    Zastanawiało tylko jedno. Kto, jak i kiedy powiadomił ją, że Marta jest na miejscu? Czyżby i w tym hotelu personel spełniał każdy jej kaprys, każde życzenie?

    Przez cały okres mojej pracy, najczęściej tylko pisywaliśmy do siebie, chociaż po świętach Dorota zadzwoniła do mnie dwa razy. Pierwszy raz chcąc potwierdzenia uczestnictwa w balu, a drugi raz – składając nam noworoczne życzenia.
    Zastała nas z Martą na balu sylwestrowym i bardzo się cieszyła, że mam okazję przypomnieć sobie jak się tańczy. Nie wiedziałem wtedy czy żartuje, czy naprawdę Anka nie zdradziła jej naszych nauk. Tego, że uczy mnie angielskiego, a w zamian uczę ją tańczyć. Wyglądało na to, że jednak się nie przyznała i nasze ciche porozumienie nadal pozostawało poufne. Czyżby to był pierwszy wyłom w przekazywaniu przez Ankę informacji o mnie?
    Marta nie zauważyła wtedy, że rozmawiałem z Dorotą. Piliśmy wówczas niemało, w dodatku popółnocny gwar i hałas, oraz mnóstwo krzyżujących się przy stole dzwonków telefonów, skutecznie pozwoliły mi ukryć tę rozmowę. Tak samo ja nie wiedziałem kto do niej dzwonił. O niektórych życzeniach mi mówiła, ale czy o wszystkich? Próby rozsupłania tego węzła nie miały żadnego sensu. Szkoda było na to czasu.
    Byłem zadowolony, że w ogóle zgodziła się pójść ze mną na ten bal. I jeśli mam być szczery, bawiliśmy się tam doskonale. Niemal jak przed laty. A kiedy nad ranem wróciliśmy do domu… rozbierałem ją już w przedpokoju.

    W noworoczne południe, nasze mieszkanie przypominało pobojowisko. Wszędzie walały się jakieś składniki naszej odzieży, a my leżeliśmy w łóżku nago, lecząc się kawą, wodą mineralną i tabletkami na kaca. Pamiętałem, że Marta domagała się nad ranem pieszczot i chociaż po takiej dawce alkoholu nie byłem wtedy w stanie pobudzić swojej męskości do działania, to jednak spełniłem jej oczekiwania, pieszcząc ją do skutku. A w południe przyszedł czas na rewanż.
    Przyjęła mnie bez swojej zwykłej niechęci i aktywnie współdziałała, chociaż sama nie chciała już niczego. Szepnęła tylko, że jest na to zbyt zmęczona. Tym niemniej robiła wszystko, żebym i ja miał satysfakcję. Tego już dawno pomiędzy nami nie było.

    To był nasza pierwsza sylwestrowa zabawa od wielu lat, a brak pieniędzy przez cały ten czas był tylko pretekstem do omijania podobnych imprez. Nam się po prostu nie chciało. Nie byliśmy zainteresowani demonstrowaniem rodzinnej wspólnoty i od dawna sylwestrowe wieczory spędzaliśmy w domu.
    Przed laty przynajmniej siedzieliśmy we dwoje aż do północy, oczekując wybicia przez zegar godziny zero. Wypijaliśmy wtedy po kieliszku szampana, składając sobie życzenia i szliśmy spać. Ale ostatnio i to nie było nam potrzebne. Końcowy dzień roku traktowaliśmy jak każdy inny, idąc do łóżek wieczorem, a życzenia składaliśmy sobie dopiero rano. Formalne i sztampowe. Bez szampana i bez czegokolwiek innego. Udawaliśmy, że to wszystko nie jest nam już potrzebne.
    W tym roku ułożyło się inaczej. Chyba te wigilijne, choinkowe prezenty zmiękczyły Martę. Tak jak umawialiśmy się wtedy, pojechaliśmy po świętach do Warszawy. Joasia oprowadziła ją po galeriach, kupiły sobie sylwestrowe kiecki oraz obstalowały kreacje na dzisiejszy bal. Różnica była tylko w kosztach. Nasza sylwestrowa impreza zamknęła się w dwóch tysiącach złotych. A dzisiejsza… aż się nie chce wierzyć! Prawie dziesięć razy tyle!
    Marta domyślała się, że wydałem dużo, ale dokładnej kwoty nie znała. Na całe szczęście, bo niby skąd miałem mieć takie pieniądze? Przecież nie była idiotką, liczyć też potrafiła. A jednak nie dociekała zbyt szczegółowo.

    Nie wiem co o tym wszystkim myślała, może nowe możliwości jakoś ją hipnotyzowały? Stany kont znała dokładnie, a jeśli podsumowałaby same koszty wigilijnych prezentów i to wszystko, co płaciłem później, musiałoby jej wyjść, że cudów być nie może! Moje wydatki znacznie przekraczały sumę zarobków, które w dodatku pozostawały nienaruszone! Płaciłem nie wiadomo czym, a poza tym jeszcze miałem co na siebie włożyć! Tego też nie mogła nie zauważyć. Szyte na miarę garnitury, samym materiałem zdradzały wyższą klasę. W dodatku przyjeżdżałem do domu ekskluzywnym samochodem… To wszytko było tak oczywiście nienormalne, że powinno stanowić dla niej wielki, czerwony wykrzyknik! Udawała jednak, że tego nie zauważa.
    I nawet dzisiaj, o nic takiego mnie nie zapytała. Nawet wtedy, gdy wróciła od fryzjera…

    Dorota pisała mi o tym wcześniej, więc ja również o wszystkim wiedziałem. Że można tu skorzystać nawet z tajskich masaży. Nie oponowałem więc kiedy Marta, nie czekając na obiad, poszła z Joasią robić się na bóstwo. Ale wróciła sama i zaskoczyła mnie podwójnie. Najpierw swoim wyglądem, bo świetnie się prezentowała, a po drugie dziwnym, tajemniczym uśmiechem.
    - Moje gratulacje! – przywitałem ją. – Martuś, wyglądasz rewelacyjnie! Masz szanse zostać królową balu!
    - Oj, ty stary, głupi... – krótko, z ironicznym śmiechem skomentowała moje słowa. – Królowa! – wydęła usta. – Czy ty wiesz jakie laski będą na tym balu? Wiesz kogo poznałam u fryzjera?
    - Nie wiem. Skąd mam wiedzieć? Nie mam pojęcia!
    - Twoją panią prezesową! – oznajmiła.
    - Kogo?
    - Żonę pana prezesa. Tę, która przyjmowała Joasię do pracy – kontynuowała, a mnie zrobiło się gorąco. – Jak się tak wygląda, to można chodzić na bale i zostawać królowymi, a nie takie stare baby jak ja.
    Burza myśli przeleciała mi przez głowę, ale jakąś przytomność jednak zachowałem.
    - Rozmawiała z wami?
    - Oczywiście i to bardzo uprzejmie! – pochwaliła się. – Właściwie to zachowywała się całkiem normalnie. Kiedy Joasia mi szepnęła, że właśnie przyszła żona prezesa, pomyślałam że to jakaś porcelanowa lady, dumna jak paw, a tu przeciwnie! Całkiem sympatyczna kobieta i rzeczywiście jest bardzo ładna. Ładniejsza nawet niż sądziłam, kiedy rozmawialiście o niej podczas wigilii.
    - I co ciekawego mówiła?
    - Nic specjalnego. Ja jej nawet nie zauważyłam, bo siedziałam przed lustrem gdy weszła, ale przywitała się z Joasią, potem Joasia ją przedstawiła i tyle. Porozmawiałyśmy tak zwyczajnie o życiu, o codziennych problemach, o fryzurach też; trochę się skarżyła, że tak samo wcześniej nie miała czasu…
    - To robiła sobie fryzurę?
    - Oczywiście! Zajęła sąsiedni fotel i rozmawiała z nami przez cały czas.
    Rozległo się pukanie do drzwi, co pozwoliło mi zabrać twarz sprzed czujnego wzroku Marty. Przyszła Joasia, też prawie nie do poznania.
    - No, ciebie na ulicy bym nie poznał! – skomentowałem jej wygląd. Tylko się roześmiała.
    - Mówiła ci mama z kim byłyśmy u fryzjera?
    - Właśnie zaczęła opowiadać. Że z bardzo sympatyczną panią.
    - Tylko mnie obsztorcowała na samym początku, że nie przedstawiam jej mamie – Joasia udawała pretensje.
    - Nie opowiadaj, grzecznie cię poprosiła – prostowała Marta.
    - Wiesz mamuś, u takich osób grzeczne uwagi są jak głośne ochrzanianie u innych. Ja jeszcze nie widziałam żeby prezes się zdenerwował, tak samo jak i pani prezesowa. Ale słyszałam, że jak ktoś przychodzi do niej nieprzygotowany na rozmowę to go grzeczniutko i bezdyskusyjnie żegna.
    - I rację ma! – zgodziła się Marta. – Po co mają jej zabierać czas?
    - A mówiła coś o balu? – próbowałem zmienić temat.
    - Mówiła, kiedy wychodziłam do manikiurzystki. Że spotkamy się wieczorem.
    - To została jeszcze u fryzjera?
    - A jakże! – Joasia roześmiała się. – Gdybyś słyszał jak narzekał na jej włosy!
    - Takie ma kiepskie?
    - Nie, to nie o to chodzi! Powiedział tylko, że nie układają się tak, jak on chce. Więc została, bo nie mógł sobie z nimi poradzić.
    To akuratnie wiedziałem. Pamiętałem jeszcze z naszych dawnych, jeziornych kąpieli. Nawet po wyjściu z wody, jej włosy już podczas schnięcia, zawsze układały się jednakowo. Dlatego rzadko zakładała czepek. „Przekleństwo fryzjerów” – tak to przecież kiedyś określała. Oprócz używania grzebienia, nie musiała im poświęcać specjalnej uwagi. I tak prezentowały się fantastycznie.

    Joasia szybko zajęła Martę swoimi problemami, więc temat Doroty się zakończył. Na całe szczęście. Były dzisiaj zbyt zajęte i zbyt podekscytowane, żeby mnie wypytywać o cokolwiek, mogłem więc spokojnie zająć się swoimi sprawami. Tym bardziej, że czasu to tak za wiele nie mieliśmy. Dochodziła już druga, trzeba było zejść na obiad, a o osiemnastej miała wybić godzina zero. Za cztery godziny powinniśmy już zajmować swoje miejsca.
    Zdążyliśmy, na całe szczęście. Może dlatego, że przez ostatnią godzinę niewiele ze sobą rozmawialiśmy. A wszystko przez te świąteczne perfumy…
  • #4
    r103
    Level 34  
    Neron...

    Był taki cesarz rzymski...

    Nazwałbym to zespołem Nerona...
  • #5
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    W gorączce ostatnich przygotowań, prób i przeglądów, kiedy Marta wróciła z łazienki do salonu, poczułem nagle ulotny, znajomy zapach. I niemal natychmiast pojawiło się pożądanie. Cóż miałem robić? Takie miałem skojarzenia.
    Wczoraj nie było nawet mowy o tym, żebyśmy poszli do łóżka. Marta była zbyt rozkojarzona, zbyt oderwana myślami od chwili bieżącej i zdecydowanym tonem poprosiła mnie o opuszczenie sypialni, kiedy zaglądnąłem do niej wieczorem. Wyszedłem bez słowa i to było wszystko. A dzisiaj byliśmy sami, Joasia była u siebie, warunki mi sprzyjały.
    Stała przed lustrem, więc widziała, że podchodzę, ale nie reagowała. Pasek szlafroka miała niezbyt ściśle zawiązany, duże fragmenty biustu bielały w dekolcie… Objąłem ją jedną ręką, a drugą wsunąłem pod odchyloną połę szlafroka, obejmując dłonią pierś. Fuknęła wtedy coś, ale nie odstępowałem, wtulając nos w jej włosy.
    Nagle wyswobodziła się energicznymi ruchami, po czym poprawiła szlafrok, jakby sądziła, że to błyski jej nagiego ciała pobudzają mnie do działania. Rzuciła przy tym odruchowo pod moim adresem kilka niezbyt miłych słów, które zaraz zmiękczała tekstem, że też wybrałem sobie porę na umizgi.
    Miałem nie odpowiadać, ale na wzmiankę o niewłaściwej porze odpysknąłem jej, że już przez kilkanaście lat jakoś nie mogę trafić na tę właściwą, po czym szybko się ubrałem i zjechałem na dół do baru. Trzy szybkie pięćdziesiątki trochę mnie uspokoiły i wróciłem do apartamentu, aby ubrać się już balowo.
    Nic więc dziwnego, że rozmowa zupełnie nam się teraz nie kleiła.

    Przy wejściu do sal wydzielonych, portierzy sprawdzili nasze zaproszenie, po czym przejęła nas hostessa, sprawnie prowadząc na właściwe miejsce. To był trzeci stół, po prawej stronie sali, całkiem niedaleko od stołu prezydialnego. Na razie nie było tutaj nikogo, byliśmy pierwsi, chociaż ogólnie, co najmniej połowa miejsc była już zajęta.
    Pomogłem Marcie usiąść, po czym usiadłem sam, a za chwilę dołączyli do nas Joasia z Maćkiem. Mieli miejsca obok Marty.
    - Tato, kogo masz po lewej ręce? – dopytywała się Joasia.
    No tak, mogłem to sprawdzić. Przecież na śnieżnobiałym obrusie, przed każdym krzesłem znajdowała się ozdobna, papierowa tabliczka z nazwiskiem gościa, oraz leżało małe menu. Można było dowiedzieć się wcześniej z kim będziemy dzielić stół oraz poznać program balu.
    - Pani Lidia Dalerska – przeczytałem półgłosem zerknąwszy w bok, po czym dyskretnie zatarłem dłonie. I chyba nawet się uśmiechnąłem.
    - A cóż się tak ucieszyłeś, znasz ją? – zainteresowała się nagle Marta.
    - Znam! To jest żona Romka, tego informatyka z banku, który dostarcza mi auto na lotnisko.
    Zaglądnąłem dalej. Wszystko się zgadzało. Na następnej tabliczce było jego imię.
    - A kogo ty masz? – zwróciłem się do Joasi.
    - Krzysztof Bielawa… Ewa Bielawa… nie wiem kim oni są.
    Nic mi nie świtało w głowie.
    - W banku nie ma takich?
    - Nie kojarzę… – Joasia była zdziwiona. – Nie spotkałam się z takim nazwiskiem.
    - Pewnie niedługo się dowiemy.
    - Pewnie tak! – zgodziła się.
    Przerwaliśmy rozmowę, bo przy naszym stole zameldowała się pierwsza, nieznajoma para. Przywitali się grzecznie i zajęli miejsca tuż za krzesłami Lidki i Romka. Młodzi ludzie przedstawili się jako Artur i Beata Kostrzyńscy, a z wyglądu mieli kilkanaście lat mniej niż ja.
    Joasia znała ich obydwoje, w dodatku pan Artur przyznał, że prywatnie jest Romka kolegą, a w banku jego zastępcą, stąd też pewnie wynikało ich sąsiedztwo za stołem. Poza tym widział mnie w banku i wiedział kim jestem dla Joasi, chociaż ja nigdy nie zwróciłem na niego uwagi. Ale dzięki temu rozmawialiśmy bez zbędnego usztywnienia, chociaż jak na razie nie było konkretnych i bardzo zajmujących tematów. Wszystkich najbardziej interesowało co też dzisiaj będzie się działo i jaki będzie przebieg uroczystości.
    A odpowiedź mieliśmy przecież w zasięgu ręki. Wystarczyło tylko otworzyć menu.
    Pierwsza uczyniła to Marta.
    - Tu jest wszystko dokładnie napisane! – oświadczyła nagle głośno, a my słysząc jej słowa, sięgnęliśmy do swoich egzemplarzy. Miała rację.

    Pominąwszy nawet pierwszą stronę, gdzie uroczyście oznajmiano, iż Bank Solution Poland S.A. wydaje dzisiaj bal dla uczczenia dziesiątej rocznicy rozpoczęcia działalności w Polsce i gdzie między innymi widniały nazwiska głównych gości, czyli prezesa nowojorskiej centrali Jacoba Hammersa, oraz ambasadora USA w Polsce Paula Golivana, a także kilku warszawskich prezesów, na drugiej stronie widniał szczegółowy program balu, a potem było pełne menu, wraz z propozycjami zestawów win i pozostałych alkoholi. Można było wybierać i przebierać.
    Wpatrywałem się w te smakowite zapisy i napisy bez wielkiej nadziei, że będę mógł wybierać świadomie, bo smaku większości dań nie znałem i mogłem go sobie tylko wyobrazić. Chciało by się chociaż skosztować tego wszystkiego, ale cóż! Jak każdy, mogłem zdecydować się tylko na jeden zestaw. A wybierać było z czego!
    Jak trafić na najsmaczniejszą dla mnie kompozycję? Ot, osiołkowi dano… A drugiej takiej okazji mogłem już w życiu nie mieć.

    Menu było zaiste imponujące i godne najwykwintniejszych przyjęć. Na początek przewidziano do wyboru dwa rodzaje szampana, Roederer Cristal Brut – rocznik 2000 i Dom Perignon White - rocznik 2002.
    Przeczytawszy to, z wrażenia omal nie upuściłem eleganckiego spisu na kolana. Zorientowałem się, że dalej było jeszcze bardziej drogo i wymyślnie.
    - Który szampan wybierasz? – zapytałem dyskretnie Martę, łapiąc głębszy oddech.
    - Nie wiem. Te nazwy niczego mi nie mówią.
    - Weźmy ten drugi, dobrze?
    - Dla mnie to wszystko jedno – padła cicha odpowiedź.
    - W porządku, bierzemy więc biały.
    Nie rozglądając się wokół, zagłębiłem się w lekturze.

    Wśród oferowanych przystawek i zakąsek, czyli Hors d'oeuvre, znajdowały się takie jak: wędzone na zimno polędwiczki cielęce z musem ogórkowym, polska szynka z marynowanymi kurkami, tatar z polędwicy wołowej, czarny i czerwony kawior, carpaccio z łososia atlantyckiego, filet z wędzonego pstrąga w galarecie, a nawet dania wegetariańskie jak pomidor faszerowany kremem ptysiowym z korniszonem i marynowanym prawdziwkiem, warzywne sushi, czy też marynowane dolmades, faszerowane cukinią, papryką pepperoncini i pomidorem.
    Tu wiedziałem, że na pewno zażyczę sobie tatara. Lata świetlne temu jadłem go ostatni raz. Natomiast potem… potem zobaczymy.
    - Wybrałaś coś z przekąsek? – dopytywałem Martę.
    - Nic. Nie wiem. Jak to wszystko będzie wyglądało?
    - Z programu wynika, że mamy godzinę do gorącej kolacji. Można skosztować czegoś w tym czasie. Masz pełną ofertę przed sobą.
    - Potem się zastanowię.
    - Potem, to przyjdzie kelner i stanie przed tobą, czekając na zlecenie. Zastanów się już teraz.
    - Nie można z tego zrezygnować?
    - Można. Można też zamówić wszystko z oferty – zażartowałem.
    - A zjesz to? – zapytała przytomnie.
    - Ja zamawiam tatara. Mnie wystarczy.
    - To ja określę się później – niemal przytuliła się do mnie.
    - Twój wybór! – westchnąłem, wdychając zapach jej perfum.

    Magia wielkiej imprezy zadziałała. Marta była w tej chwili bezradna i w takim stanie, że nie stawiałaby mi oporu. Tyle, że teraz to już nie miało żadnego znaczenia. Owszem, czułem jej zapach, ten cholerny zapach perfum spod choinki, ale przecież otaczało nas mnóstwo ludzi! Nic teraz nie mogłem zrobić, niczego wykorzystać. Może wyczuwała to i dlatego była taka miła?
    Jedyna korzyść polegała na tym, że zaczynaliśmy znowu rozmawiać ze sobą zwyczajnie, bez tych uprzednich podtekstów i niechęci. Bo niczego innego już nie oczekiwałem. I całkiem słusznie, bo zaraz odsunęła się ode mnie, aby omówić kwestię wyboru dań z Joasią i Maćkiem. Nie pozostawało mi nic innego, jak czytać dalej.

    Za godzinę będzie gorąca kolacja. Czyli Plat principal. Tylko co wtedy mam wybrać? Oferta oszałamiała!
    Na początek zupy. Krem z prawdziwków, z wędzonym boczkiem z dzika, albo staropolski rosół z lanymi kluseczkami.
  • #6
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Tu nie miałem wątpliwości. Jeśli w ogóle skorzystam z zupy, to na pewno nie rosół. Marta zresztą też go nie weźmie. I nie chodziło o wrażenia smakowe. Nie cierpiałem rosołu na takich imprezach, bo był zbyt rozgrzewający. A pocić się wolałem dopiero na tańcach, a nie za stołem. Dlatego rosół odpadał w przedbiegach, więc zamówię krem. Natomiast co zamówić do zupy… Tu już nie byłem taki zdecydowany. A właściwie to byłem w kropce.
    Na początku zestawów figurował młody dzik z rożna, podany na sosie jałowcowym, z ziemniaczanym purée i chrzanem oraz sałatką z marynowanych buraczków. Do tego proponowano wina Forman, Cabernet Sauvignon, Napa Valley 2007. Można było też zdecydować się na pieczonego bażanta z truflami, podanego na sosie borówkowym, z dodatkami do wyboru. Brokuły i kalafior z polskim sosem, albo gruszki pieczone z borówkami. No i oczywiście wino. Hanzell Vineyards, Pinot Noir, Sonoma Valley 2006. Trzecią możliwością był steak z polędwicy wołowej, podany z sosem Périgueux, z dodatkiem grillowanego ziemniaka, faszerowanego mieloną fasolą i serem cheddar oraz z sałatą Frisee. Oraz wino Shafer Winery, Merlot, Napa Valley 2007.
    - Marta, co wybierzesz z dań głównych? – przerwałem jej konwersację z Joasią.
    - Spokojnie, nie bądź taki do przodu! – osadziła mnie krótko. – Co to za dania z ryb?
    - Coś „zryp” ci się marzy? – odpowiedziałem żartobliwie, próbując rozruszać atmosferę.
    - Przestań! – warknęła. – Pytam cię grzecznie, więc jeśli masz coś do powiedzenia, to mów normalnie, a jeśli nie, to zamilcz!
    Zamilkłem. Atmosfera milczenia powróciła, chociaż bal nawet jeszcze się nie zaczął. Zagryzłem wargi i powróciłem do studiowania menu.

    Miłośnikom potraw ze stworzeń wodnych też przedstawiano niegłupią ofertę. Na pierwsze danie zupę z szyjek rakowych albo Rhode Island clam chowder, a jako dania główne: sum pieczony, faszerowany selerem na sosie cytrynowym, z dodatkiem porów zapiekanych z serem, albo z kurkami w śmietanie, do tego wina Cade Winery, Sauvignon Blanc, Napa Valley 2007. Wielbiciele egzotyki mogli też skosztować homara faszerowanego z masłem ziołowym, a jako dodatki ciasteczka krabowe w kapeluszach pieczarek lub gorące masło czosnkowo-cytrynowe. I wino Patz and Hall, Chardonnay, Napa Valley 2007. Jeśli i to kogoś nie zadowalało, mógł zdecydować się na sandacza pieczonego w maśle cytrynowym, z pieczonymi jabłkami i miętą, albo szpinakiem pod beszamelem. Oczywiście, z dodatkiem wina Levendi Red Hen, Chardonnay, albo Napa Valley 2007.
    Jak to wszystko skosztować? Już widziałem, że sandacz będzie miał inny smak niż ten, którego ja przyrządzałem kiedyś w Pokrzywnie. Warto byłoby pokusić się o porównanie. Ale nie teraz. Nie chciałem zamawiać ryby, bo jej konsumpcja jest zbyt skomplikowana w takiej sytuacji, a poza tym źle mi się kojarzyła.

    Pamiętam śmieszną sytuację sprzed wielu lat, za czasów mojego pierwszego pobytu w Moskwie. Mieliśmy wtedy kontrahenta, z którym możliwości współpracy zostały sprawdzone wysyłką niewielkich partii towaru, a ponieważ obydwie strony były bardzo z tego zadowolone, udało mi się wynegocjować nowy, o wiele poważniejszy kontrakt na dalsze dostawy, który naszą firmę ustawiał co najmniej na rok. Z tego co wiedziałem, kwota kontraktu stanowiła niemal dziesięć procent rocznych obrotów naszej firmy.
    Nic więc dziwnego, że na ceremonię podpisanie dokumentów przyjechał wtedy mój prezes, oraz szefowa pionu handlowego. A po dopełnieniu oficjalnych ceremonii, gospodarze zaprosili nas na obiad do chińskiej restauracji.
    To były początkowe lata dziewiątej dekady dwudziestego wieku. Okres, kiedy rozpadł się Związek Sowiecki, wolność gospodarcza rozkwitła, ale dobrych lokali gastronomicznych trzeba było szukać ze świecą. Większość z nich była jeszcze państwowa, kuchnię miały podłą, co sam kilka razy sprawdziłem. Nawet w hotelu, gdzie jadali rosyjscy deputowani do Dumy Państwowej, a gdzie zaproszony, miałem okazję kilka razy bywać, nie było niczego ciekawego. Dlatego zapowiedź odwiedzenia oryginalnej, chińskiej restauracji, przyjąłem nie tylko z zaskoczeniem, ale i z ogromną ciekawością.
    Skąd mieliśmy wtedy znać w Polsce chińską kuchnię? Oryginalną kuchnię, nie żadne bazarowe podróbki. Zresztą, nie tylko kuchnię, ale i całe otoczenie miejsca spożywania posiłków, cały wystrój wnętrza lokalu, mający niemały wpływ na atmosferę. Przy czym okazało się, że nasi gospodarze wcale nie są lepsi, lokal znali tylko z opowiadań, co przyznali z rozbrajającą szczerością, jeszcze przed wejściem do środka.

    Restauracja była maleńka, kilkadziesiąt metrów kwadratowych. Wszystkiego sześć stolików. Naprawdę! Sześć stolików po sześć wygodnych krzeseł i to wszystko! Ulokowana w dyskretnym miejscu, schowana jakby w podwórku, pomiędzy zabytkami dawnej Moskwy w okolicach stacji metra Kitaj - gorod, nie rzucająca się w oczy przechodniom… a jednak!
    Chyba nie narzekała na brak kasowych klientów, chociaż z zewnątrz nie miała żadnej reklamy. Mimo to, na pudełkach zapałek, które znajdowały się przed każdym krzesłem na stoliku, był fragment planu miasta wyjaśniający jak dojść lub dojechać do tego miejsca następnym razem. Oczywiście, zapałki od razu powędrowały do kieszeni, a panie schowały je do torebek.

    Już przy drzwiach wejściowych serdecznie się nami zaopiekowano, dwie kelnerki natychmiast były do dyspozycji i zaraz zaczęło się studiowanie menu. Bardzo szybko też obaj prezesi wpadli na pomysł, entuzjastycznie przyjęty przez resztę uczestników, a było nas sześć osób, żeby nie koncentrować się na jednym daniu, tylko żeby zamówić dań kilkanaście na cały stół i po prostu będziemy się nimi dzielić. Po to by zakosztować jak największej ich ilości. A jeśli coś komuś przypadnie wyjątkowo do gustu, to zamówi dla siebie pełną porcję.
    Tak też było. Kosztowaliśmy wszystkiego, smaki były rzeczywiście oryginalne i w większości nam nieznane. Kelnerki cierpliwie wyjaśniały i opisywały co się kryje pod jakąś kolejną nazwą, na stole lądowały następne półmiski i wazy, aż wyszła ta sytuacja z rybą.
    Najedzeni jeszcze nie byliśmy, więc kiedy mój prezes wymyślił, że teraz zjemy po rybie jakiejś tam, nie pamiętam już jak przygotowanej, wszyscy propozycję zaaprobowali. Tylko nie kelnerka. Lekko się wtedy uśmiechnęła i odparła, że owszem, zamówienie może zrealizować, ale według niej to wszyscy razem nie zjemy nawet jednej. I to było prawdą!
    Kiedy przyniosła ogromny półmisek, to zarówno łeb jak i ogon tego potwora, zwisały daleko poza jego krawędzie! Nie mieliśmy szans, żeby w sześć osób zjeść chociażby jej połowę! Śmiechu było co niemiara, dobrze, że nie musieliśmy wobec siebie wstydzić się swojej niewiedzy, bo ten obiad nie należałby do przyjemnych. A tak, wspominałem go całkiem sympatycznie.

    To była profesjonalna chińska restauracja i szkoda, że później to miano rozmieniło się na drobne. Przeszliśmy tam wtedy szybki kurs posługiwania się pałeczkami przy jedzeniu i od tego czasu nie mam już żadnego problemu w posługiwaniu się nimi. Prosty trick, a jednak mało zauważalny dla otoczenia. Dlatego niewiele osób rozumie jak się nimi efektywnie posługiwać. No i ta jaśminowa herbata na zakończenie posiłku, w starej, chińskiej porcelanie… marzenie!
  • #7
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - Tatku, a to co oferują z dań bezmięsnych, na pewno jest bezmięsne? Można im wierzyć? – usłyszałem głos Joasi.
    - Jak uważasz! – odparłem, wyrwany ze wspomnień. – Przecież ktoś to menu układał i ktoś wyraźnie oddzielił jedno od drugiego. Mnie przy tym nie było!
    Joasia od pewnego czasu nie jadała mięsa. Cóż mogłem na to poradzić? Mój wpływ na nią dawno się zakończył. Miała swoje poglądy i przekonania, nie przyjmowała też argumentów, że szkodzi swojemu organizmowi, bo w takich sytuacjach należy mocno zadbać o zrównoważony jadłospis i nie jeść byle czego. Ale jakiekolwiek próby dyskusji w temacie żywienia kończyły się wzruszeniem ramion i pokazaniem mi pleców. Zupełnie nie chciała o tym rozmawiać. Nie, bo nie! Tak postanowiła i wara komukolwiek od jej decyzji.
    Mawiałem czasami nieco złośliwie, że takie podejście bezdyskusyjnie miała po Marcie. Ten sam styl i podobna argumentacja. „Nie będę z wami o tym rozmawiała, bo wy nie macie pojęcia o życiu” – tak kiedyś oświadczyła. No cóż, jajko jest teraz mądrzejsze od kury, widzę to na co dzień. I tak nie miałem prawa narzekać. W porównaniu z tym, co słyszałem i widziałem na ulicy albo u niektórych znajomych, moja córka była ideałem! Nie mogłem więc narzekać na nią.
    - Czyli mogę wierzyć, że tam nie ma mięsa? – jeszcze próbowała coś osiągnąć.
    - Jeśli im nie uwierzysz, no to komu? – nieco filozoficznie i przewrotnie odpowiedział jej Maciek. – Przecież tu jest pięć gwiazdek. Gdyby próbowali nie spełniać wymagań, to już dawno by się to wydało.
    - Dobrze, uwierzę wam! – westchnęła, studiując lakierowany kartonik. Poszedłem za jej przykładem.

    Menu uroczystości przewidywało więc dania wegetariańskie, żeby nikt nie poczuł się dyskryminowany. Joasi bardzo to odpowiadało. Do wyboru był krem z porów z szafranem oraz zupa marchwiowo – jabłkowa z miętą. Dania główne zaś stanowiły: zestaw vol-au-vent z jarzynami i kurkami, oraz wino Cakebread Anderson Valley, Pinot Noir, lub Napa Valley 2007.
    Można też było delektować się bukietem z jarzyn pieczonych z sosem śliwkowym (balsamiczna brukselka glazurowana, grzyby portobello nadziewane szpinakiem, cebulka perłowa, bakłażan) oraz winem Chateau Montelena, Cabernet Sauvignon, Napa Valley 2007.
    Całość propozycji kolacyjnych zamykał bukiet z jarzyn "na parze" z sosem serowym (brokuły, kalafior, fasolka szparagowa, groszek strączkowy, szparagi, karczochy), z winem Patz and Hall Dutton Ranch, Chardonnay, Napa Valley 2007.
    Jejku, głowa krążyła od tych wszystkich możliwości. Ciekawe jak to wszystko jest zorganizowane. Przecież kuchnia nie jest w stanie przewidzieć co zamówią goście. Ile z tego się zmarnuje, bo przeliczono się z popytem? A przecież były jeszcze desery…
    Tort czekoladowy z orzechami "Betty Rosbottom” i wino Mailly Brut Champagne L'Intemporelle 2003, sałatka ze świeżych owoców - ananas, melon, arbuz, różowy grapefruit, mandarynka, banan, gruszka, truskawki z sosem z granatów na rumie i miodzie, oraz wino Champagne Mailly Brut Reserve NV, suflet cytrynowy z migdałami i sosem jagodowym oraz wino Guy Larmandier Vertus Brut 1er Cru NV albo lody Gelato, wariacje owocowe z sosem poziomkowo malinowym, wraz z winem Gosset Brut Grand Rose NV.

    Nie za wiele mi te nazwy mówiły. Pewnie ściągnięto tutaj wina kalifornijskie dla podkreślenia częściowo zaoceanicznego charakteru uroczystości. A co, stać ich przecież! Menu zawierało też opisy smaków i aromatów, ale miałem już dość lektury. To było ponad wyobrażenia. Może później jeszcze je przeglądnę, ale na teraz miałem dość. Sala zapełniała się, nie należało dać się czymś zaskoczyć.

    Odłożyłem menu na stół i spojrzałem dookoła. Maciek, chłopak Joasi, zrobił dokładnie to samo. Obydwaj mieliśmy bardzo podobne, nieco głupie miny. Bogactwo menu nas przytłaczało, bez żadnych wątpliwości. Dopiero teraz zaczynało do mnie dochodzić, w jak poważnej uroczystości bierzemy udział. Dotychczas właściwie myślałem tylko o tym, że pierwszy raz od lata, od wyjazdu z Pokrzywna, będę miał okazję zobaczyć się z Dorotką. Na żywo, a nie na ekranie monitora, albo za pomocą poczty elektronicznej. I to stanowiło mój główny motor napędowy, kiedy czyniłem przygotowania do balu. Na razie jednak głównych aktorów wieczoru jeszcze nie było, chociaż nawet miejsca za stołem prezydialnym częściowo się wypełniały.

    Także przy naszym stole byliśmy już niemal w komplecie. Niemal, bo ciągle brakowało Lidki i Romka. Pozostali goście dotarli razem; pan Bielawa był mi zupełnie nieznany i chyba nikt przy stole też go nie znał, tak samo jak tego drugiego, który przedstawił się jako Adam Gruszewski. To było towarzystwo zbliżone do nas wiekiem, co zrobiło na mnie pozytywne wrażenie. Oczywiście, nie znałem również ich żon. Za to cała czwórka była w dobrej komitywie, bo dyskretnie i wesoło rozmawiali ze sobą, niewiele przejmując się resztą obecnych przy stole. Najwyraźniej nieco nas lekceważyli, co z kolei przyjąłem niechętnie.
    Ale im również miny wydłużyły się lekko, kiedy zapoznali się z menu. Chociaż panowie usiłowali imponować żonom znajomością tematu, to już widziałem, że blefują. Nuworysze, tak samo jak i ja. Nie było się czym przejmować. Przestali mnie interesować.

    Tymczasem zbliżała się pora oficjalnego rozpoczęcia balu. Kelnerzy niemal tańczyli pomiędzy stołami, roznosząc na tacach kieliszki z dwoma wariantami szampana, a za nimi sunęły kelnerki, podsuwając maleńkie, zmrożone miseczki z kawiorem, lub zamiennie, talerzyki z porcjowanym winogronem. I szybko wymieniano opróżnione. Nikomu tutaj niczego nie żałowano.
    Niemal wszystkie miejsca były już zajęte i sala przypominała brzęczący ul, co tak naprawdę niewiele ją odróżniało od podobnych lokali, będących miejscem znacznie bardziej pospolitych imprez. Chociaż trzeba przyznać, że żadnych głośnych wrzasków nie było. Przy stole można było rozmawiać półgłosem, co z ochotą czynili Bielawa z towarzystwem. Może to była kwestia akustyki sali, może rzeczywiście nikt tutaj nie mówił zbyt głośno.
    W każdym razie my z Martą milczeliśmy, chociaż od czasu do czasu Joasia pochylała się w jej stronę i cicho wymieniały jakieś uwagi. Nie słyszałem o czym.
    Gwar wzmógł się dopiero, kiedy na sali jednocześnie pojawili się gospodarze oraz najważniejsi goście wieczoru. Ktoś wymyślił nawet brawa, więc zanim zajęli swoje miejsca, kilkakrotnie jeszcze po drodze ukłonili się zgromadzonym przy stołach. Ale ja widziałem tylko ją jedną…

    Szła, a właściwie to płynęła przez salę, delikatnie ujmując Johna pod ramię. Wyglądała nieziemsko. W długiej, srebrzystej i połyskującej sukni bez rękawów, z niewielkim dekoltem, ozdobionym dyskretnym naszyjnikiem, wyglądającym jakby był ze stali, z długimi kolczykami w uszach, przypominała bardziej triumfatorkę Miss World, a nie bizneswoman, bankowego decydenta od amerykańskich inwestycji. Łatwiej już przyjąłbym określenie nimfa, chociaż w jej zachowaniu, ani wyglądzie, nie brakło przejawów zwykłego, ziemskiego życia. I nieważne, że jej głowy nie ozdabiała korona królowej piękności. Uśmiechała się promiennie i radośnie, pewna siebie, można by rzec nawet, że łamała etykietę, bo zatrzymała się na chwilę i pomachała dłonią zebranym, co tylko spotęgowało brawa na sali.
    Brakowało mi Lidki. Dlaczego jeszcze jej nie ma? Liczyłem na to, że uda mi się z nią porozmawiać, może nawet urwać się gdzieś na chwilę, by udzieliła mi pożytecznych wskazówek. Co dla mnie przewidziała Dorotka? Przecież na balu nie będę miał do niej dostępu, oprócz możliwości wymiany kilku grzecznościowych zdań. Dzieliły nas tylko trzy stoły, ale czy to nie będzie zbyt wiele? Jak mam z nią zatańczyć? Kiedy? Nie wiedziałem jak mam się zachować.
    Tyle, że Lidki wciąż jeszcze nie było…

    Zajęty obserwacją Dorotki, nie zwróciłem uwagi na to, że nie tylko na mnie zrobiła wrażenie. Żony Bielawy i Gruszewskiego cicho wymieniały między sobą jakieś uwagi, a panowie cierpliwie im coś tłumaczyli. Nie wszystkie słowa do mnie dochodziły, ale wyglądało na to, że panowie wiedzą kim jest Dorota i tłumaczą to paniom, które słuchały wszystkiego z dużym zaciekawieniem.
    Maciek natomiast nie przejmował się niczym.
    - Ten pan z tą laseczką, to jest prezes? – zapytał Joasi tak, że usłyszałem go bez trudu.
    - Jak ty mówisz! – ofuknęła go cicho. – Cicho bądź! To jest żona pana prezesa, a nie laseczka.
    - Ale fajna! – nie dał się uciszyć.
    - Niech pana nie zmyli powab i uroda pani prezesowej! – odezwał się do niego uśmiechnięty Bielawa. – Ta piękna dama jest twardsza niż większość mężczyzn!
    - W jakim sensie? – Maciek nie zrozumiał jego słów.

    Miał do tego prawo. Był bajecznie bezceremonialny, tak jak większość szczerych i otwartych ludzi w jego wieku. Młody chłopak, nie tak dawno ukończył politechnikę, z negocjacjami nie miał dotychczas nigdy do czynienia.
    - Oby pan się o tym nie przekonał! Tego i panu, i sobie życzę! – dokończył ogólnie Bielawa.
    - O, to jeszcze ciekawiej! A wie pan co miałem na myśli? – Maciek nie rozumiał, że robi się zbyt wylewny.
    - Nie, skądże! Absolutnie nie wiem! – zapewniał go Bielawa.
    - Bo tak pomyślałem… – było widać, że trochę się jednak krępuje. Ale się zdecydował. – To chyba trudno mieć taką wzorcową żonę. Wszyscy mężczyźni mu jej zazdroszczą, pewnie też podrywają…
    - A innych kobiet to nie podrywają? – roześmiała się żona Gruszewskiego. – Panom to wystarcza kawałek dowolnych, kołyszących się bioder i już biegną niczym za autobusem, który odjeżdża z przystanku.
    - To nie to samo! – Maciek nie zgadzał się z nią. – Myślę, że gdyby jakiemuś mężczyźnie udało się zdobyć taką damę, to nie powinien mieć tego policzone za grzech.
    Parsknęliśmy śmiechem.
  • #8
    clubber84
    Level 33  
    Dalej, dalej kolego, wszyscy czytający są ciekawi tytułu tej części opowiadania, czyli jak zakończy się ten bal. 😀
  • Automation24
  • #9
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - Ma pan świętą rację! – Gruszewski podtrzymywał jego dobre samopoczucie. – Tak powinna wyglądać nasza cywilizacja i religia! W pewnych sprawach starsi muszą ustępować młodości i już! Sama biologia to wymusza, nie ma o co kruszyć kopii!
    - Panie Maćku, niech się pan nawet nie łudzi! – wtrącił spokojnie Artur Kostrzyński. – Znam panią prezesową od wielu lat. I muszę pana uprzedzić, że bardzo nie lubi tanich poufałości.
    - Ja nie mówiłem, że będę czegoś takiego próbował, absolutnie nie! – Maciek wycofywał się. – Chodziło mi tylko o ogólną filozofię, a nie o konkretny przypadek.
    - Ja ci dam filozofię! – śmiała się Joasia, udając, że go szarpie i sprowadza na ziemię. Maciek wytrzymał jej atak, a po chwili przysunęli do siebie krzesła i bez skrępowania przytulali się do siebie, siedząc na swoich miejscach.
    Słowa Artura o tym, że zna Dorotę od dawna wzbudziły niejakie zainteresowanie panów Bielawy i Gruszewskiego, ale wymieniali uwagi między sobą.
    - A ty co o tym myślisz? – zapytałem głośno Martę.
    Jej spojrzenie, którym mi odpowiedziała, było pełne politowania.

    Jak dotąd, obserwowała wszystko uważnie i dyskretnie, nie starając się niczym podkreślać swojej tutaj obecności. To było jej normalne zachowanie. Nawet na rodzinnych imprezach, nie starała się grać pierwszych skrzypiec; długo pozostawała w cieniu i dopiero w trakcie każdej imprezy, ośmielona wypitym alkoholem, jeśli pojawiała się taka potrzeba, z zaangażowaniem broniła swojego zdania i swoich przekonań. Teraz było na to zbyt wcześnie.
    Jeszcze się nie rozkręciła.
    - Zachowuj się jak człowiek! – szepnęła mi do ucha. No tak. Ciekawe co zaserwuje mi w dalszej części balu.
    Nieoczekiwanie Joasia podniosła się z miejsca.
    - Gdzie się wybierasz? – zapytała Marta.
    - Na razie muszę was przeprosić, mam obowiązki! – oświadczyła dumnie, uśmiechając się tajemniczo, po czym nie zważając na nasze zdumione spojrzenia, pomaszerowała do stołu prezydialnego. Chyba wszyscy ją obserwowali.
    Podeszła do wolnego krzesła, znajdującego się pośrodku stołu od strony sali, naprzeciw krzesła Johna i dygnęła w ukłonie, witając się pewnie z gośćmi. John wstał na chwilę i zauważyłem, że coś mówił do siedzących. Pewnie ją przedstawiał. Zaraz też gestem dłoni poprosił aby usiadła, po czym spostrzegłem, że Joasia rozmawia z Dorotą. Ciekawe, o czym dyskutowały.

    Całe to malutkie zamieszanie trwało zaledwie kilka minut. W tym czasie kelnerzy ze zdwojoną szybkością wymieniali kieliszki na pełne i kiedy Joasia zakończyła jakieś uzgodnienia z Dorotą, big band dyżurujący na podwyższeniu w rogu sali zagrał tusz.
    Sala zamilkła. Głośne dźwięki nie pozwalały na rozmowę, a kiedy przebrzmiały ostatnie tony, John podniósł się z krzesła i zabrał głos.

    Przywitał wszystkich po polsku, ale później przeszedł na angielski, tłumacząc się żartobliwie, że nie zna zbyt dobrze języka polskiego, natomiast jego słowa tłumaczyła Joasia! Ale zołza jedna! Do końca nie przyznała się, że będzie oficjalnie pełnić taką funkcję!
    Patrzyłem na Dorotę. Siedziała spokojnie, lekko uśmiechnięta i słuchała wypowiadanych słów. Zarówno Johna, jak i Joasi. Dlaczego sama nie tłumaczyła? Pewnie jej nie wypadało.
    Ależ Joasia ma mocne nerwy! Takie audytorium!

    John nie przynudzał zbyt długo. Oczywiście, imiennie przywitał najważniejszych gości, w kilku zdaniach opisał drogę banku od rozpoczęcia działalności do dnia dzisiejszego, dziękował wszystkim pracownikom, bez których nie byłoby takich świetnych wyników, podkreślił rolę Doroty i jej ogromne zaangażowanie, po czym wzniósł toast, życząc wszystkim dobrej zabawy.
    Dłużej nawet trwało wystąpienie samego prezesa Hammersa, który rozpływał się w zachwytach nad pracą oraz sukcesami Johna. Przyznawał, że kiedyś nie spodziewał się tak dobrych wyników i w ogólnej strategii korporacji nie planował tak dużego zaangażowania w tym regionie. Jednak z czasem zmienił zdanie i dzisiaj tego nie żałuje. Dzisiaj warszawski bank jest przykładem dla innych jak radzić sobie w niełatwych czasach, jak współpracować z klientami, oraz jak wyprzedzać konkurencję. Wyniki mówią same za siebie.
    Nie zapomniał też o podziękowaniach dla Doroty i podkreślał jej nowatorskie podejście do wielu zagadnień ekonomicznych. A na koniec podkreślił, że na taką wykwintną zabawę wszyscy zasłużyli swoją pracą i on z przyjemnością też weźmie w niej udział.
    Odpowiedzią na te toasty było wystąpienie prezesa Agencji Rozwoju Gospodarki, który był chyba jedynym oficjalnym przedstawicielem administracji państwowej. Widocznie na balu nie było żadnego oficjalnego przedstawiciela rządu, ani nawet nikogo ważnego z resortu obrony. Bo to ta branża generowała poważną część obrotów banku.
    Prezes przemawiał po polsku i teraz Joasia tłumaczyła jego wystąpienie na język angielski. Zauważyłem, że Dorota dodawała jej otuchy, pokazując w pewnym momencie kciuk uniesiony do góry. Wzruszyła mnie trochę tym gestem. Sama zresztą zabrała na koniec głos, mówiąc do zebranych po angielsku.
    Jej wystąpienie nie miało nic z oficjalnej sztampy, chociaż podziękowała przedmówcom za miłe słowa skierowane pod jej adresem. Przypomniała jednak głośno i żartobliwym tonem, że nie znajdujemy się tutaj na zebraniu, ani na odprawie, tylko na balu. I dzisiaj nie zamierza zajmować się problemami zawodowymi, do których wszyscy wrócimy w poniedziałek, ale tylko i wyłącznie zabawą! I życząc wszystkim udanego wieczoru, zachęcała gości, aby jej towarzyszyli, po czym, na stojąco, wychyliła do dna kieliszek szampana.
    Nie muszę chyba dodawać, że spotkało się to z ogromnym aplauzem zgromadzonych.

    Część oficjalna zamknęła się w dwudziestu minutach. Nieźle. Można było odetchnąć. Z programu wynikało, że do dziewiętnastej, czyli do pory kolacji, zostanie otwarty bar i szwedzki stół. Można będzie nieco się rozluźnić. Problem w tym, że nie miałem z kim. Romka i Lidki nadal nie było. Tylko Joasia powróciła do naszego stołu, witana pełnymi respektu spojrzeniami pań i panów.
    - Jestem pod wrażeniem! – oświadczyłem, kiedy siadała na swoim miejscu. – Byłaś doskonała!
    - A dziękuję, dziękuję! – śmiała się. Widać było, że oddycha z ulgą. To wystąpienie musiało jednak kosztować ją niemało nerwów.
    - I ty mi nic nie powiedziałaś? – Marta udawała rozżalenie. – Własnej matce?
    - Oj, mamuś, nie chciałam ciebie stresować! Sama musiałam sobie z tym poradzić!
    - Zrobiła to pani znakomicie! – odezwał się Bielawa. – Mogę tylko pogratulować! – wyciągnął do niej dłoń. Joasia podała mu swoją. – Pani jest zawodową tłumaczką? – dopytywał się.
    - Formalnie tak! – odpowiedziała. – Z wykształcenia. Ale na co dzień pracuję jako asystentka pana prezesa Warwicka.
    - Ach, teraz to wszystko jest już zrozumiałe! – roześmiał się z wyraźną ulgą. – Przyznam się, że nie wiedziałem obok kogo siedzę i początkowo bałem się, że pani nie da sobie rady.
    - Ja też się bałam! – Joasia była rozbrajająca. – Ale pani prezesowa powiedziała mi po cichu, że gdyby coś, to mi pomoże. Wtedy się uspokoiłam.
    - I bardzo dobrze to pani wyszło – wtrąciła się żona Gruszewskiego. – Sama jestem nauczycielką języka angielskiego, ale nie podołałbym przekładowi na bieżąco. To jest wyższa szkoła jazdy.
    - Zgadzam się z panią – oświadczyłem. – Ja znam biegle rosyjski i czasem, tak dla zabawy, oglądając na przykład wiadomości w tamtej telewizji, próbuję tłumaczyć je na polski. Ale nie daję rady.
    - Dlaczego? – zainteresował się Bielawa.
    - Nie wiem! – odpowiedziałem bezradnie. – Przecież język polski znam nieźle, jak każdy urodzony i wychowany tutaj obywatel. Jednak kiedy jestem w Rosji, to pod wpływem otoczenia, zaczynam myśleć po rosyjsku i taki nagły powrót do rodzimego języka jest już problematyczny. Brakuje mi słów. To trzeba wykształcić, jak różne ruchy rąk i nóg u perkusisty. Samo się nie zrobi.

    - Pan pracuje na wschodzie? – zapytał z nagłym zainteresowaniem.
    - Tak chwilowo – odparłem wymijająco. – Interesują pana jakieś kontakty?
    - Kto to wie? – nie zdradził powodu swojego zainteresowania. – My z kolegą – ruchem głowy wskazał Gruszewskiego – jesteśmy prywatną inicjatywą, wszystko może się kiedyś przydać! – roześmiał się.
    - A jaką firmę panowie reprezentujecie?
    - Spółka „Liman”. Jesteśmy z kolegą członkami jej zarządu – pochwalił się. – Usługi dla VIP-ów od A do Zet. Od sprzątania do dyskretnego, niecodziennego wypoczynku i zabawy. To właśnie nasza firma organizuje ten bal we współpracy z hotelem.
    - Dzisiejszy? – upewniałem się.
    - Tak, dzisiejszy też! – był pewien, że mnie zaskoczył. – Mamy już kilkunastoletnie doświadczenie w tym zakresie. Gdyby pan potrzebował jakiejś niecodziennej odskoczni od prozy życia, to tylko do nas. Zorganizujemy wszystko. Ale nie mówmy o tym, pani prezes prosiła, żeby się bawić, więc zapraszamy pana i panią – skłonił się Marcie – do baru. Bardzo proszę!
    Nie wypadało odmówić. Tym bardziej, że tylko na to czekałem. Marta chyba też, bo nie kazała się długo namawiać. Zresztą, Bielawa zaprosił wszystkich, również Kostrzyńskich i wszyscy razem poszliśmy na wódkę.

    Wakacyjne, czy też restauracyjne doświadczenia ze szwedzkim stołem nie na wiele się przydawały, bo tutaj nie było do niego dostępu. Stół obsługiwali kucharze, ubrani w nienagannie białe kurtki oraz czapki, a wybraną potrawę kelnerzy oferowali dostarczyć na stół, Tak samo jak i wybrane z baru napitki. Nikt tutaj nie mógł pobrudzić sobie rąk, czy też, niby przypadkowo, obdarzyć swoją niezręcznością niemiłego współbiesiadnika. To było niemożliwe.
    Ciekawie usytuowano też bar. Sąsiadował ze szwedzkim stołem, ale jednocześnie znajdował się tuż przy szerokim przejściu do sali koktajlowej, która pozwalała na kontynuowanie przyjęcia w anglosaskim stylu, czyli na stojąco, chociaż przy ścianach znajdowały się kanapy. Można tu było swobodnie krążyć z kieliszkiem w dłoni i próbować poznać kogoś z wielkich, lub usiąść, przyglądając się innym. Na razie jednak panowały tu pustki. Wielcy jeszcze nie ruszyli się od stołów.

    To nie mogło zakończyć się inaczej. Byliśmy zbyt trzeźwi i niezorganizowani, żeby tam dłużej zostać. Po demonstracyjnym wypiciu paru kropel alkoholu, wróciliśmy wszyscy do stołu. Ja pod pretekstem zjedzenia zamówionego tatara. Był znakomity, co poprawiło mi trochę nastrój, nieco zwarzony niedostępnością Doroty.

    Miałem paskudne miejsce przy stole, gdyż pomimo niewielkiej odległości, siedziałem bokiem w stosunku do stołu prezydialnego i każdy rzut oka w tamtą stronę był zauważalny dla otoczenia. Niby to było usprawiedliwione, ale nie chciałem też przesadzać z prowokowaniem Marty. Więc chociaż Dorotka nie była zbyt odległa, to jednak nie udawało mi się skrzyżować z nią spojrzenia.
    Słyszałem i czasem widziałem, że tryska dobrym humorem, ale to wszystko nie było przeznaczone dla mnie. Nawet z Johnem skinęliśmy sobie głowami, przesłał mi też uśmiech, ja odpowiedziałem mu tym samym, jednak to było wszystko. Dorota, chociaż miała widoczność całej sali, nawet na mnie nie spojrzała. Mówiłem sobie w myślach, że to nie pierwszy raz, przecież znałem jej zachowanie, ale mimo wszystko, lekko się denerwowałem i powoli traciłem pewność siebie.

    A Lidki wciąż nie było.
  • #10
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Rozmowy przy stole niezbyt nam się kleiły. Ja nie miałem zamiaru ujawniać się wobec Bielawy i jego znajomego, Joasia była zbyt młoda, aby narzucać swój styl, Marta nie miała takiego zwyczaju, Maciek nie znał tu nikogo oprócz nas, natomiast Artur, czyli Romka kumpel, też nie wiedział na ile może sobie z nami pozwolić. Domyślałem się, że to Lidka i Romek są zwornikami całego stołu, ale cóż mogłem zrobić? Byłem w kropce.

    - Dobry wieczór! – usłyszałem głos Doroty, która niespodziewanie usiadła obok mnie na krześle Lidki. – Mam nadzieję, że dobrze się państwo bawicie!
    Zaskoczony, chciałem poderwać się z krzesła, co wcześniej zrobili Bielawa i Gruszewski. Mieli lepszą widoczność i wcześniej ją zauważyli.
    - Panowie, proszę siedzieć! – skrzywiła się. – Nie róbmy przedstawień!
    - Na razie jest świetnie! – wyrwał się Bielawa, siadając z powrotem na krześle. – Tylko naszej pani prezes nie widać. Zaczynamy się już martwić!
    Odwróciłem się nieco w jej kierunku, ale milczałem. Do mojego nosa dotarł zapach perfum i natychmiast pomyślałem o naszym ostatnim spotkaniu w jeziorze. A jeszcze ten widok…
    Wcześniej nie zauważyłem, że jej suknia miała potężne rozcięcie z boku. I teraz, kiedy siedziała, suknia się rozchyliła i otoczona jedwabną pończochą noga wyjrzała na zewnątrz. Aż do połowy uda. Dokładnie tuż obok mojej.
    Ależ mnie ruszyło! Że to pończocha, wiedziałem od niej, bo rajstop nie używała prawie nigdy. Kiedyś mi to sama powiedziała. I teraz byłem niezmiernie ciekaw co jest powyżej jej krawędzi…

    - Uniżone ukłony dla pani dyrektor! – uśmiechnąłem się, odrywając wzrok od nogi i spoglądając jej w oczy. – Bardzo się cieszę, że zdecydowała się pani spędzić dzisiejszy wieczór w moim sąsiedztwie! – palnąłem nieco bezczelnie. – Bo ja marzę, żeby dzisiaj z panią chociaż raz zatańczyć!
    Myślałem, że się przynajmniej uśmiechnie, ale spotkał mnie zawód. Jakby nie słysząc moich słów, przeniosła spojrzenie na Bielawę.
    - Właśnie chciałam państwa uspokoić, nic złego się nie stało – wyjaśniała. – Państwo Dalerscy będą za kilkanaście minut. Dostałam od nich informację, że nieoczekiwanie pechowo utknęli w drodze, ale już dojeżdżają.
    - To świetnie, bo naprawdę się martwiliśmy! – odezwał się Gruszewski.
    Postanowiłem ponowić próbę nawiązania rozmowy.
    - Cudownie pani wygląda! – pochwaliłem, znowu patrząc jej prosto w oczy.
    - Dlaczego pan mi dokucza? – odpowiedziała zimno, nie spuszczając ze mnie wzroku. – Co ja takiego złego zrobiłam, że psuje mi pan humor? Tak na początku balu?
    Zaskoczyła mnie niezmiernie. O co jej chodzi? Próbowałem wybrnąć z tej głupawej sytuacji.
    - Ależ nie śmiałbym tego zrobić, zapewniam panią! – tłumaczyłem.
    - A jednak! – westchnęła, rozkładając ręce. – Jest pan niepoprawny, panie… panie… – powtórzyła, jakby nie znała mojego nazwiska, po czym sięgnęła na stół po kartonik. – Panie Tomaszu Barycki! – przeczytała głośno. – Będę musiała pana zapamiętać! – oświadczyła, patrząc mi w oczy, po czym podniosła się z krzesła.
    - A będę mógł poprosić panią do tańca? – próbowałem jeszcze się ratować.
    Zatrzymała się za krzesłem.
    - Nie mam zwyczaju tańczyć z nieznajomymi, proszę pana! – oświadczyła z ironicznym uśmieszkiem, po czym przeniosła wzrok na pozostałych obecnych przy stole. – Przepraszam państwa! – skłoniła się. – Muszę już wracać, życzę wszystkim udanego wieczoru! – uśmiechnęła się promiennie i odeszła swoim tanecznym krokiem.
    Przy stole zapadła cisza.

    Siedziałem ze spuszczoną głową i zamkniętymi oczami. Nie chciałem widzieć nikogo. Dorota publicznie wdeptała mnie w ziemię, bo przecież nasz dialog słyszano także przy sąsiednich stolikach. Tam też panowała cisza i dopiero po chwili zaczęły do mnie docierać pomruki rwanych strzępów rozmów.
    - Co ty jej zrobiłeś? – usłyszałem w uchu wściekły szept Marty.
    - Nic! – burknąłem, nie otwierając oczu.
    - Słuchaj, czy mam stąd wyjść? – wysyczała jeszcze.
    Otwarłem oczy. Nikt na nas nie patrzył. Na wszelki wypadek nikt nie chciał mieć ze mną niczego wspólnego.
    - Idziesz ze mną na wódkę? – zapytałem tak samo cichutko.
    Widziałem jak zagryza wargi, ale podniosła się z krzesła. Zrozumiała, że najlepszym dla nas wyjściem będzie chwilowa zmiana otoczenia.

    Przy barze, nie zwracając uwagi na jej ciskające gromy spojrzenie, szybko pochłonąłem parę kieliszków żubrówki, a potem przeszliśmy do sali koktajlowej. Trochę się już zapełniła. Kilka par siedziało na kanapach z kieliszkami w dłoniach, było też kilka grup wieloosobowych, dyskutujących żywo, raczej na zupełnie nieważne tematy. Stanęliśmy z boku, aby nikomu nie przeszkadzać. W pewnej chwili skrzyżowałem wzrok ze spojrzeniem jednego z mężczyzn, który stał w grupie po przeciwnej stronie sali, ale akuratnie rozejrzał się wokół. Skinąłem głową, a on odpowiedział mi tym samym, lekko się uśmiechając.
    - Kto to jest? – zainteresowała się Marta.
    - Pan prezes naszego byłego kombinatu – wyjaśniłem.
    - Skąd go znasz?
    - Byłem kiedyś u niego w sprawie pracy. Pewnie moja twarz wyłoniła mu się teraz z pamięci i nie potrafi jej z niczym skojarzyć. Siedzi przy stole przed nami.
    - Coś ty zrobił tej prezesowej? – straciła zainteresowanie prezesem. – Możesz mi w końcu powiedzieć? O co poszło?
    - Przestań, nic się nie stało! – bagatelizowałem sprawę.
    - A ja jestem królową brytyjską! – warknęła. Po czym dodała. – Jeżeli Joasia będzie miała teraz w pracy problemy, nie wpuszczę ciebie do domu, zapowiadam ci to!
    - Nie będzie miała żadnych problemów! – próbowałem łagodzić jej wściekłość.
    - Ja cię uprzedzam! – powtórzyła. I dodała złośliwie. – A tak się chwaliłeś, że znasz panią dyrektor osobiście! – roześmiała się z ironią. – Wielki mi specjalista!
    - Bo znam! – nie wytrzymałem jej kpin. – I normalnie mówimy sobie po imieniu!
    Marta parsknęła śmiechem.
    - Właśnie usłyszałam, jak sobie mówicie! – roześmiała się na głos, po czym wypiła swój kieliszek do dna. Niemal natychmiast podszedł do nas kelner. Skorzystałem z okazji i też opróżniłem swój, odstawiając pusty na jego tacę.
    - Możesz się śmiać, ale to nie jest jeszcze koniec balu! Tak naprawdę to jeszcze się nie zaczął!
    - Nie wiem czy dla nas nie powinien się właśnie zakończyć! – spoważniała w jednej chwili, mrużąc oczy. – Zastanawiam się, czy powinniśmy jeszcze wracać do stołu, czy pójść już spać. Jeśli mam się znowu przez ciebie wstydzić, to wolałabym wcześniej wyjść.
    - Przestań! – warknąłem przez zęby.
    - Zapowiadam ci, jeśli jeszcze raz zrobisz z siebie albo ze mnie widowisko, to od razu pójdę na pociąg. Jakieś pieniądze na bilet mam, do domu dojadę. Nie mam zamiaru robić z siebie idiotki wieczoru!
    - Marta, czy mogłabyś się opanować? – wysyczałem. – Spójrz na to z drugiej strony. Wydaje ci się, że mam problemy, chociaż tak naprawdę ich nie mam, ale zamiast wspomagać, ty mnie jeszcze dobijasz! Kurwa, zaraz się upiję i faktycznie pójdziemy spać!
    - Tak chyba będzie najlepiej! – odparła bez cienia skruchy.
  • #11
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Byłem wściekły. Cały wieczór układał się najgłupiej jak tylko było można. Lidki nie było, nie było nawet z kim porozmawiać, Dorota zrobiła mi scenę z durnego powodu, że zwróciłem się do niej przez „pani”, co zdążyłem już zrozumieć, bo tylko to mogło być powodem jej zachowania. A teraz jeszcze Marta mi dokłada…
    Staliśmy jak dwa słupy, milcząc i nie patrząc na siebie. Nie miałem żadnego pomysłu na wyjście z tej sytuacji. Opuściłem głowę i tępo wpatrywałem się w piękny parkiet. Kurwa, tyle przygotowań, oczekiwań, biegania, zakupów i teraz mam to wszystko pieprznąć i stąd wyjść?
    W głowie miałem pustkę. Do stołu nie chciałem wracać przed kolacją. Po co? Domyślałem się, że reszta towarzystwa z wysokim „ą” i „ę”, będzie nas teraz traktowała jak powietrze. Tutaj z kolei, nie było nawet z kim się napić. Chyba, że samemu.
    - Napijesz się ze mną? – podniosłem głowę, spoglądając na Martę.
    - Zamknij się! – niemal nie otwarła ust. Nie patrzyła na mnie, lecz poza moje plecy. Coś działo się z tyłu, ale już nie zdążyłem się odwrócić. Czyjeś dłonie schwyciły i delikatnie unieruchomiły mi głowę.

    To nie było agresywne, raczej delikatne i zabawne, mogłem siłą złamać tę blokadę, ale postanowiłem poczekać. Ciekawe, kto śmiał sobie pozwalać na taką poufałość!
    Zaambarasowany katastroficznymi myślami, nie domyśliłem się tego. Dopiero kiedy uścisk dłoni nieco zelżał, spojrzałem do tyłu.
    - Lidka!!!
    Odwróciłem się i schwyciłem ją w objęcia, po czym wykręciliśmy piruet niemal taki, jak w dniu tamtych pamiętnych imienin, przed jej matką.
    - Jesteś wreszcie! – wołałem. – Tak za tobą tęsknię, a ty nie masz litości nade mną! Usycham z tęsknoty, a ciebie nie ma!
    - Witaj, wodniku podstępny! – śmiała się serdecznie, ściskając mnie za szyję. – Ty cholero jedna! Diable jeziorny!
    - Ty trzcino mazurska, smagana wichrami! Nie zburzyłem ci nadmiernie urody? – zapytałem, stawiając ją na parkiecie i łapiąc oddech po tych publicznych ekscesach. Lidka nie zważając na otoczenie, bezceremonialnie poprawiała swoją długą, szkarłatną suknię.
    - Zaraz będziesz ją prasował! – odparła.

    - Pani pozwoli, że sam się przedstawię, bo widzę, że Tomek jeszcze długo nie będzie miał na to czasu – usłyszałem głos Romka. – Tak się składa, że jestem mężem tej kobiety, którą pani mąż tak namiętnie obściskuje, a z doświadczenia wiem, że im to długo schodzi. Nazywam się Romek Dalerski!
    Marta przedstawiła się, po czym od razu zapytała. – I pan na to pozwala?
    - Gdyby mnie pytali, to bym nie pozwolił, ale nigdy nie pytają! – oświadczył smutnym, bezradnym głosem.
    Roześmieliśmy się wszyscy.
    - Ty nie bądź taki bezradny, bo jeszcze ktoś uwierzy! – ripostowałem, po czym zwróciłem się do Marty. – Pozwól przedstawić sobie Lidkę, żonę tego pana, moją znajomą z mazurskiej krainy.
    Podały sobie dłonie, a Lidka zupełnie niezmieszana nawiązała rozmowę.
    - Obydwoje z Romkiem znamy Tomka już od wielu lat i stąd to radosne powitanie! Mam nadzieję, że nie weźmie mi pani za złe demonstracji tych poufałości! – tłumaczyła się, roześmiana. – Bo my się wprawdzie bardzo kochamy, ale za to zupełnie platonicznie! To dlatego mój mąż jest taki spokojny! I bardzo się cieszę, że mogę poznać także panią!
    - Nie wiem, czy i tak nie dostaniesz teraz jakiegoś kuksańca! – skomentował krótko Romek, witając się ze mną. – A Tomek po uszach! Wcale bym się nie zdziwił!
    - Ja nie należę do gryzących, ani kopiących! – odpowiedziała Marta. Minę miała już znacznie weselszą. – Mnie również jest bardzo miło, że państwa poznałam!
    - Lideczka, skarbie, wracasz mi życie! – wołałem, już odprężony. – Nawet nie mamy tutaj z kim się napić! Pijesz coś dzisiaj?
    - A jak sądzisz? – odparła kpiąco. – Że przyszliśmy śpiewać nieszpory? – zachichotała. – Romek, proszę! Zorganizuj coś dla nas!
    Romek skinął na kelnera, a Lidka konsekwentnie nadawała na wysokich obrotach.
    - Ty wiesz co się nam przydarzyło w drodze?
    - Skąd mam wiedzieć?
    - Nasze auto odmówiło posłuszeństwa! – rozkładała ręce. – Na środku drogi!
    - Nie gadaj! I co zrobiliście?
    - A zepchnęliśmy go z ludzką pomocą pod jakiś blok przy bocznej ulicy i przyjechaliśmy taksówką! – zaśmiewała się. – Ciekawe, czy go jeszcze kiedyś znajdziemy!
    - I dzięki temu możemy teraz obydwoje spożywać, bo żadne z nas nie będzie jutro kierowcą! – Romek zaprezentował dobry nastrój. – Tomek, nie piłem z tobą już dziesiątki lat. Musimy to nadrobić!
    - Jestem tylko za! – oświadczyłem, biorąc z tacy kelnera kieliszek żubrówki.

    - Nie byliście przy stole? – zapytałem, kiedy już opróżniliśmy kieliszki.
    - A jakże, byliśmy! – odpowiedziała mi Lidka. – Powiedzieli nam, że poszliście do baru.
    - Ty, a co to za towarzystwo jest przy tym naszym stole? Patrzą na nas tak z wysoka…
    - Ale masz problem! – parsknęła śmiechem. – To jest zarząd mojej firmy! To znaczy panowie są członkami zarządu. Musiałam ich zaprosić, bo to przecież „Liman” organizuje ten bal i inaczej nie wypadało. Nie ma się kim przejmować!
    - A co to jest „Liman”? – zapytała Marta.
    - To jest firma, w której Lidka zajmuje się robieniem przyjemności bogatym ludziom! – szepnął Romek. – Za całkiem niemałe pieniądze! – dodał rozweselony, po czym schował się za moimi plecami.
    - Ale pojechałeś po bandzie! – śmiałem się wraz z nim. – Lidka, wyszkoliłaś sobie w domu niezłą konkurencję w docinkach!
    Usiłowała utrzymać powagę, ale nie dała rady. Roześmieliśmy się wszyscy. Marta też.
    - Jeszcze raz tak powiesz, to zmienię ci imię – oznajmiła nagle. – Wiesz na jakie? Takie na A. I nie będzie to ani Adam, ani Antoni. Bardziej zbliżone do Alfa.
    - Musisz?
    - Nie muszę, natomiast drugi wariant jest taki, że nasze dzieci nie będą miały ojca, bo cię zastrzelę!
    - A co, jest inaczej z twoją firmą? – dopytywał zza pleców.
    - Inaczej! Przyjemność to ja robię tylko tobie, za darmo i nie w firmie, a w domu. Natomiast w firmie to ja nią zarządzam! Taka drobna różnica!
    - Ja się nie znam na waszych zarządach. – ustępował.
    - To nie zabieraj głosu, gdy starsi rozmawiają! – postarała się o ton belferki. – I marsz po zaopatrzenie dla nas! – roześmiała się. – Wykonać!
    - Romek, to tak abyś poznał co to znaczy zarząd! – wytłumaczyłem mu.
    Machnął dłonią z lekceważeniem. – Znam to na co dzień!
    - A nie próbowałeś czegoś zmienić? Jakiś nowy system operacyjny zainstalować?
    - Próbowałem! – roześmiał się i podszedł do Lidki, obejmując ją. – Ale się zabezpieczyła jakimś hasłem i nie daję rady! Brak opcji dostępu.
    - Nie narzekaj, że nie masz dostępu! – Lidka zaprotestowała, ale już znacznie łagodniejszym tonem. – Gdybyś tylko umiał wykorzystać odpowiednie rozszerzenia…
    - I wstawić wtedy swoje makro… – podpowiedziałem.
    - W przyjazne środowisko… – dodała Lidka.
    - To nawet antywirus by panu nie przeszkodził! – uzupełniła Marta.
    Aż zginaliśmy się ze śmiechu, tak zgrabnie wyszedł nam ten zaimprowizowany dialog.

    Sytuacja była o tyle korzystna, że Marta wzięła w nim bezpośredni udział. W ten sposób lody zostały przełamane i miała teraz pełne prawo poczuć się uczestniczką naszej grupy. Nikt jej nie lekceważył, ani nie zadzierał nosa; przekonała się, że między nami może czuć się swobodnie. Zauważyłem zmiany w jej twarzy, kiedy kelner przyniósł nam kieliszki i je opróżnialiśmy. Nie zaciskała zębów, a jej oczy też nie rzucały już błyskawic.
  • #12
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - Pytała pani o „Liman” – Lidka zwróciła się do niej. – To jest firma, która świadczy usługi dla ludzi na wyższych stanowiskach. Od sprzątania ich domów, poprzez ochronę, zarządzanie rezydencjami, zajmowanie się dziećmi, aż po organizowanie dla nich wypoczynku. Zbiorowego i indywidualnego. Weekendowego i urlopowego. Tak naprawdę, Romek miał sporo racji – przyznała – mówiąc, że zajmujemy się robieniem przyjemności bogatym ludziom.
    - Więc za co tyle wycierpiałem? – odezwał się zbolałym głosem.
    - Dostaniesz rentę wojenną! – odpaliła mu Lidka.
    - Wirtualną?
    - Jako informatyk, powinieneś się nią zadowolić!
    - A pani pracuje w tej firmie? – Marta trzymała się głównego wątku, ignorując ich dialog.
    - Tak, Lidka jest prezesem zarządu! – wyjaśniłem. – A ci panowie, którzy siedzą z nami przy stole, to są jej podwładni.
    - Warszawka! – Lidka wydęła usta. – Tak naprawdę, to ich toleruję, bo nie mam innych dobrych kandydatów na te miejsca. Kiedyś proponowałam Tomkowi, żeby u mnie pracował, ale nie chciał, więc na razie jest to co jest. Uważają się za warszawiaków i mną też gardzą, bo jesteśmy dla nich słoikami z prowincji – zaśmiała się. – Tylko, że nie ze mną takie numery. Trzymam ich krótko i do mnie nie ważą się pyskować.
    - Czyli nie powiedzieli ci o awanturze? – zapytałem ostrożnie i od razu ugryzłem się w język. Po jaką cholerę o tym wspomniałem? Ale było już za późno.

    - O jakiej awanturze? – Lidka zamarła, wpatrując się we mnie. – Czekaj, czekaj… – myślała głośno. – Ty, oni faktycznie nie chcieli czegoś mówić. Co tu się działo?
    - Nic takiego! – próbowałem zbagatelizować całą sytuację.
    - Tomeczku… traktuj mnie poważnie! – objęła mnie. – Ja ci nie wypuszczam pustych balonów!
    - To weź sobie kieliszek, bo na trzeźwo tego nie zrozumiesz! – odpowiedziałem.
    - Mówisz? – zaśmiała się. Ale skinęła na kelnera.
    - Widzę, że pani doskonale daje sobie z Tomkiem radę, nawet lepiej niż ja! – Marta wtrąciła się w nasz dialog.
    - Pani Marto, przepraszam! – Lidka zabrała rękę, którą mnie obejmowała. – Znamy się z Tomkiem od dawna, ale widujemy raczej rzadko. Proszę mnie nie uważać za konkurencję, z pani mężem łączą nas tylko przyjacielskie relacje! I nic więcej! Naprawdę!
    - Marta! – objąłem ją. – Romek jest tak dobrym informatykiem, że odkryłby nawet wirtualne spotkania z Lidką. Nie musisz mi docinać.. Nie masz o co być zazdrosna!
    - A czy ja ci czegoś bronię? – odparła obojętnie, zrzucając moją rękę z talii. – Nie psuj mi kiecki, bo będziesz musiał prasować jeszcze jedną!
    - Ja Tomka zastąpię i wyprasuję! – zadeklarował Romek. – Ale będzie pani musiała zdjąć przy mnie!
    - Wow! – zaśmiała się Lidka. – Już to widzę! Pani Marto, dwóch specjalistów od prasowania się zebrało!
    - W gębach są bardzo mocni! – poparła ją Marta. – Ciekawe jak zaprezentowaliby się z żelazkiem w ręce.
    - A to ustrojstwo w rękę nie parzy? – dopytywał Romek.
    - Nie bardziej niż inne miejsca, do których panowie tak bardzo lubią sięgać! – odrzekła Marta, bezczelnie patrząc mu w oczy.
    Znowu wybuchnęliśmy śmiechem.

    - Mów, co się działo przy stole, bo coś się tam przecież działo! – zaatakowała mnie Lidka, kiedy przetrawiliśmy dialog Marty z Romkiem.
    - A co się miało dziać? – spróbowałem znowu uniknąć szczegółów. – Była tylko pani prezesowa żeby usprawiedliwić waszą nieobecność i tyle.
    - Więc kto się awanturował?
    - Nikt! – rzuciłem.
    - Po prostu Tomek zaczepiał tę panią – odważnie odezwała się Marta. Wypity alkohol rozluźnił jej tradycyjne obiekcje i pewnie postanowiła się wywnętrzyć. – No i dostał odpowiednią reprymendę. A teraz wstydzi się tam wracać, bo zrobił z siebie widowisko.
    - Od kogo reprymendę, od Doroty? – Lidka zrobiła wielkie oczy i wykrzywiła usta w grymasie tłumionego śmiechu. – Oj, mój malutki! – chichotała i niczym przedszkolanka głaskała dłonią mój policzek. – Niedobra Dorota, nakrzyczała na Tomusia! – zaciskała zęby, żeby nie parsknąć. – A to brzydka Baba Jaga! Lidka zrobi jej no, no, no! – pogroziła palcem wyimaginowanej postaci.
    - Dobrze się pani żartuje, ale ja już miałam zamiar jechać do domu! – Marta nie podzielała jej wesołości.
    - Dlaczego? – Lidka natychmiast spoważniała. – Czyżby padły jakieś niemiłe słowa?
    - W zasadzie nie, ale pani Warwick wzięła ze stołu kartkę, głośno przeczytała Tomka nazwisko, po czym zapowiedziała, że je sobie zapamięta.
    Lidka zdławiła śmiech, a Romek odwrócił się tyłem.
    - Ty… przyznaj się! – Lidka spojrzała na mnie. – Jak ty do niej mówiłeś?
    - Grzecznie mówiłem! Per „pani dyrektor”!
    Lidka nie wytrzymała i opuściła głowę, chowając twarz w dłoniach. Jej ciałem wstrząsały paroksyzmy śmiechu. Po chwili odwróciła się i wyjęła z torebki chusteczkę, próbując osuszyć płynące z oczu łzy.
    - Muszę iść do toalety! Przez ciebie, żartownisiu! – nie kryła wesołości.
    - Skąd ten pani śmiech? – zapytała Marta. Chyba znowu zaczynała się czuć niepewnie.
    - Pani Marto! – Lidka nieoczekiwanie schwyciła i uścisnęła Marty dłonie, jakby chciała dodać jej otuchy. – Dorota jest moją przyjaciółką, a Tomka zna jeszcze dłużej niż ja! Pani uwierzyła, że nie zna jego nazwiska?
    - Dowcip sezonu! – zaśmiewał się Romek, przerywając Lidce. – Tomek, bardziej uwierzyłbym, gdyby zapomniała dzisiaj nazwisko swoje, a nie twoje!
    Jego słowa mnie zmroziły. To wszystko szło zbyt daleko.
    - To skąd to wszystko? O co tutaj chodziło? – Marta nadal niczego nie rozumiała.
    - Pani Marto, przecież to proste! Dorota już kilka razy prosiła Tomka, żeby nie zwracał się do niej per „pani”, bo od dawna mówią sobie po imieniu! A dzisiaj pewnie nie wytrzymała i dała mu prztyczka w nos. Tak Tomeczku?
    Świdrowała mnie zadowolonym, łobuzerskim spojrzeniem. I co z tego, że miała rację?
    - Idź już do tej toalety! – mruknąłem. – A jeśli spotkasz panią dyrektor, to powiedz tej zołzie, że jej nie lubię!
    - Powtórzę, nie omieszkam! – weseliła się nadal. – Pani Marto, mogę prosić o towarzystwo?
    - Bardzo chętnie! Tylko ja nie wiem, gdzie to jest.
    - Ja wiem, poradzimy sobie. A wy idźcie już do stołu, bo za kilka minut rozpoczyna się kolacja.
    - Tak jest! – zapewnił Romek, skinąwszy potakująco głową. – Będziemy przy stole!
    Nie spieszył się jednak, bo jeszcze zanim obydwie wyszły z sali, już podawał mi pełny kieliszek.
    - To po maluchu, póki nie widzą!
  • #13
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - Mówisz, że Dorota sobie pożartowała?! – nie tracił dobrego nastroju, kiedy wypiliśmy. – Naprawdę twoja Marta jeszcze niczego o was nie wie?
    - Coś ty! Żebyś się w razie nie wychylił! Jak powiedziałeś o tym nazwisku, to aż mi się ciepło zrobiło!
    - Kurwa, sam usłyszałem jak to zabrzmiało, ale było już za późno. Sorry, będę się pilnował. Słuchaj, Tomek, jest taki temat. Nie wiem dokładnie co one obydwie ustaliły, ale powiedzmy, że uzgodniliśmy z Lidką kilka spraw. Na przykład jeśli będziesz chciał tańczyć z Dorotą, to ja zajmę się zabawieniem twojej żony. Żeby nie siedziała samotna i później na ciebie nie narzekała.
    Zrobiłem wielkie oczy. – Pieprzysz! Przecież ja się do niej nie dopcham! Tam przy stole prezydialnym siedzi prawie trzydzieści osób!
    - I co z tego? Słuchaj, Lidka mi powiedziała, słusznie zresztą, że my we dwoje będziemy mieć jeszcze wiele okazji do tańców, ty z żoną też, bo ponoć byliście nawet ostatnio na balu sylwestrowym, a Dorota chce dzisiaj potańczyć z tobą. Więc ja jestem za! Zgodziłem się na taki układ i chciałbym, żebyś o tym widział. Masz wolną rękę i nie martw się o nic.
    - Daj spokój! – nie uwierzyłem w taką możliwość. – Nawet jeśli Dorota tego chciała, to teraz nie tak szybko da się wszystko wyprostować. Ja do niej nie pójdę, bo się boję, że mnie znowu wyśmieje. A ona też do mnie nie przyjdzie. Pieprzę, najwyżej się urżnę i pójdę spać.
    - Poczekaj, nie tak hop siup! Nie wiem czy wiesz, ale oficjalny bal jest do północy. A potem dziewczyny idą się przebrać i wracają na tańce. Do oporu! John za tańcem nie przepada, więc masz pole do popisu.
    - Skąd to wiesz?
    - Od Lidki, przecież ci mówię.
    - I co, wtedy nie zrobi ze mnie idioty? Ja nie wiem, czy nie obraziła się naprawdę!
    - Tomek, weź na wstrzymanie! Lidka chciała, żebyś znał cały scenariusz, bo to są uzgodnienia z Dorotą. Przez ostatni tydzień komputer aż się grzał, bo wszystko roztrząsały w szczegółach. Więc nie sądzę, żeby dla głupstwa zrezygnowała z czegoś, co wcześniej zaplanowała. Powtarzam ci jeszcze raz, w razie potrzeby my zajmujemy się Martą, bądź spokojny. Źle jej nie będzie. To co, jeszcze po jednym?
    - Nie, ja na razie rezygnuję. Przed nami mnóstwo czasu.
    - W taki razie ja jeszcze jednego i idziemy.

    Przy stole, oczywiście oprócz nas, siedzieli już wszyscy. Romek, nie witając się z nikim, nawiązał zaraz konwersację z Arturem, a ja zostałem nieco samotny, mając po obydwu stronach puste krzesła. Czyli rzeczywiście byli już tutaj z Lidką i powitalne prezentacje mieli za sobą.
    - Gdzie mama? – zapytała dyskretnie Joasia.
    - W taki jednym miejscu, gdzie panie wolą być same.
    Skinęła głową z zrozumieniem i szepnęła coś na ucho Maćkowi.
    - Działo się coś? – zapytałem, tak samo dyskretnie.
    Pokręciła przecząco głową, ale milczała. Miałem czas na rozglądnięcie się po sali.
    Ciągle nie mogłem zrozumieć jak to zostało zrobione. Owszem, nikt tu nie wrzeszczał, ale wewnątrz sali rozmawiało jednocześnie ponad dwie setki ludzi! I bez problemów słyszało się współbiesiadnika, może jeszcze sąsiadów przy innym stole, ale odgłos dalszych rozmów był już przytłumiony. Do uszu dochodził pewien gwar, ale z rozróżnieniem słów miałem duże problemy.
    Oczywiście, wygłaszający toasty posługiwali się aparaturą nagłaśniającą, jednak tu z kolei, ich głos był jakiś taki indywidualny. Miałem wtedy wrażenie, że mówią wyłącznie do mnie. Było jasne, że głośniki są rozproszone po sali niczym w kościele, ale po pierwsze, zostały nieźle wkomponowane w całą, bogatą ornamentykę, a po drugie, nie było nakładania się opóźnionych fal dźwiękowych! Ciekawe, czy tylko przy naszym stole. Może w innych miejscach było gorzej?
    - Co będziesz jadł? – zapytał nagle Romek.
    - Krem z prawdziwków i dzika! – odparłem. – A ty?
    - Też dzika! – rzucił krótko.
    - Czyli dwa dziki! – uśmiechnąłem się.
    - Raczej dwóch dzików! – odpowiedział ze śmiechem, pochylając się ku mnie i obdarzając leciutkim kuksańcem. Szybko się jednak wyprostował. – Natomiast prezeska spożyje szyjki rakowe i suma! – dodał głośno. – Już dawno wybrała! Ta dziewczyna kocha sumy, szczególnie z wieloma zerami! Im więcej, tym lepiej!
    - Dobrze mówisz! – odpowiedziała mu Lidka, objawiając się zza jego pleców i zajmując swoje miejsce. – Mam nadzieję, że nie zapomnisz o tym nigdy!
    - Ładnie tak podsłuchiwać? – skrzywił się.
    - Wcale nie podsłuchiwałyśmy! – zaprotestowała. – Po prostu byłeś nadmiernie głośny! Pani Marto, co pani sobie życzy na kolację? – zmieniła temat.
    Marta zdecydowała się na pieczonego sandacza.

    Wróciła z toalety opanowana i o wiele bardziej spokojna, może nawet lekko wesoła. Ciekawe, o czym obydwie rozmawiały. Natomiast Lidka zachowywała teraz powagę. Co wcale nie przeszkadzało jej podkreślać w swoim zachowaniu naszej zażyłości. Do tych, nieważnych tematycznie dialogów, włączał się też Romek, a po kilkunastu minutach rozmawialiśmy już wszyscy. Czyli słusznie przewidywałem, że przy naszym stole, to od Lidki zależy cały nastrój dzisiejszej zabawy. Już nie patrzono na nas krzywym okiem, a Marta zaczynała zachowywać się normalnie.
  • #14
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Niezadługo zaczęto podawać kolację. Na salę wjechały specjalne, obsługiwane przez kucharzy stoliki i kelnerzy zaczęli dostarczać posiłki na stoły. Od prezydialnego począwszy. I dziw nad dziwy, ale uwinęli się piorunem. „Nasi” kelnerzy, a mieliśmy ich dwóch, dyżurujących przy stole, grzecznie wysłuchali życzeń i po chwili podali zamówione dania.
    Gorące, niczego nie można było im zarzucić.
    - Żeby mnie tak zawsze obsługiwano! To twoja zasługa? – zapytałem cicho Lidkę.
    - No wiesz… Ktoś jest teraz w pracy, a ktoś się bawi, prawda? – roześmiała się.
    - Pyszne to jedzonko! – pochwaliłem, skosztowawszy.
    - To kuchnia pana Wojtka – wyjaśniła. – Wiesz którego?
    - Tego samego? – byłem zaskoczony.
    - Właśnie tutaj jest na co dzień szefem kuchni. Usiłuję go skaperować na stałe do naszej miejscowej restauracji, ale jeszcze nie chce. Mówi, że muszę wcześniej całkowicie przejąć linie zaopatrzenia, bo inaczej nie da sobie rady. Z próżnego i Salomon nie naleje. A z miejscowym zaopatrzeniem, Baśka go wyprzedziła.
    - W jakim sensie?
    - Jest lepsza w kompozycjach lokalnych – ożywiła się. – Ty wiesz, że u mnie, tam nad jeziorem, organizowałam jesienią przegląd impresji kulinarnych? Razem z wójtem Zbyszkiem. To była impreza! Warunek był taki, że składnikami dań mogły być tylko surowce miejscowe. To, czym region jest bogaty. Cielęcina, jagnięcina, grzyby, ryby, mleko, owoce, miód, orzechy, runo leśne, a poza tym zwykła gryka, proso i kartofle! No i zioła!
    - Opowiadasz! – zapaliłem się. – Czemu mnie nie zaprosiłaś?
    - A masz już urlop? – zgasiła mnie. – Ja ci pracę proponowałam! – dodała powolutku, nieco ironicznym głosem.
    - Złośliwa jesteś.
    - Czasami muszę! – zaśmiała się. – I wyobraź sobie, że Baśka tę rywalizację wygrała.
    - A jaka w tym twoja zasługa? – zapytałem ostrożnie.
    - Żadna! – padła prosta odpowiedź. – Nie byłam w jury. Mało tego, jury nie było wcale. Sami uczestnicy, a było ich dziesięciu, dość zgodnie przyznali to miano jej potrawom. Wojtek był też, zresztą wykorzystałam jego francuskie znajomości i ściągnęłam kilku świetnych kucharzy – niemal zatarła dłonie. – Naprawdę znakomitych.
    - Zaskakujesz mnie.
    - Zgadzam się! A co powiesz na to, że właśnie zjadłeś krem z borowików Baśki autorstwa?
    Oczy powiększyły mi się do rozmiarów spodków.

    - Co to za Baśka? – zainteresowała się Marta.
    - Szefowa kuchni w moim hotelu nad jeziorem – wyjaśniła Lidka. – Świetnie sobie radzi. Pan Wojtek wyszkolił ją, a właściwie tylko oszlifował i teraz już oddał jej władzę. Bo wcześniej była jego zastępczynią. A kiedyś… – stłumiła śmiech. – Próbowała nauczyć Tomka przyrządzania sandacza, czyli ryby, którą pani właśnie spożywa. Chociaż z tego co wiem, to nauka była dość trudna… – opuściła głowę, żeby ukryć wesołość.
    - Złośliwa bestio! – warknąłem na cały głos. – Czy każdy od razu musi być w kuchni mistrzem olimpijskim?
    - Oj, nie złość się! – łagodziła swą wypowiedź.
    - A co się wtedy zdarzyło? – Martę nagle temat zainteresował.
    - Nic takiego. Tylko Tomek zapomniał rybę zamarynować.
    - Bo była burza! Najpierw nie mogłem się skupić, a później należało przecież naprawiać dach na stodole. Miałem pozwolić na dewastację budynku?
    - Tak… burza nie pozwoliła ci włożyć ryby do rondla! Nawet przyprawy do marynaty dostałeś od niej w komplecie.
    - Ale kanapki z margaryną ci smakowały! – broniłem się.
    - Oczywiście! – oznajmiła rozbawiona. I zaraz zmieniła ton. – Pani Marto, a jak smakuje dzisiejszy sandacz?
    - Znakomity. Naprawdę! Może pani pogratulować tej pani.
    - Baśka ma autorstwo jeszcze kilku potraw w menu. Wydaje mi się, że pani Joasia właśnie korzysta z jednej…
    - Ja mam wegetariańską – zaanonsowała Joasia. – Ale nie narzekam, smakuje doskonale.
    - Dlatego o tym mówię. To są kompozycje Baśki.
    . - Jest tutaj w kuchni? – zapytałem.
    - Nie, skądże. Ktoś musi karmić moich gości nad jeziorem.

    - A kogo tam masz w środku zimy?
    - Zdziwiłbyś się – odparła wesoło. – Na obłożenie miejsc nie narzekam. Przyjeżdżają teraz drużyny sportowe, różne firmy prowadzą niby szkolenia dla wybranych, indywidualni goście też nie zapomnieli o mnie, a poza tym trwa budowa.
    - Opowiadasz! – byłem zdziwiony. – W zimie? Śnieg was nie zasypał?
    - Nie doceniasz mnie. Wyobraź sobie, że budynek stoi już pod dachem i zaczęły się prace instalacyjno-wykończeniowe. Na lato muszę być gotowa. Tak się u nas buduje!
    - To budowlańców trzymasz w hotelu?
    - Nie przesadzaj. Na to ani mnie, ani ich nie stać. Ale ekipę od ścian kwaterowałam u siebie, w Czyżynach. Inaczej nie zdążyliby przed śniegiem. Za dużo czasu straciłam na ściągnięcie odpowiedniego drewna na ściany. Niemniej jednak, harmonogram jest skorygowany i teraz mieścimy się już w poprzednich terminach.
    - Wiesz o czym Lidka mówi? – zapytałem Martę. Pokręciła głową przecząco, nie przerywając jedzenia. – O domu Stefana. Tym, który kupił kiedyś na Mazurach, a który Lidka przebudowuje teraz na luksusową rezydencję.
    Zastygła w geście zdziwienia, ale przełknęła kęs.
    - Tak? To tam, gdzie jeździliście latem?
    - Dokładnie tak! – potwierdziłem. – To właśnie Lidce, a właściwie jej firmie, Stefan wydzierżawił to wszystko na następne kilkanaście lat, a po tym czasie ma odzyskać swoje prawa.

    - A co słychać u Stefana? – zapytała Lidka.
    - Niby wszystko w normie, ale dokładnie to nie wiem – przyznałem. – Czasem rozmawiam z nim, ale jakoś trafiam na chwile, kiedy jest mocno zajęty.
    - Do mnie też się nie odzywa, tak samo jak i ty! – zganiła mnie. – Tacy jesteście zapracowani, że nawet na emaila szkoda wam czasu.
    - Proszę nie sądzić, że częściej pisuje do mnie – wtrąciła Marta. – Tygodniami nie mam od niego żadnej wieści!
    - Bo nic nowego się nie dzieje – próbowałem się niezbornie tłumaczyć. – Każdy dzień podobny do poprzedniego, a poza tym, to ja już się starzeję! Zauważ, że ten wschodni Rzym poznałem dawno temu, więc teraz już niewiele mnie interesuje. Nie mam ciągot turysty, żeby zobaczyć coś, czego jeszcze nie widziałem. Siedzę wieczorami w mieszkaniu, oglądam telewizję, czytam internetowe portale, bo to jest mi potrzebne do pracy i tyle!
  • #15
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - A jak ci się układa współpraca z Anką? – zapytała Lidka.
    - Co to za Anka? – imię zaciekawiło Martę.
    - Poprzedniczka Joasi na stanowisku asystentki, przecież wiesz – wyjaśniłem jej. – Obydwoje jesteśmy oddelegowani, pracujemy razem i mieszkamy obok siebie. W sąsiadujących lokalach.
    - O…!
    - Żadne „o”! – roześmiałem się, lekceważąco. – Młoda dziewczyna, solidna w pracy, całkiem nieźle nam się dotąd współpracowało i… chyba koniec tego.
    - Dlaczego tak mówisz? Pojawiły się problemy? – Lidka kontynuowała temat.
    - Anka ma teraz chłopaka. Attache handlowy z naszej ambasady. No i wieczorami nie ma już czasu na nasze zajęcia.
    - To czym wy się tam zajmowaliście? – Lidka aż wyprostowała się w krześle.
    - A mieliśmy tam nasze małe… wypociny! – śmiałem się. – No wiesz, takie, takie…
    - Jakie? – zapytała nieco złośliwym, ale i zalotnym tonem. Marta też uważnie mi się przyglądała.
    - Uczyła mnie angielskiego! – wysepleniłem. Lidka parsknęła śmiechem, po czym zapytała po angielsku.
    - And did you learn anything?
    - Yes, madam, now I can say something! – odpowiedziałem.
    - Zaskoczyłeś mnie, naprawdę! – nie kryła zdziwienia. – Robisz postępy!
    - Doszedłem do wniosku, że muszę.
    - Tomek, tak trzymaj! – poparł mnie Romek. – Ja też musiałem przejść kurs u Lidki, kiedy wrzucili nam nowe oprogramowanie. Niby przetłumaczone, ale tak, że Boże ratuj. Ponad miesiąc straciliśmy, żeby pozbyć się niektórych formalnych głupot.
    - To jest inny poziom. Ty masz problemy ze słownictwem specjalistycznym, a ja na razie obracam się ze zwyczajnym, takim codziennym.
    - I co z tego? Za to, że się odważyłeś, masz u mnie buteleczkę whisky, a napoczniemy ją już dzisiaj. Odpowiada?
    - Jasne, że tak.

    - Pani Marto! – westchnęła Lidka i poczekała, aż ta na nią spojrzy. – Przewiduję dzisiaj niespodzianki.
    - Mianowicie? – Marta zapytała dość spiętym głosem.
    - Mój mąż jest w zasadzie grzecznym chłopakiem, ale gdy spotykają się z Tomkiem, to tracę nad nim kontrolę. Pomoże mi pani w jej odzyskaniu? Proszę chociażby spróbować mi pomóc.
    - Tomek, przecież będziemy bardzo grzeczni! – Romek dawał do zrozumienia, że rozumie konwencję Lidki. – Bardzo grzeczni, prawda?
    - Oczywiście! – zapewniłem. – Nie ma potrzeby wprowadzania środków nadzwyczajnych. W końcu to standard! – roześmiałem się.
    - A jak mogłabym pani pomóc? – Marta poczuła nagle damską solidarność jajników.
    - Porozmawiamy później, żeby tego nie słyszeli, dobrze?
    - Zgadzam się z panią! – Marta była niesłychanie zadowolona, nie wiadomo z czego.
    - Ale pani nie zabrania mi rozmawiać z Tomkiem? – Romek udawał, że się przejmuje tymi zastrzeżeniami.
    - W żadnym wypadku – zapewniła go Marta. – Proszę mnie nie podejrzewać o jakieś dyktatorskie zapędy.
    - I będę mógł dzisiaj z panią zatańczyć? – Romek wystrzelił ostry nabój.
    Przy stole rozległ się śmiech.
    - Romek, takie pytanie jest dzisiaj niebezpieczne! – oświadczył Artur.
    - Dlaczego? – Romek w pierwszej chwili nie zrozumiał jego obiekcji.
    - Pan Tomasz już się o tym przekonał, teraz jeszcze ty chcesz?
    - A, o to chodzi! – roześmiała się Lidka, aż opuszczając głowę.
    - Ja już poznałam pana Romka! – zaprotestowała Marta. – Więc teraz nie jest nieznajomym – wprost i odważnie nawiązała do słów Doroty.

    Mimo to, jej kontra niewiele pomogła. Atmosfera przy stole wyraźnie przygasła. Wszyscy zajęli się kolacją, jakby od wczoraj niczego nie jedli i nagle przestali interesować się naszą rozmową. To było tak sztuczne, że aż śmieszne. Jakby rozmowa o tym wydarzeniu mogła komuś przynieść ujmę. Zrozumiałem, że dla biznesowych partnerów Lidki jestem nadal podpadnięty u Doroty. Pewnie jej się bali, a może mnie lekceważyli? Może też jedno i drugie…
    Zauważyłem, że nawet Kostrzyńscy coś tam mówili do Romka, ale tak, żeby nikt nie słyszał. Czort z nimi. Nie miałem zamiaru tym się przejmować. Tylko czy Marta znowu się na mnie nie wścieknie? Miałem gdzieś ogólną atmosferę. Mogliśmy skupić się na kulinariach i udawać, że to jest najważniejsze. A dopiero później wszystko będzie przed nami.
    - Widzę, że to nie było takie nieważne! – szepnęła Lidka pochylając się tak, aby i Marta usłyszała.
    - Jak widzisz! – odparłem przez zęby.
    - Nie przejmuj się, iszczio nie wieczier!
    - Ja to wiem, ale Marta pierieżywajet.
    - Pani Marto, głowa do góry! – zaordynowała. – Spokojnie, poradzimy sobie.
    - Oby! – padła cicha odpowiedź.

    Kolejnym punktem programu, według tego co zawierało menu, miał być występ jednego z naszych najlepszych piosenkarzy solistów, a na pewno najlepszego polskiego interpretatora utworów Elvisa Presleya, czyli Wojtka Indyckiego. Niesamowity gość. Lubiłem jego piosenki i podejrzewałem, że w tym gronie wcale nie jestem odosobniony. Zdecydowana większość uczestników balu była z mojego pokolenia, a przecież kiedyś cieszył się niesamowitą popularnością i uznaniem!
    Wprawdzie dzisiejsza młodzież miała swoich własnych idoli, ale na nas, dojrzałych, oni nie działali. Tak jak nasi idole nie oddziaływali na młodzież. Dlatego wcale się nie zdziwiłem, że powitały go owacyjne brawa, kiedy tylko pojawił się na scenie.
    To było niskie podwyższenie poza stołem prezydialnym, przy ścianie sali. Widziałem wcześniej, że stały tam jakieś urządzenia, ale myślałem o nich, jako o aparaturze wzmacniającej do mikrofonów, którymi posługiwali się prezesowie przy toastach. A tu spotkała mnie taka niespodzianka! Na scenie pojawił się też zespół akompaniujący i po krótkich zapowiedziach, zaczął się koncert.

    Fantastyczne wydarzenie! Wykonawcę dobrano właściwie. Jego życiorys znałem z radia, bo ostatnio kilka razy go zapraszano, gdyż po powrocie ze Stanów nagrał nowe utwory oraz wydał dwie płyty, które znowu cieszyły się u nas sporą popularnością. A przecież przez wiele lat występował w Ameryce, tam mieszkał, tam koncertował i jego dzisiejszy występ był ukłonem w stronę amerykańskich gości. Utwory Presleya w jego wykonaniu brzmiały niemal jak w oryginale i widziałem, że wszyscy byliśmy pod wrażeniem. A kiedy ponad godzinny występ już się zakończył, byłem zawiedziony, że to się skończyło. Mógłbym go słuchać jeszcze długo.

    - Jak się podobało? – Lidka pochyliła się tak, abyśmy słyszeli ją obydwoje z Martą.
    - Piękne! – Marta odezwała się pierwsza. – Lepiej niż słuchać tego w radiu, albo z płyt. Fantastycznie! Nigdy jeszcze nie miałam okazji widzieć takiego występu z tak bliska.
    - Mam takie samo zdanie – uzupełniłem. – Ten gość jest ponadczasowy. Wiesz, to tak, jak świetny sportowiec który nie używa dopingu. Jest przez lata na topie, a wokół niego wszystko się zmienia. Błyskają jakieś niby gwiazdy, które szybko znikają, a pan Wojtek trwa i ciągle jest popularny. Lubię go!
    - A wiesz, że to jest sąsiad Doroty? – padło nieoczekiwane pytanie.
  • #16
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Zgłupiałem.
    - W jakim sensie?
    Lidka roześmiała się. – Popatrz, pan Wojtek wcale nie ma zamiaru nas opuścić – wskazała gestem prezydialny stół.

    Rzeczywiście, wprawdzie zespół mu towarzyszący demontował aparaturę, ale pan Wojtek, do którego dołączyła teraz jakaś dama, rozmawiał swobodnie z Johnem i Dorotą, którzy wyraźnie zapraszali ich do stołu.
    - Nie wiedziałeś o tym? – zapytała Lidka.
    - O czym? Ja niczego nie wiem.
    - Wojtek jest sąsiadem Doroty w Podkowie.
    - Nie żartuj! Poważnie?
    - Przecież ci mówię. Dom Doroty sąsiaduje z domem Wojtka. Po prostu. Są sąsiadami, tak trudno to zrozumieć?
    - A niby skąd miałem to wiedzieć? – żachnąłem się.
    - Dlatego ci to mówię!
    - Czyli wyższe sfery trzymają ze sobą – zauważyła Marta.

    Nie słuchałem ich dalszej rozmowy. Jasne. Niby tak dużo wiem o Dorotce, a jednak tego nie wiedziałem. Ile jeszcze o niej nie wiem? Co ja, durny, sobie wyobrażam? Że to, co mi pisze w mailach, co mam zrealizować w ramach mojej pracy, będzie stanowiło treść jej życia? Że będzie się mną przejmować? Spojrzałem na główny stół. Tam cały czas było wesoło. Dla pana Wojtka i jego partnerki już znalazło się miejsce naprzeciw Dorotki i Johna. Kelnerzy korygowali teraz zastawę i podawali szampana. Tak się bawią wielcy tego świata. Dla mnie nie było tam miejsca.
    I już mi nie było tak dobrze, jak wcześniej.

    - Co znowu wymyśliłeś? – głos Marty przywołał mnie do rzeczywistości. Ale mimo wszystko nie był taki ostry jak wcześniej.
    - Chodź na wódkę – odburknąłem.
    - Przecież mogą ci podać do stołu – skomentowała przytomnie.
    - Nie chcę tutaj – wyjaśniłem i zwróciłem się do Romka. – Romek masz na coś ochotę?
    - Jasne, że mam! – zawołał entuzjastycznie. – Artur, idziesz z nami?
    - No… nie wiem…
    - Beata, odpuść mu! – odezwała się Lidka. – Niech sobie pójdą.
    - Skoro tak mówisz…
    Takim sposobem znaleźliśmy się przy barze we trzech. Bez naszych pań. To była Lidki zasługa.

    - Artur, ty znasz Tomka? – zapytał Romek, kiedy uskuteczniliśmy pierwszy toast.
    - Tyle, o ile. Wiem, że pan Tomasz jest tatą pani Joasi. Ale słyszę, że wy znacie się lepiej.
    - Artur jest moim kolegą jeszcze ze studiów – wyjaśnił mi Romek. – Przyciągnąłem go do banku zaraz jak Dorota zaczęła tam pracować, jeszcze jako asystentka Johna. No i z czasem obydwaj awansowaliśmy. Teraz jest moim zastępcą.
    - To już wiem, Joasia wprowadziła mnie w te tematy.
    - A pan gdzie u nas pracuje? – zapytał Artur. – Widziałem pana kilka razy w banku, ale jakoś nie kojarzę…
    - Tomek u nas nie pracuje! – wyręczył mnie Romek. – Dla ludzi z takim wykształceniem nie ma w tym kraju pracy! – roześmiał się na głos.
    - Dokładnie! Wiesz, że podobnie pomyślałem? – dodałem, również się śmiejąc. – A tak w ogóle, to na balu pojawiłem się niczym Nikodem Dyzma. Bo ani nie jestem pracownikiem, ani klientem. Nawet pani dyrektor mi nie może nic zrobić, bo nawet o kredyt się nie staram.
    Romek zaśmiewał się do łez.
    - Artur, powiedz mi jak to wyglądało?
    - Co?
    - Jak Dorota rozmawiała z Tomkiem przy stole!
    - Nie za ciekawie to przebiegało. A dlaczego się śmiejesz?
    - Ty nie wiesz, że Dorota z Tomkiem znają się od wielu lat?
    - Naprawdę? – upewniał się Artur. – To skąd takie jej zachowanie?
    - Zostawmy to! – skrzywiłem się. – Chciałem sobie z niej zażartować i trochę głupio wyszło. Szkoda, że moja żona wzięła to na poważnie i teraz się denerwuje. A ty wiesz, że Marta poznała się z Dorotą dzisiaj rano? – zwróciłem się do Romka.
    - Opowiadasz! Gdzie?
    - U fryzjera. Tutaj, w hotelu.
    - I jak im poszło?
    - Zwyczajnie. Marta była z Joasią, więc trochę sobie porozmawiały i to wszystko.
    Romek skinął na kelnera, który znowu zaopatrzył nas w kieliszki. Natomiast jego kolega spoglądał na mnie z niedowierzaniem.

    - Artur, wy przestańcie reagować przy stole na Tomka jak na zjawisko, bo robi się głupia atmosfera – Romek próbował tłumaczyć sytuację. – Widziałeś jak Tomek rozmawia z Lidką?
    - Zauważyłem. Powiedziałbym, że znajomość dość zażyła. Trochę się zdziwiłem, bo przecież znam waszych znajomych, a pana Tomasza nigdy dotychczas nie widziałem.
    - Bo my częściej bywaliśmy u Tomka, niż on u nas. A Dorotę zna jeszcze dłużej niż Lidkę, prawda? – zwrócił się do mnie.
    - Prawda, ale zostawmy już to. Panie Arturze, za wasze zdrowie!
    - Tomek, przybijmy piątkę we trójkę z Arturem! – oświadczył Romek. – To jest mój kolega od wielu lat, niemal taki jak Dorota dla Lidki. Razem studiowaliśmy, razem potem próbowaliśmy coś zdziałać w biznesie, a potem ściągnąłem go do banku i dobrze nam się współpracuje. Od dawna!
    - Czyli też zna Dorotę sprzed lat? – raczej stwierdziłem niż zapytałem.
    - Zgadza się – westchnął Romek. – Jeszcze ze studenckich czasów. Artur, który z nas pierwszy poznał Dorotę?
    - Ja! – padła odpowiedź. – Chciałeś mnie potem wygryźć…
    Romek roześmiał się. – Fakt! A potem nas obydwu wygryzł taki jeden… – roześmiał się na cały głos. – Wprawdzie obydwaj dostaliśmy czarną polewkę, ale odtąd trzymamy się razem. Tomek, dołącz do nas!
    - Ja nie dostałem! – zastrzegłem.
    - Nieważne! – skomentował krótko. – Przecież tu nie chodzi o polewkę. Artur, chodzi o to, że gdyby kiedykolwiek Tomek zwrócił się do ciebie z jakimś problemem, to masz mu pomóc tak, jakbyś to robił dla mnie. Okay?
    - Nie ma sprawy! – zgodził się Artur.
    Uścisnęliśmy swoje splecione dłonie, a potem potwierdziliśmy sojusz wspólnym opróżnieniem kieliszków.

    - A co to za wnioski składasz w moim imieniu? – byłem trochę zdziwiony przemową Romka. – Skąd takie deklaracje?
    - Tomek, ja pamiętam naszą rozmowę w Białymstoku. Ty wiesz jak mi potem ulżyło? Kiedy przekazałeś ten papier Lidce.
    - A, o to chodzi – uśmiechnąłem się. – Sądziłeś że mógłbym postąpić inaczej? Romek, takimi sprawami kupczyć nie wolno!
    - A wiesz jak się John ucieszył? Zaciągnął mnie na wódkę, kiedy mu to dałem.
    - Skąd mam wiedzieć? Dorota nic mi o tym nie mówiła.
    - Mam rozumieć, że pan Tomek…
    - Bez „pan” proszę! – wyciągnąłem do niego rękę. – Tomek jestem!
    - Artur! – padła krótka odpowiedź, po czym uścisnęliśmy sobie dłonie. – Znaczy się… ty masz teraz coś wspólnego z Dorotą? – zapytał.
    - Przecież ja dla niej pracuję! – roześmiałem się. – W moskiewskim banku Promtorginvest, wchodzącym w skład grupy Solution. Razem z Anką Kordonek, która była poprzednią asystentką Johna. Znasz ją, prawda?
    Artur pokiwał głową twierdząco.
    - Sporządzam dla Doroty różne raporty, często też ze sobą rozmawiamy. Więc teoria o tym, jakoby mnie nie znała, jest delikatnie mówiąc, mocno naciągana.
    - Ach, teraz już kojarzę. To dla ciebie przygotowywaliśmy latem sprzęt tak na cito, mówiąc językiem medycznym.
    - Wreszcie zaskoczyłeś! – pochwalił go Romek. – Artur, ale to o czym mówimy, niech zostanie między nami. To niby nie jest żadna tajemnica, ale nie rozmawiamy o tym publicznie.
    - W porządku, chociaż Beata będzie bardzo zdziwiona.
    - Jesteśmy zaniedbywane, wystarczy wam! – oznajmiła Lidka, podchodząc na czele naszych żon. Dołączyły do nas wszystkie.
  • #17
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - Mnie już jest zimno! – cichutko i bez gniewu oznajmiła Marta, na chwilę przytulając się plecami do mnie. W ciągu kilku sekund zostaliśmy rozparcelowani na pary. Romek skinął na kelnera.
    - Panie wybierają. Która co lubi!
    - Co pijesz? – zapytała cicho Marta.
    - Co się da. Na razie żubrówkę.
    - To dla mnie też żubrówka – zaordynowała.
    - Tomek! – widzę, że jesteś bardzo konsekwentny! – zauważyła Lidka. – Ja też będę wam towarzyszyła!
    - Lubię takich! – zaśmiałem się, obserwując jak kelner podaje kieliszki.
    - Czyli macie już we dwoje jakieś doświadczenia? – zainteresowała się Marta.
    - Jasne, że mamy – Lidka potwierdziła. – O ile dobrze pamiętam, Tomek zawsze preferował żubrówkę. Ale ja piłam ją już wcześniej, zanim Tomka poznałam. Mam kuzynki z Podlasia, kiedyś przyjeżdżały do nas, a przy okazji… tak po kusztyczku… – weseliła się. – Same to robiły gdzieś tam w puszczańskich komyszach, wzbogacając smak żubrową trawą.
    - Mam rozumieć, że to wspólnota zainteresowań? – strzeliła Marta.
    Gruchnęliśmy śmiechem, jednak Lidka nie straciła rezonu.
    - Nigdy tak o tym nie myślałam, ale może coś w tym jest? Proponuję wznieść toast za nasze dzisiejsze spotkanie. Panie i panowie, życzę nam wszystkim stu lat!
    Skosztowaliśmy żubrówki, a wtedy odezwał się Artur.
    - Panowie, wypijmy tę ambrozję byków do końca, bo my z Beatką idziemy na tańce.
    - My też! – zgodziłem się, po czym obydwoje z Martą opróżniliśmy kieliszki.

    Sala taneczna znajdowała się z przeciwnej strony sali balowej, dlatego dźwięki muzyki, chociaż wyraźnie słyszalne, niespecjalnie przeszkadzały nam dotąd w konwersacji. Pewnie dlatego nie myślałem wcześniej o tańcach.
    Można było do niej przejść bezpośrednio od stołów, a z sali koktajlowej obejściem, które wskazała nam Lidka. I kiedy dotarliśmy tam z Martą, na parkiecie było już niemało par. Z ciekawością rozglądałem się dookoła.

    Big band prezentował się doskonale. Młody, siedmioosobowy, mieszany skład z instrumentami dętymi i dwojgiem solistów, lekko i z wyraźnym czuciem muzyki grał starsze przeboje. Już na pierwszy rzut oka było widać, że to nie żadna chałtura, tylko wysokiej klasy instrumentaliści. Gra sprawiała im wyraźną przyjemność, co zresztą demonstrowali swoim, inspirującym do tańca zachowaniem na scenie.
    Przez kilkanaście minut kręciliśmy się po parkiecie we dwoje. Sala była duża, więc mimo obecności wielu par, nie było problemów z poruszaniem się. Tym bardziej, że byliśmy z Martą dość dobrze zgrani. Lata wspólnych imprez zrobiły swoje. Tańczyliśmy z wyczuciem, ale bez fajerwerków.
    Marta bezbłędnie wyczuwała uciski moich dłoni i odpowiednio reagowała tak, że mogłem z nią przemierzać całą przestrzeń. W sumie wychodziło nam całkiem dobrze i miałem nadzieję, że poprzednie niesnaski odrzucimy w niepamięć. Przebrzmiał jeden utwór, potem drugi i trzeci… Wyglądała na odprężoną, dlatego pomyślałem, że warto byłoby zrobić przerwę.
    - Może wrócimy do stołu? – zapytałem.
    - Znowu będziesz pił?
    - Martuś, przecież wiesz, że ja się nie upiję. Po co ta mowa?
    - Zobaczę! – ostrzegła, kierując się do wyjścia. Niby nie była zła, ale ciągle mnie recenzowała. Wcale mi się to nie podobało.
    - Widziałaś gdzieś Joasię? – zapytałem jeszcze w drodze.
    - Właśnie że nie. Na parkiecie jej nie było.
    - Ciekawe, gdzie przepadli.
    - Dorosła jest! – nie przejmowała się.

    Przy naszym stole nie było nikogo, dlatego zdecydowaliśmy się przejść do sali koktajlowej. Było tu kilkadziesiąt osób, zauważyłem nawet Dorotę z Johnem oraz Hammersa. Stali w przeciwnym końcu sali, żywo o czymś dyskutując. Poza nimi, nikogo znajomego nie było, a przynajmniej nie spostrzegłem.
    Przystanęliśmy dyskretnie z boku i niemal natychmiast podszedł do nas kelner.
    - Co będziesz piła?
    - Może być żubrówka z sokiem.
    Zamówiłem drinki, żeby czymś się zająć.
    - I jak ci się bal podoba?
    - Bal jest piękny, tylko nie wiem, czy my tu pasujemy. Skąd ty znasz tę Lidkę?
    - Nie mówiła ci?
    - Chcę to usłyszeć od ciebie.
    - Dawno, dawno temu, kiedy już nie pracowałem i Stefan zlecił mi wyjazd latem na Mazury, pojechałem tam i poznałem Lidkę, bo mieszkała parę kilometrów od chaty Stefana i była właścicielką miejscowego ośrodka wypoczynkowego. Byłem u niej nawet na imieninach, na które zresztą zawiózł mnie Romek, wtedy jeszcze jej narzeczony. Potem razem odwiedzili mnie w chacie i Lidce tak się spodobała okolica, że wydzierżawiła od Stefana cały teren. A kiedy pojechaliśmy tam znowu w ubiegłym roku, odnowiliśmy znajomość, no i kumplujemy nadal, jak widzisz.
    - Picu, picu! Powiesz mi, że to taka przelotna znajomość? Przecież wy się zachowujecie tak, jakbyście się znali od zawsze!
    - Bo Lidka ma taki styl. Jest dziewczyną bezpośrednią, a poza tym mam u niej jakieś tam zasługi przy przekonywaniu Stefana, aby przystał na jej propozycję. Zresztą, ty poznałaś ją dzisiaj. Czy wobec ciebie zachowuje się sztywno? Zadziera nosa? Mam wrażenie, że nie masz powodu się uskarżać.
    - Nie skarżę się, jest całkiem sympatyczna.
    - No widzisz! Romek zresztą też mnie zna od tamtych czasów, kiedy był jeszcze kawalerem. A teraz pożenili się, mają dwójkę dzieci, przenieśli się do Warszawy, chociaż Lidka starego ośrodka nie sprzedała tylko dokupiła firmę i ją rozwijają.
    - I rzeczywiście proponowała ci pracę?
    - Bardziej dla żartu. Proponowała wtedy, kiedy już przyjąłem ofertę Johna.
    - A jego też znasz?
    - Tak, z nim także jestem po imieniu. Nie chciałem mówić o tym Joasi, bo mnie o to prosił. Ty też jej tego nie mów.
    - Dlaczego tak?
    - Chciał ją oceniać bezstronnie. Jej zdolności i umiejętności. Kiedy uzgadnialiśmy szczegóły mojego wyjazdu, okazało się, że będzie pilnie potrzebował nowej asystentki, bo poprzednia miała przecież wyjechać ze mną do Moskwy. Wtedy przytomnie zaproponowałem mu Joasię i zgodził się, ale pod takim warunkiem.
    - Czyli ty wiedziałeś, że Joasię przyjmą do pracy?
    - Wiedziałem, ale nie miałem prawa o tym mówić. Joasia nie może o tym wiedzieć.
    - A która to ta jej poprzedniczka?
    - Nie ma jej tutaj.
    - Nie zaprosili jej?
    - Nie wiem dokładnie, ale sądzę, że gdyby chciała, to z uzyskaniem zaproszenia nie miałaby żadnego problemu. Tylko w Moskwie ma faceta, pracującego w naszej ambasadzie i pewnie on nie mógł teraz przyjechać, więc została.

    - Powiedz mi jeszcze… jak to jest naprawdę z tą panią prezesową, bo teraz już nie wiem co mam o tym myśleć. Co to wszystko miało znaczyć?
  • #18
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - Marta, przecież ja dla niej pracuję! To jest moja przełożona, moja szefowa! Wiesz, ja mam specyficzną pozycję tam w Moskwie. Formalnie jestem niby zwyczajnym pracownikiem, ale merytorycznie nie podlegam kierownictwu banku, oprócz spraw takich typowo personalnych. Natomiast swoje raporty wysyłam bezpośrednio do pionu Doroty w Nowym Jorku i to od niej dostaję zadania do wykonania. Więc jak mam jej nie znać? Poza tym jest tak, jak mówiła Lidka. Poznaliśmy się dawno, dawno temu, kiedy Dorota jeszcze nie znała ani Johna, ani nie wiedziała, że będzie pracowała w banku. Wtedy też przeszliśmy na „ty”, tak samo jak z Lidką. I tak samo nie widziałem jej aż do lipca ubiegłego roku, kiedy znowu pojechaliśmy za Stefanem na Mazury. Okazało się wtedy, że jest żoną Johna, więc próbowałem zwracać się do niej per „pani”. Opieprzyła mnie za to i zażyczyła sobie, żebym nigdy tak do niej nie mówił. No i masz! Dzisiaj, chociaż chciałem tylko pożartować, utarła mi nosa, w dodatku zrobiła to publicznie.
    - I twierdzisz, że nie odbije się to na pracy Joasi?
    - Nie, coś ty! W żadnym wypadku! Uwierz mi!
    - A widziałeś jak na nas patrzą przy stole? Nie mówiąc już o podsłuchujących sąsiadach. Jak na trędowatych!
    - No cóż… Co mam teraz zrobić? Pobiegnąć do Johna i publicznie poklepać go po plecach?
    - Ciszej! Ludzie słuchają!

    Rzeczywiście, frekwencja na sal koktajlowej wyraźnie wzrosła. Pierwsze tańce zostały już zaliczone i przyszedł czas na towarzyskie rozmowy, pozwalające na złapanie oddechu, a przede wszystkim na poufną i bezpośrednią wymianę poglądów, nie tylko biznesowych. To środowisko miało dzisiaj rzadką okazję do spotkania się w tak dużym gronie, gdzie w dodatku wszyscy byli na wyciągnięcie ręki, bez pośrednictwa asystentek i sekretarek. Co nie znaczy, że takowych tutaj nie było.
    Obok nas przesuwały się grupki i pary, niektóre zatrzymywały się całkiem blisko, oczekując na przejście któregoś z kelnerów, nieustannie krążących po sali z tacami pełnymi kieliszków wina lub kolorowych drinków. Niektóre damy towarzyszące panom, wyraźnie należały do zupełnie innego pokolenia, bliższego raczej Joasi niż Marcie. No cóż, nie moja sprawa. Pewnie zapraszano z osobą towarzyszącą, nikt nie żądał kopii aktu małżeństwa.
    Nam nie poświęcano żadnej uwagi. Nikt nie zagadnął, a kiedy przyglądałem się niektórym grupkom, napotykałem tylko czasami krótkie, obojętne spojrzenia. W nikim nie wzbudzaliśmy zainteresowania. Co gorsza, nie widziałem więcej takich pojedynczych par jak my. Jakbyśmy tu byli obcy. Nawet Doroty już nie widziałem, zasłaniała ją jakaś grupa. Nie wiedziałem nawet czy jeszcze jest, czy już gdzieś poszli.

    Miałem zamiar popłynąć wbrew ogólnemu prądowi i znowu poprosić Martę do tańca, jednak zupełnie nieoczekiwanie objawili się przy nas Joasia z Maćkiem.
    - Jak się bawicie? – Joasia tryskała humorem.
    - A ty gdzie się podziewasz? – Marta żartobliwie udawała srogi ton. – Już miałam wzywać policję, że mi dziecko zginęło!
    - Oj, mamo! – Joasia nie miała zamiaru tłumaczyć się z nieobecności. – Oglądaliśmy hotel! Ale tu jest przepych!
    - A tobie jak się podoba bal? – zwróciłem się do Maćka.
    Znałem go dotychczas niespecjalnie, widzieliśmy się zaledwie kilka razy, chociaż bywał u nas w domu. Ale skoro Joasia go wybrała, to nie widziałem powodu, by go nie akceptować.
    - Trochę się to różni od studenckich imprez! – oświadczył nonszalancko i beznamiętnie. Gruchnęliśmy śmiechem.
    - Zdecydowanie masz rację! – potwierdziła Marta.
    - Mama, a skąd o tym wiesz? – pisnęła do niej Joasia, robiąc wielkie oczy. Marta nie dała się jednak zaskoczyć.
    - Bo kurczakom zawsze się wydaje, że są mądrzejsze od kury! – odpaliła, przytulając Joasię. – Ty myślisz, że ja nigdy nie byłam w akademiku, czy jak? Nie byłam na studenckiej imprezie? Och, ty niemądra kobieto!
    - No właśnie, jak to wtedy bywało? – zapytał zaciekawiony Maciek.
    - Wieść akademicka tego nie niesie? – wtrąciłem, zwracając się do niego.
    - Coś tam niesie, ale na przykład mój tato, to w ogóle nie chce ze mną o tamtych czasach rozmawiać.
    - Ma rację! – roześmiałem się. – A gdzie i kiedy studiował?
    - Lata osiemdziesiąte, w Krakowie.
    - Najlepsze czasy! – teraz ja go objąłem czułym gestem. – Już go lubię! Maciek, tego się nie da porównać, tak jak na przykład, nie da się porównać muzyki pokoleń. My mieliśmy swoją, wy macie swoją.
    - Właśnie słyszę, że kapela gra tylko utwory sprzed lat.
    - Marudzisz! – strofowała go Joasia. – Powiedz jeszcze, że ci się tu nie podoba.
    - Tego nie mówię!
    - Maciek, jesteśmy na balu proszonym! I musimy się dostosować do gustów większości – próbowałem mu wyjaśniać.
    - A ktoś to badał? Te gusty?
    - To już pozostaje w gestii zapraszających – oświadczyłem z powagą. – U nas w Galicji jest takie stare przysłowie, że ten kto płaci to i zamawia muzykę.
    - To brzmi logicznie – odpowiedział, jakby przekonany. – Mnie ta muzyka nie przeszkadza, bo ją lubię. Zresztą, zaczyna być znowu modna.
    - A poza tym, studiowałeś ponoć logistykę! – zauważyła ze śmiechem Marta. Maciek też się roześmiał.
    - To jest akuratnie czysta prawda – zgodził się bez zastrzeżeń.
    - Dobry wieczór! – nieoczekiwanie usłyszałem dochodzący zza pleców charakterystyczny głos Johna, mówiącego z amerykańskim akcentem. Odwróciłem się, zaskoczony.
  • #19
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - Witaj, Thomas! – wyciągnął ku mnie ręce. Podałem mu dłoń, jednocześnie uścisnęliśmy się serdecznie.
    - Witaj! – odpowiedziałem, nieco zmieszany. Doroty nie zauważyłem. – Sam jesteś?
    - Sam! Ja… zaraz powiem… – niecierpliwie machnął dłonią, po czy zwrócił się do Joasi, mówiąc już po angielsku.
    - Dżoanna, to jest mama, prawda? Przedstaw mnie mamusi!
    Joasia była wyraźnie zaskoczona, ale nie straciła głowy. Nastąpiła prezentacja i John, zupełnie nie po amerykańsku, pocałował Martę w rękę, chociaż usiłowała ją cofnąć. Poczułem się teraz swobodniej, bo zachowywał się zupełnie na luzie, cały czas się śmiejąc.
    - Gratuluję pani! Może być pani dumna z córki! – oświadczył Marcie, nadal ściskając jej dłoń. Po chwili zorientował się, że Marta niewiele zrozumiała i odezwał się łamanym polskim. – Dżoanna… być doskonale! Ja.. cieszyć się, że poznałem mamę.
    - Dziękuję! – była zupełnie zaskoczona sytuacją. Joasia zresztą też. Wpatrywała się w Johna z niedowierzaniem.
    - A mnie to już nic się nie należy? – zapytałem go, nieco ironicznie.
    - Oj, tobie też gratulować! – dodał skwapliwie, znowu podał mi dłoń i ponownie uściskaliśmy się ze śmiechem i poklepali, niczym dwa misie.
    - Dżoanna, a to… ten wybrany? – kontynuował pogodnie, uwalniając się ode mnie. Spoglądał na Maćka i nie czekając na potwierdzenie, przywitał się również z nim. – Och, Dżoanna, teraz wiem kto jest w twojej głowie! – weselił się. – Muszę być na waszym weselu, dawno nie byłem na taka zabawa! A polskie wesele bardzo mi się podoba. Bardzo!
    - A na czyim weselu byłeś? – zapytałem, zaskoczony i zaciekawiony. Spojrzał na mnie z wyrzutem.
    - Thomas, ty nie wiesz? U Lidki i Romka byłem!
    - Jasne! – podniosłem dłonie w geście przyznania się do porażki. Mogłem się tego przecież domyślić.
    - Maciek! To co, od dzisiaj zaczynamy sporządzanie listy gości? – Joasię też opuściło skrępowanie. I chyba do głosu doszedł wypity szampan.
    Maciek flegmatycznie skinął głową, ale John jej nie zrozumiał i zauważyła to.
    - Mówię mu, że od dzisiaj musimy zacząć sporządzać listę gości! – wyjaśniła po angielsku.
    - Koniecznie umieść na niej nas oboje z żoną! Na samym początku listy! – domagał się.
    Joasia przetłumaczyła Marcie ten dialog.
    - A znajdzie pan czas na taką lokalną imprezę? – dopytywała Marta. Była już rozluźniona i opanowana, jej wcześniejsze skrępowanie zniknęło.
    Joasia tłumaczyła.
    - Ja bym nie znalazł? – odpowiedział krótko pytaniem, po czym aż wypiął pierś i zebrał w sobie całą znajomość polskiego języka.
    - Proszę pani! – powiedział wyraźnie po polsku. – Ja obiecuję! W dowolny termin! – skłonił się jej uprzejmie.
    - Bardzo się cieszę! – Marta też dygnęła. – I już teraz zapraszamy państwa! – wystąpiła również w moim imieniu.
    - Dziękuję, na pewno skorzystamy! – zapewnił, po czym zwrócił się do Joasi, już po angielsku i dość wesoło. – Dżoanna, to umowa pomiędzy nami zawarta?
    - Panie prezesie, oczywiście! – odparła, bez zmieszania. – Pan dzisiaj doskonale mówi po polsku! – pochwaliła go i zaraz dodała, nieco bezczelnie. – A dlaczego ja dotychczas nie wiem, że pan zna mojego tatę?

    - Dżoanna, ty nigdy o to nie pytałaś! – wyjaśnił jej z niewzruszoną i niewinną miną. – Gdybyś pytała, to bym powiedział! – stwierdził to tak wymownie i w taki sposób, że nie było wątpliwości, iż jest dokładnie odwrotnie.
    - Tak? I co jeszcze pan prezes ukrywa przede mną? – drążyła temat nieco zalotnie, nieco też bezczelnie, ośmielona sytuacją i kilkoma wypitymi drinkami. Żartowała, ale nie zdawała sobie sprawy, że zbliża się do niebezpiecznej granicy.
    - John, nie wiem czy się nie zdziwisz! – wtrąciłem po angielsku, zmieniając temat. – Ale powoli i ja uczę się angielskiego. Biorę korepetycje u twojej poprzedniej asystentki – wyjaśniłem, widząc zdumienie odbijające się w jego rozjaśnionej twarzy.
    - Thomas, naprawdę? – zawołał. – To doskonale! To fantastycznie! – pochwalił mnie.
    - I rozumiem, o czym rozmawiasz z Joasią!
    - Jesteś doskonały! – zachwycał się. – Znakomicie! Och, to jest jeszcze lepiej niż sądziłem! Thomas, jesteś nam potrzebny! – spoważniał nagle. – Ja was przepraszam! Przepraszam twoją żonę, ale przyszedłem właśnie po ciebie. Tak na dziesięć minut. Jacob chce ciebie poznać i dobrze by było, gdybyś mu odpowiedział na kilka pytań.
    - Teraz? Gdzie? – nie całkiem zrozumiałem. Poza tym byłem absolutnie zaskoczony.
    - Tutaj, niedaleko – skinął lekko głową w nieokreślonym kierunku. Reszta jego słów była mi nieznana.
    - Nie mów tak szybko, bo nie wszystko rozumiem!
    Uśmiechnął się do mnie.
    - Spróbuję zapamiętać! Ja także nie zawsze rozumiem was do końca i wiem jak to jest! To co, możemy iść? Przeproś żonę, bo to będą sprawy wyłącznie biznesowe i wolałbym, abyś był sam.
    - Joasiu, wytłumaczysz mnie przed mamą, dobrze? – poprosiłem córkę. Potaknęła głową.
    - Marta, muszę wyjść na kilka minut, dobrze? – zwróciłem się do niej. I nie czekając na odpowiedź, dodałem. – Przepraszam! To nie potrwa długo. Gdzie będziesz?
    - Nie wiem gdzie będę, ale skoro musisz, to idź! – odpowiedziała spokojnie. – Znajdziesz mnie!
    - Dżoanna, przeproś mamę w moim imieniu – odezwał się John. – Ja wiem, że dzisiaj jest bal, ale bywa, że nawet wtedy trzeba przez chwilę zająć się pracą. Tak to już jest! – rozłożył dłonie, niby w geście bezradności.
    - Rozumiem, panie prezesie, zadanie wykonam! – zameldowała wesoło. Roześmiał się, a potem podszedł i objął ją ramieniem.
    - Dżoanna, jest doskonała! – powiedział już po polsku. – Gratuluję jeszcze raz! – zwrócił się do Marty.
    - Dziękuję! A pan nie ma córki? – zapytała nieoczekiwanie.
    - Mam! – westchnął. – Dorosła kobieta i nie lubi mnie! – skrzywił się demonstracyjnie.
    - Przepraszam! – Marta zorientowała się, że wchodzi na pole minowe.
    - No problem! – zamachał rękami, jakby chciał udowodnić, że temat już go nie rani. Jednak atmosfera skwaśniała, bo teraz nie wiadomo było co odpowiedzieć. Nikt się nie odezwał.
    - John! Chyba pójdziemy, co? – przerwałem ciszę.
    - Tak, tak! – potwierdził skwapliwie. – Jeszcze raz przepraszam, to nie potrwa długo! – skłonił się Marcie. Joasia po cichutku tłumaczyła. Marta uśmiechnęła się, oddała ukłon, a my we dwóch niespiesznie ruszyliśmy wzdłuż sali koktajlowej.
  • #20
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    John nie tracił czasu w drodze.
    - Rozmawiamy właśnie z Jacobem o naszych interesach we wschodniej Europie – relacjonował – i o możliwych wariantach rozwoju sytuacji. Więc tak naturalnie temat doszedł również do twojej osoby. Jacob chce ciebie poznać.
    - Kto bierze udział w tym spotkaniu? Kto tam jest?
    Byłem nieco zdenerwowany. Spotkanie z głównym szefem korporacji mogło okazać się nieprzyjemne. Czułem się bardzo niepewnie.
    - Tylko Jacob, my we dwoje z Doris, no i teraz będziesz ty.
    Moja pewność siebie ulatywała. Jeszcze Dorota… Po naszym spotkaniu przy stole…
    - Powiedz mi jak mam się do niego zwracać? – próbowałem mówić cokolwiek.
    - Zwyczajnie! – uśmiechnął się. – My mówimy sobie po imieniu. To nie jest problem.
    - A wie, kim dla was jestem? – zapytałem ostrożnie.
    John zatrzymał się. Byliśmy w pewnym oddaleniu od biesiadników, nikt nas nie mógł słyszeć.
    - Wie! – powiedział otwarcie, patrząc mi w oczy. – Sam mu to powiedziałem, bo tak jest najlepiej. Thomas, ja ciebie nie znam tak dobrze jak zna Doris, bo przecież na co dzień o tobie rzadko rozmawiamy, ale czytałem twoje dossier oraz inne dokumenty. Także te, które wystawił ci Dedejko, ale nie tylko on. Taki mam obowiązek. Byłeś sprawdzany, chociaż wiesz o tym tylko częściowo. Dżoanna też była sprawdzana, nie mów jej o tym. Takie są procedury. Powiem ci też, że współpracując z twoją córką, wyrobiłem sobie również jakiś pogląd o tobie. Jest bardzo pozytywny, mogę cię zapewnić.
    - Cieszę się, że polecając ją nie sprawiłem ci zawodu, bo szczerze mówiąc, nie miałem wtedy wiedzy o charakterze takiej pracy i trochę się martwiłem, czy sobie poradzi.
    - Jest bardzo dobra, ma odpowiednie przygotowanie teoretyczne i w lot łapie nowe sprawy. Naprawdę, jest znakomita!
    - Dziękuję ci! To bardzo miłe słowa.
    - Thomas, jest jeszcze jedna sprawa…

    Zamarłem. Przed oczami przewinęło mi się lipcowe jezioro, nawis zielonych gałęzi przy brzegu i Dorotka, zdejmująca powoli swój kąpielowy kostium…
    - Chciałem ci podziękować za ten dokument, który nam przekazałeś. Wiesz który! – wyciągnął do mnie dłoń.
    - Daj spokój! – podałem mu swoją. Zrozumiałem, że chodzi mu o moją zgodę na uzyskanie paszportów przez chłopców. – Czy ja mógłbym kupczyć losem moich własnych dzieci? Słuchaj, ja nie skrzywdzę ani ciebie, ani twojej żony. Nigdy! I nigdy, w żadnej sytuacji, nie mogę być wobec was złośliwy! Nie mam takiego prawa! Wychowujecie moje dzieci tak jak należy, to są normalni chłopcy, niczego im nie brakuje, więc dlaczego ja miałbym być nienormalny? Taki już jestem, tak zostałem wychowany, tak wychowywałem swoje dzieci. A że ty odnosisz się do mnie przyjaźnie, to tylko ci za to dziękuję!
    - Ja ci dziękować! – uściskał mnie, przechodząc na polski. – Ty mi zdjąłeś duży kamień, co mnie długo niepokoił!
    - Jeśli jeszcze kiedyś będziesz miał jakieś problemy, to zadzwoń do mnie! – podpowiedziałem mu żartem. – Jakieś rozwiązanie znajdę!
    Roześmiał się. – Doskonałe! – śmiał się. – Musisz do nas przyjechać, żeby mieć czas posiedzieć, porozmawiać, wypić drinka… – zapalił się, po czym znowu przeszedł na angielski. – Pokażemy ci trochę Ameryki, będziesz miał bliski kontakt z synami, a i Doris przecież nie będzie miała nic przeciwko temu, bo nadal ciebie szanuje. Ja ją rozumiem, bo to jest interes waszych dzieci. I nie mam nic przeciwko. Już dawno jej mówiłem, że powinieneś o wszystkim wiedzieć, bo tamta sytuacja zbyt długo była nienormalna. A teraz, skoro wszystko się wyjaśniło i osiągnęliście porozumienie, to nie widzę przeszkód, żeby ze sobą nie współdziałać. Masz swoje prawa i ja nie zamierzam ich kwestionować. Zastąpić ciebie nie mogę, ale mogę ułatwić ci życie i zrobię to co w tym temacie będzie możliwe.
    - John, w porządku, dziękuję ci! Tylko wiesz… moja żona ciągle o niczym nie wie… nie wtajemniczaj Joasi w te sprawy…
    - Bez obaw! – uśmiechnął się. – Pamiętam o tym. Ok. Thomas, jeszcze porozmawiamy, bo Doris ma jakieś plany wobec twojej żony i wiem, że chce się z wami spotkać. Dlatego zostańcie w hotelu, korzystajcie ze wszystkiego, może i nam we dwóch uda się porozmawiać dłużej, bo latem jakoś to nie wyszło… – rozłożył ręce, krzywiąc się w kwaśnym uśmiechu.
    - Ano nie wyszło – przyznałem, zaciskając nerwowo usta. W głowie przelatywały mi błyskawice myśli. Wie, czy nie wie, że kochałem się wtedy z Dorotką?
    - Tak bywa, mam nadzieję, że się na mnie nie gniewasz. Nieoczekiwani goście, ja wtedy musiałem ich zaprosić… no i…
    - Nie rób sobie problemów! – zaprotestowałem. – Nie ma tematu! Wszystko jest w porządku.
    - Dlatego jeszcze raz ci dziękuję! Zostańcie tutaj ile zechcecie, my za wszystko zapłacimy, nie obawiaj się.
    - Dziękuję, ale nie wiem czy to się uda. Moja żona nie jest przyzwyczajona do takich luksusów! – próbowałem się tłumaczyć.
    - No nie! To już twoja rola, twoje zadanie, żeby zechciała! – mitygował mnie. – Masz pole do popisu, nikt się wam nie będzie wtrącał w wasze zachcianki.
    - Będę próbował! – obiecałem, łagodząc swoje słowa.
    - I bardzo dobrze! – podsumował. – Chodźmy, bo Jacob na nas czeka.

    Przejście do sali balowej miało korytarz – łącznik, prowadzący do kuchni. John skręcił tam, po czym otworzył pierwsze napotkane, boczne drzwi, wyposażone w mało elegancką tabliczkę „pomieszczenie techniczne”. Przepuścił mnie przodem, a kiedy wszedłem i ujrzałem scenerię, prawie zdębiałem. Ekskluzywny salonik, to mało powiedziane.
    Lewą część pomieszczenia, zajmował zestaw składający się z narożnej, skórzanej kanapy i takich też foteli, otaczających niski, nieco owalny stolik, przy czym wcale niemały. Zupełnie machinalnie policzyłem, że jest tu miejsce dla ośmiu osób. A tylko dwa miejsca były zajęte. Hammers siedział przy lewej ścianie, Dorota zaś na wprost. Pozostałe miejsca były wolne.
    Prezes całej korporacji, wygodnie i nonszalancko rozpostarty w fotelu, bawił się trzymanym w dłoni, zapalonym cygarem, natomiast Dorota sączyła szampana, ale na nasz widok odstawiła kieliszek na stolik, niedaleko podobnego kieliszka. Zrozumiałem, że to kieliszek Johna i tam też jest jego fotel.
    - Jesteśmy! – odezwał się wesoło zza moich pleców.
    - Dobry wieczór! – rzuciłem ogólnie, podchodząc niepewnie bliżej stolika. Niby wiedziałem, że Dorota jest tutaj, ale jej widok raczej mnie speszył. Tym bardziej, że nie odpowiedziała na pozdrowienie, ani się nie uśmiechnęła na mój widok. Skinęła tylko nieznacznie głową, jednak jej twarz pozostawała poważna, zimna i obojętna.
    Hammers odłożył cygaro na kryształową popielniczkę, po czym podniósł się z fotela, wyciągając rękę w moim kierunku. Zbliżyłem się do niego i wtedy John mnie przedstawił.
    - Jacob, to jest właśnie Thomas Barycki, przecierający drogi na wschodzie nasz wysłannik, o którym mówiliśmy.
    Uścisnęliśmy sobie dłonie, Hammers przedstawił się, po czym szerokim gestem ręki wskazał na stojące, wolne fotele.
    - Miło cię poznać! – powiedział po angielsku. – Zapraszam, usiądź z nami! – kontynuował, ponownie sadowiąc się na swoim miejscu i zabierając cygaro z popielniczki. – Napijesz się szampana?
    - Chętnie! – odpowiedziałem bez zastanowienia, zajmując fotel przy ścianie, niedaleko jego miejsca. Miał mnie teraz po swojej prawej ręce. Intuicja podpowiadała mi, że nie powinienem zachowywać się sztywno, chociaż forma, w jakiej się do mnie zwracał, jednak mnie zaskoczyła.

    John zakrzątnął się przy stojącym z boku barku na kółkach, po czym postawił przede mną napełniony kieliszek.
    - A może zapalisz cygaro? – prezes sięgnął po stojące w narożniku stolika drewniane pudełko, otworzył wieczko, po czym podsunął je w moją stronę. To był pojemnik z cygarami.
    - Jacob, Tomek nie zna angielskiego, pozwolisz, że będę tłumaczyła? – odezwała się Dorota.
    - Ależ bardzo proszę! – zgodził się bez wahania.
    - Pani dyrektor! – skłoniłem się, przerywając jej i przeszedłem na angielski. – Pozwolisz, że sam będę rozmawiał?
    - Wow! Tomek! – wykrzyknęła po polsku i nagle umilkła, zupełnie zaskoczona. Hammers obserwował nas uważnie, ale w milczeniu.
    - Wysłałaś mnie na wschód z niezłą nauczycielką, więc dlaczego się dziwisz? – zapytałem retorycznie po polsku, obserwując jej minę i mając wściekłą satysfakcję z tej reakcji. To była moja zemsta za jej występ przed naszym stołem. – Nauczyłem się, a co, nie mogę?
    - Jestem pod wrażeniem! – odpowiedziała po chwili, sącząc powoli szampana. – W takim razie rozmawiajmy po angielsku, bo mamy poważne sprawy do rozpatrzenia.
    - Proszę bardzo!
    - To jak, zapalisz? – zapytał mnie John, włączając się do rozmowy.
    - Nie, dziękuję. Właściwie nawet nie wiem jak to się robi.
    - Pokażę ci! – pochylił się nad stolikiem i wyjął z pudełka cygaro. Pooglądał je, przeciągnął pod nosem, delektując się zapachem, a później sięgnął ponownie do pudełka, wyjmując jakiś mały, czarny przedmiocik. Okazało się, że to gilotynka, którą zręcznie odciął kapturek cygara. Wtedy Hammers podał mu długie, nietypowe zapałki, którymi powolutku, obracając cygaro w palcach, rozpalił je na całym obwodzie.
    - Ot i niemal wszystko! – skomentował Hammers. – Thomas, palić nie musisz, ale powinieneś to znać.
  • #21
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Dorota bez słowa podniosła się z fotela, podeszła do barku i napełniła dwie szklaneczki ciemnozłotą zawartością, po czym wróciła, stawiając jedną przed prezesem, a drugą przed Johnem.
    - Kubański rum! – wyjaśniła, widząc moje zaciekawione spojrzenie. – Doskonałe uzupełnienie cygara.
    - Będę pamiętał – odparłem niepewnie, obserwując jak siada na swoim miejscu.
    - W Moskwie nie spotyka się palących cygara? – zainteresował się Hammers, wypuszczając z ust trochę aromatycznego dymu, który natychmiast rozpłynął się w powietrzu. Zrozumiałem, że ten salonik pełni tutaj rolę palarni i jest doskonale wentylowany. Pewnie dlatego Dorota nie obawiała się, że przesiąknie tytoniowym zapachem.
    - Ależ są! Naturalnie, że tacy są, tylko ja raczej nie obracam się w ich towarzystwie… – próbowałem wyjaśnić, ale mi przerwał.
    - Dlaczego? – zapytał wprost, odkładając cygaro i sięgając po szklaneczkę.
    - Bo głównymi konsumentami cygar są tak zwani „nowi ruscy”, czyli sfera tych, którzy wzbogacili się w ostatnich latach i niekoniecznie w sposób legalny. Ja nieczęsto bywam w ich towarzystwie, a prawdę mówiąc – nie bywam wcale. Nie jestem dla nich partnerem do rozmów – przyznałem.
    - No, tak, tak… – odparł lakonicznie, po czym zaczął zarzucać mnie pytaniami. – A jak w ogóle oceniasz swój pobyt, mamy szanse na mocniejsze zaistnienie na tamtym rynku? Gdybyśmy chcieli na przykład zainwestować tam w coś większego… – patrzył na mnie w skupieniu. Nie bardzo wiedziałem jak mu odpowiedzieć.
    - Trudno to wyrazić w kilku zdaniach…
    - Ja to rozumiem, bez obaw! – złagodniał. – Tylko chciałbym, żebyś mi przedstawił własną ocenę perspektyw. Jak ty oceniasz sytuację i możliwe zagrożenia? Albo jakie są różnice na przykład, pomiędzy Polską a Rosją w tej dziedzinie?
    - Och, różnice są znaczne i według mnie, w dającym się przewidzieć czasie, niemożliwe do zniwelowania.
    - Spróbuj to uzasadnić.
    - Panie prezesie…
    Hammers skrzywił się i podniósł dłoń, więc przerwałem.

    - Thomas, nie jesteśmy tu wśród dziennikarzy, więc nie róbmy ceremoniału. Jestem Jacob, w prywatnych rozmowach zwracaj się do mnie po imieniu, tak jest wygodniej. A poza tym – roześmiał się – jesteś bliskim, powiedzmy… znajomym Doris i Johna, więc tak po amerykańsku, nawet nie wypada, żebym traktował ciebie jakoś bardzo formalnie.
    - Dawne dzieje… – tłumaczyłem się, spoglądając na Dorotę. Nie odezwała się.
    - Może i dawne, ale nie bez konsekwencji! – roześmiał się. – Wróćmy jednak do naszych spraw. Jesteś wysłannikiem Doris na wschodzie. Co możesz powiedzieć ciekawego o tym rynku?
    - Może zacznę jednak od różnic. Otóż należy mieć na uwadze, że wolność gospodarcza czasów prezydenta Jelcyna, to już przeszłość. Możemy o niej zapomnieć, gdyż szybko nie wróci, jeśli wróci w ogóle.
    - Mówisz, że tam jest teraz ekonomia sterowana?
    - Nie, to nie tak… Chodzi mi o to, co pokazała sprawa Chodorkowskiego, a właściwie nie sama sprawa, tylko to, co działo się przy niej i wokół niej. Nieopatrznie rozczłonkowany i częściowo sprzedany przemysł naftowy został odbity przez rząd, najróżniejszymi metodami. Nie cofnięto się przed niczym. Naciskiem administracyjnym, pretekstem ochrony środowiska, zarzutami skarbowymi, a także prokuratury… I okazało się, że większość Rosjan to poparła. Zdecydowana większość, tego nie można nie brać pod uwagę.
    - Uważasz, że to samo grozi sferze bankowej?
    - Tego nie powiedziałem, takich przesłanek jeszcze nie ma. Ale pytałeś o różnice z Polską. Otóż Rosjanie nigdy nie wpuszczą obcych w swoje wrażliwe branże. Na przykład w Polsce bank Solution jest mocno zaangażowany w nowych technologiach, czy też w branżach wojskowych, albo też lotnictwa. Rozważane jest również współpraca w atomistyce. Tam jest to niemożliwe. Jeśli nawet udałoby się przechwycić jakieś przyczółki, to w każdej chwili komuś przestanie się to podobać i zmusi nas do odwrotu. Budowanie takich założeń rozwoju jak w Polsce, nie ma większego sensu. Ten scenariusz tam się nie sprawdzi.
    - Uważasz, że nie mamy szansy rozwoju? Przecież na niepewnych rynkach wprawdzie więcej się ryzykuje, ale i dużo zarabia!
    - Jacob! – włączyła się Dorota. – Tomek nie jest analitykiem finansowym, ale inwestycyjnym. Ma doświadczenie handlowe i przemysłowe. Poza tym, doskonale rozumie ten kraj. Zna go jeszcze z dawniejszych lat i wie co, oraz jak się tam zmienia. Miał możliwość obserwowania tego z bliska i wie też jak zmieniali się ludzie. A dzieje się tam nie całkiem tak, jak ekonomiczne teorie głoszą.
    - Doris, ja ciebie doskonale rozumiem, w tej części świata jesteś lepsza ode mnie, przyznaję.
    - Więc o co ci chodzi?
    - Ja wiem, ten kierunek jest w pewnym sensie u nas opóźniony, ale sama rozumiesz, ogólne zamieszanie na rynkach wstrzymało realizację wszelkich projektów inwestycyjnych, nie tylko tego. Ponieśliśmy straty w City i muszę być bardzo ostrożny; chociaż nie możemy teraz przespać sprawy, to nie możemy też popełnić błędów!
    - Wreszcie zrozumiałeś! – roześmiała się, oddychając jakby z ulgą. – I jestem bardzo zadowolona, że mogłam się przebić do ciebie z moimi wnioskami! Tylko kiedy pójdą za tym konkretne decyzje?
    - Masz jakieś propozycje?
    - Oczywiście, że mam. Zauważ, że ani John, ani nawet te mizerne placówki na południu, nie przynoszą nam strat, lecz zyski. Są dobrze zarządzane. Jednak my nie dajemy im szansy rozwoju, nie idą za tym inwestycje. Skoncentrowaliście się na rynku azjatyckim i zapominacie o reszcie świata. Słyszałeś chyba co mówił ambasador Golivan?
    - Thomas ma nasz certyfikat? – zainteresował się nagle, zmieniając temat.

    - Jacob! – obruszył się John. – Ty mnie nie obrażaj! Thomas ma nie tylko certyfikat, ale ma również moje zaufanie i cieszy się zaufaniem mojej żony. To jest ojciec jej dzieci, przypominam ci! Dlaczego masz wątpliwości?
    Hammers niemal zapadł się w fotelu, natomiast John kontynuował.
    - Uważam, że Doris ma rację, a ty po prostu boisz się wschodu, bo go nie znasz i tym samym nie rozumiesz.
    - W porządku! – Hammers jakby się poddawał.
    - Jacob, zapraszamy was latem nad jezioro, na Mazury! – odezwała się Dorota. – Ty nie masz pojęcia jak wygląda wschodnia Europa, a chciałabym, żebyś ją troszeczkę poznał. I nie obawiaj się. Tomek potrafi trzymać język za zębami, skoro jego żona do dzisiaj nie wie, że mamy ze sobą dwójkę dzieci. Prawda, panie Barycki? – zwróciła się do mnie.
    - Prawda – potwierdziłem spokojnie. – Tylko nie wiem jakie to ma znaczenie.
    Hammers ponownie zapadł się w fotel, jakby wyszło z niego powietrze. Widać było, że intensywnie nad czymś myśli.
    - Jacob, porozmawiajmy poważnie! – Dorota nie ustępowała, a on zwrócił na nią wzrok. – Wysłałam Tomka do Rosji, bo niby mamy tam bank, ale to jest mała placówka. Raptem pięć, może osiem procent obrotów Johna, na znacznie większym rynku. Ja wiem, że ty tego dokładnie nie śledzisz, bo dla ciebie jest to odprysk, ale dla mnie duża szansa. Po pierwsze, zyskujemy dywersyfikację zysków, co już ci udowodniłam, a po drugie, mam w tym prywatny interes, o którym wiesz. Czyli mój doktorat. W żadnym wypadku na tym nie stracisz.
    - Zgadzam się, w porządku, czego ode mnie oczekujesz?
    - Wiesz, obawiam się, że nie całkiem uwzględniasz rangę i rolę rynków wschodzących. Szefostwo Hongkongu, nie mówiąc już o City, dało ciała i nadal nie wyciąga żadnych wniosków. Tamtym ekipom wydaje się, że zjedli wszystkie rozumy i siedzą sobie w cieple, biorąc mimo niepowodzeń bardzo poważne pieniądze, a winą za ponoszone straty obarczają wszystkich na świecie, tylko nie siebie.
    - Proponujesz robić inaczej? – przerwał jej.
    - A niby co robimy? – podniosła nieco głos. – Wysyłam za granicę nawet ojca moich dzieci, bo wiem, że przekaże mi dokładne informacje, a nie pobożne życzenia. Miałeś na biurku jakieś nadzwyczajne raporty ze wschodu? Nie miałeś! Bo ja mam prawdziwe informacje, a nie mydlenie oczu. I dostarczam ci je z wyprzedzeniem.
    - Pytam jeszcze raz, czego oczekujesz?
    - Ty jesteś prezesem, to ty decydujesz, ja nie znam całości zagadnień. Zasygnalizowałam ci tylko problem, że zaniedbujemy wschód. Tam są nasze szanse, tam się tworzy nowy rynek. I pole do dużych zysków. Wezmą je ci, którzy będą tam wcześniej niż inni. Już je mają.
    - Ale mówisz, że my też tam jesteśmy…
    - Jacob! My tam mamy przyczółek, ale nie mamy polityki długofalowej! Wysłałam Tomka i Annę, przecierają drogi, zdobywają ważne informacje, ale ja nie wiem na czym stoję! Nie mam akceptacji zarządu dla moich pomysłów, więc i nie tworzę szczegółowych planów. Kiedy wy się ockniecie?
  • #22
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - John, a ty co o tym myślisz?
    Odpowiedział po krótkim namyśle.
    - Uważam, że czas na nas. Jaki to będzie procent ogólnych obrotów? Najwyżej kilka! Jedna cyfra. Co się może stać złego w razie niepowodzeń? Nic! Korporacja nie upadnie. Niech więc powalczą! Duże ryzyko może oznaczać duże zyski w przyszłości.
    - Ciebie też podejrzewano o wielkie ryzyko, a dzisiaj świętujesz sukces! – Dorota go wsparła. – Gdzie bylibyśmy, gdybyś posłuchał ogólnych ówczesnych rekomendacji?
    - Doris, w porządku! Gratuluję wam! – odezwał się Jacob. – Co proponujesz?
    - Podjęcie konkretnych decyzji o kierunkach rozwoju, opracowanie planu działań…
    - Thomas, a ty jak uważasz? – zwrócił się do mnie.
    - Znowu nie wiem jak mam odpowiedzieć. Naprawdę! Ja nie znam nawet ogólnych założeń, ani strategii korporacji…
    - Powiedz mi jak ci się żyje? Jesteś tam z rodziną?
    - Nie – odparłem spokojnie. – Mieszkam sam. Nie narzekam.
    - Uważasz, że to ma jakiś sens? Takie poświęcanie się?
    - Gdyby było inaczej, to i ciebie by tu nie było! – wypaliłem. – Czy kiedykolwiek wcześniej byłeś gdzieś we wschodniej Europie?
    - Nie, nie byłem! – przyznał, zaskoczony.
    - Boisz się białych niedźwiedzi?
    - Bez przesady! Przyznaję, że niezbyt ciebie rozumiem – nieco się zdenerwował.

    - Ja cię bardzo przepraszam – tłumaczyłem się, bo nagle zdałem sobie sprawę, że jednak przesadziłem. – Trudno się rozmawia z kimś, kto nie zna miejscowych uwarunkowań. Ja uważam, że zarówno John jak i Dorota przedstawiają sytuację właściwie. Bo oprócz zwykłego wyglądu rzeczy, trzeba też znać lokalne ograniczenia, a nie tylko prawo. Poza tym jego interpretacja też nie zawsze jest zgodna z taką, do jakiej przywykliśmy, albo jak to inni przedstawiają. Stąd też bierze się czasami różna ocena ogólnej sytuacji. Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, że na przykład giełda moskiewska różni się od nowojorskiej.
    - Tego mogę się domyślać, one wszystkie trochę się różnią. A ty wiesz na czym ta różnica polega? – przerwał mi, niezrażony tonem mojej wypowiedzi.
    - Nigdy nie byłem w Nowym Jorku, ale nieco na temat tej giełdy wiem – wyjaśniałem spokojnie. – Natomiast znam z autopsji giełdę moskiewską, stąd też mój komentarz.
    - I bardzo dobrze! – zachwycił się. – O to właśnie mi chodzi!
    - Jacob, Tomek ma niezłe spostrzeżenia, ale ja oczekuję na twoją decyzję – Dorota wtrąciła się do naszej rozmowy, nadal sącząc szampana. – Zawsze Singapur, Szanghaj, Londyn i Hongkong są u was na pierwszym miejscu. A ja mam wreszcie okazję zapytać otwarcie. Czy jako prezes grupy, wiążesz jakieś długofalowe plany ze wschodem Europy? Bo miewam czasem wrażenie, że ci na tym nie zależy…
    - Nieprawda! – zaoponował.
    - To po co kolejny raz wałkujemy temat? Chcesz sprawdzić Tomka? Ja już go sprawdziłam. Wielokrotnie, zapewniam cię. I za każdym razem zdał egzamin. Na co więc mam czekać?
    - W porządku, ja ciebie nie ograniczam!
    - Guzik mi z tego! – zawołała. – Nie ograniczasz! Mamy mnóstwo spostrzeżeń, mnóstwo pomysłów, tylko ograniczają mnie centralne plany inwestycyjne. Bo limity ustaliłeś na takim poziomie, że głowa boli. Nie rozumiesz, że tutaj czeka nas przyszłość?
    - No dobrze… – westchnął. – Załóżmy, że dzisiaj mnie przekonałaś. Ponawiam pytanie, co w związku z tym proponujesz?

    - Powinniśmy stworzyć bazę do poważnego uruchomienia własnego pionu inwestycyjnego w Moskwie. Głównie giełdowego, chociaż nie odpuszczamy również ani inwestycji przemysłowych, mimo że jest to obarczone znacznie większym ryzykiem, niż na innych rynkach, ani też detalu. Poza tym należałoby poważnie wzmocnić dział analityczny…
    - Poczekaj! – uniósł dłoń. – Zajmiesz się tym?
    - Przecież to robię.
    - Mamy tam swój zespół ratingowy?
    - Nie mamy. Ale jest analityczny.
    - W takim razie daję ci zielone światło. W ciągu miesiąca przedstawisz projekt planu działania a za pół roku chcę mieć gotowe propozycje uruchomienia wszystkich agend. Łącznie z ich obsadą. Musisz dokonać głębokiego przeglądu kadrowego, chcę mieć dobrą grupę ratingową i świetnych traderów.
    - Ja nie mam dostępu do tych materiałów…
    - Obejmiesz przewodnictwo rady dyrektorów moskiewskiego banku. I to od zaraz. Po powrocie do Nowego Jorku podrzuć mi decyzję do podpisu. Poza tym wszelkie formalne przeszkody zgłaszasz do mnie. Thomas – odwrócił się lekko w moim kierunku. – Do jakiego szczebla dotarłeś ze swoimi kontaktami?
    - Dużo osób średniego szczebla, ale do tych najwyższych jeszcze nie. Miałem znajomego w kancelarii prezydenta Rosji, był doradcą, ale już nie pracuje. Prezydent się zmienił.
    - Mimo wszystko spróbuj do tego wrócić. Może cię komuś poleci? Musisz w ciągu tych sześciu miesięcy osiągnąć co najmniej poziom wiceministrów branżowych. No i parlament, oraz giełda. Szukaj tam kontaktów, bo będą nam potrzebni ludzie. Dobrzy ludzie, z dostępem do informacji.
    - Znam dwóch deputowanych…
    - Jacob, to są tematy poufne? – upewniała się Dorota.
    - Oczywiście! Thomas, o treści naszej rozmowy nikomu ani słowa tutaj, ani słowa w Moskwie. Doris, wypuścimy plotkę, że przymierzamy się do zakupu innego banku oraz fuzji. To będzie tłumaczyło wzmożone zainteresowanie i wasze działania.
    - To wcale nie musi być plotka…
    - W porządku, nie musi. Ale dobrze byłoby obserwować jaka będzie reakcja zarówno rynku, jak i władz.
    - Tak też zrobię. Jacob, jest jeszcze jedna sprawa.
    - Mianowicie?
    - Skoro Tomek ma zadanie sięgać wyżej, to musi się tam odpowiednio prezentować.
    - Oczywiście! A są jakieś problemy?
    - Nie chciałabym usłyszeć kiedyś zarzutu, że uprawiam prywatę… Wiesz co nas łączy…
    - Rzeczywiście, zapomniałem o tym. Przygotuj mi propozycję, ja ci to podpiszę. Jeszcze coś?
    - Myślę, że na dzisiaj wystarczy – odparła Dorota. – Dziękuję! Pilne szczegóły działań w Moskwie ustalę z Tomkiem jutro, na spokojnie, a po moim powrocie do Nowego Jorku, zabieramy się natychmiast do porządkowania materiałów.

    - To ja mam jeszcze sprawę do ciebie. Nic nie ma za darmo! – roześmiał się. Dorota natomiast uśmiechnęła się do niego.
    - Ciekawe, co wymyśliłeś.
    - Jutro zabieram Johna do Londynu i ty się na to zgodzisz.
    - A ja mam zostać sama? – zawołała niemal rozpaczliwie. – Przecież mam umówione spotkania w poniedziałek i we wtorek! Nie tak miało przebiegać to święto!
    - Doris, a ja potrzebuję doradcy! Sama wiesz jaka jest sytuacja. Nie mam czasu do stracenia. Jutro muszę zapoznać się z sytuacją, żeby w poniedziałek móc podejmować już decyzje. John zna Londyn oraz City, bezwzględnie go potrzebuję. Polecisz ze mną, prawda? – zwrócił się do Johna. – Masz najwyższy status na lotniskach…
    - Z biletami nie byłoby żadnego problemu, ale pytaj żonę! – rozłożył ręce. Dorota milczała przez chwilę.
    - Skoro musisz, to leć! – westchnęła, po czy wstała i napełniła swój kieliszek szampanem. – Zepsułeś mi humor! – rzuciła pod adresem Jacoba.
    - Nie zrobiłem tego złośliwie. Naprawdę, uwierz mi!
    - Ja rozumiem, ale mimo wszystko…
  • #23
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Poczułem się niezręcznie. Powinienem chyba teraz wyjść, ale czy aby na pewno? Kieliszek miałem pusty, tak samo jak puste były szklaneczki Johna i Jacoba, a końcówki ich cygar jakiś czas temu dopaliły się w popielniczkach. Tylko Dorota miała jeszcze nieco szampana, bo piła bardzo powoli. Nie śmiałem się do niej odezwać, ale nieoczekiwanie zrobiła to pierwsza.
    - Co się tak wiercisz, chcesz już iść? – zapytała po polsku.
    - Sądzę, że tak wypada… – odpowiedziałem niepewnie. Hammers nie rozumiał naszych słów i spoglądał wyczekująco raz na nią, to znów na mnie.
    - Zaraz wszyscy idziemy – wyjaśniła, bez pośpiechu delektując się szampanem.
    Powiedziała to tak beznamiętnym tonem, że nie wiedziałem jak to rozumieć, ale nasz dialog przy stole nie dawał mi spokoju.
    - A co się stało, że ze mną rozmawiasz? – palnąłem złośliwie.
    - Z tobą? Niby dlaczego mam z tobą nie rozmawiać? – odpowiedziała powolutku, bez mrugnięcia okiem. – Ja nie rozmawiam tylko z panem Baryckim! – tu już roześmiała się na głos. – Co, obraziłeś się? A tyle razy prosiłam, żebyś mnie nie tytułował!
    - Nie, wcale się nie obraziłem – wpadłem jej w słowo. – Przykro mi tylko, że zrobiłaś to tak demonstracyjnie i publicznie, w obecności mojej żony i nie tylko żony…
    - A kto mi zaczął dogryzać? Uprzedzałam wiele razy, podeszłam specjalnie, żeby się z tobą i wami wszystkimi przywitać, po co zaczynałeś?
    - Niczego nie zaczynałem! Wręcz przeciwnie, uprzejmie wyraziłem swój zachwyt, a teraz to nawet rozmawiać nikt ze mną nie chce przy stole.
    - Ojojoj! – zakpiła, nie przestając smakować szampana.
    John tym razem nie wytrzymał i przerwał nam, odzywając się po angielsku.
    - Doris, nie wszystko rozumiem, ale może wyjaśnijcie sobie problemy na spokojnie, tymczasem my z Jacobem pójdziemy spojrzeć na przebieg aukcji. Dobrze?
    Dorota przytaknęła ruchem głowy. – Jacob, przepraszam, za kilka minut do was dołączę.
    - No problem!
    Obydwaj podnieśli się z foteli, więc ja również wstałem i przez chwilę wyglądało tak, jakbyśmy mieli wyjść wszyscy. Ale jeszcze stojąc przy stoliku, Hammers zwrócił się do mnie.
    - Thomas, może jednak pozwolisz się jeszcze dzisiaj zaprosić na cygaro, co? Sprawdzisz sam, czy i jak sobie poradzisz.
    - Właściwie to… mam ochotę spróbować – odpowiedziałem niezbyt pewnie.
    - I bardzo dobrze! – roześmiał się, spoglądając na zegarek. – John, tak kwadrans przed północą, to dobra pora na jeszcze jedno, prawda?
    - Może trochę wcześniej? Wpół do dwunastej?
    - Ok. Więc jesteśmy umówieni.
    - Tylko nie wiem czy mnie żona puści – zażartowałem, kiedy dochodzili już do drzwi.
    - To przyjdź z żoną! – John wzruszył ramionami i pomachał mi dłonią. – Albo z córką! – dodał uśmiechając się, po czym wyszli, a ja odwróciłem głowę w stronę Doroty.

    Nie mogłem w to uwierzyć. John najpierw doskonale usprawiedliwił mnie przed Martą, a teraz sam, osobiście i zupełnie z własnej inicjatywy, zostawia mnie sam na sam z Dorotką. Z własną żoną. Czy on całkiem na głowę upadł? Do mnie ma tyle zaufania, czy raczej do niej? Nie wygląda na to żeby zdawał sobie sprawę z tego, co we dwoje robiliśmy latem w Pokrzywnie. A może jest pewien, że to się już nie powtórzy? Wprawdzie sam już nie bardzo w to wierzyłem, ale… zawsze mogłem próbować… albo chociaż się łudzić.

    Siedziała na swoim poprzednim miejscu, z nogą założoną na nogę i kieliszkiem w dłoni. Drugi, już napełniony kieliszek, stał na stoliku, przed sąsiadującym fotelem. Nie zauważyłem jak podchodziła do barku, ale wcześniej go tam nie było.
    - Usiądź bliżej! – przerwała ciszę i ruchem głowy wskazała sąsiadujące miejsce. A mnie nie trzeba było dwa razy tego powtarzać.
    Fotel, sąsiadujący z jej miejscem, był pierwszym z prawej strony, czyli był tak jakby obrócony o dziewięćdziesiąt stopni w stosunku do jej miejsca na kanapie. Kiedy w nim usiadłem, nasze kolana niemal się dotykały, a przed oczami miałem nóżkę w jedwabnej pończoszce, która aż do połowy uda wychyliła się bezwstydnie z rozcięcia sukni. Dorota nie zrobiła najmniejszego ruchu, żeby ją schować przed moim wzrokiem.
    Cały czas milczała, kiedy podchodziłem, kiedy siadałem, oglądałem tę nóżkę… Dopiero gdy nasze oczy się spotkały, uśmiechnęła się lekko, jakby z przymusem, po czym na moment opuściła powieki. I kiedy je uniosła, była już całkiem poważna. Z jej oczu niczego nie mogłem wyczytać.
    - Wypijmy na zgodę! – powiedziała łagodnie, zachęcająco unosząc odrobinę swój kieliszek. – Przepraszam cię, to rzeczywiście nie było potrzebne.
    Wielka ulga rozlała mi się wewnątrz całego ciała i tętno nieco wzrosło. Wyglądało na to, że wszystko pomiędzy nami wraca do normy. Tylko co teraz będzie tą normą? Porwałem niemal swój kieliszek, umoczyłem usta i znów wlepiłem w nią spojrzenie. Nie mogłem się napatrzyć.
    - Śliczna jesteś! – szepnąłem.
    - Dziękuję ci! – uśmiechnęła się, pochylając w moją stronę i muskając dłonią mój policzek. – Ty niepoprawny marzycielu! A w ogóle, to wreszcie ubrałeś się przyzwoicie. Muszę cię za to pochwalić!
    - To już twoja zasługa – skomentowałem krótko jej słowa.
    Nie miałem ochoty na dyskusję o szyciu moich garniturów. Zapach, ten zapach, ten właściwy zapach, wdarł mi się w nozdrza, podnosząc ciśnienie i przyśpieszając oddech. Wyciągnąłem rękę nad poręczą fotela, usiłując objąć ją w talii. Niestety, moja dłoń sięgnęła tylko do połowy pleców.
    - Nie będziesz już na mnie burczał? – zapytała, nie zważając na te manewry.
    - A kiedy ja na ciebie burczałem? – zdziwiłem się. – Na ciebie? Wolne żarty! Jakoś sobie nie przypominam.
    - Przed chwilą! – oznajmiła znanym mi tonem skrzywdzonej dziewczynki, po czym opuściła głowę z prowokującą, skwaszoną miną.

    Kiedyś, zawsze tak robiła, gdy chciała bym ją objął i zamknął w swoich ramionach, jakby w obronie przed całym światem. I w takich też, moich objęciach, najchętniej zasypiała. Czyżby teraz chciała tego samego? Tutaj??? Ale… przecież wyraźnie mnie drażniła i wcale nie odsuwała się od dłoni, meandrującej w okolicach jej pleców. Czego ode mnie oczekuje? Serce biło mi niespokojnie, jak szesnastolatkowi na pierwszej randce…
  • #24
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Była zbyt daleko, aby siedząc, udało mi się delikatnie przyciągnąć ją bliżej. Nie miałem przecież zamiaru szarpać sukni, niczym paromiesięczny szczeniak, który jeszcze nie dostał w pysk od swojego pana. Z takich zachowań raczej już wyrosłem. Tym niemniej, moje palce na jej plecach, delikatnie sugerowały zamierzenia…
    I wtedy, wyszła naprzeciw moim bezecnym planom, przesuwając się w moją stronę…

    Wygodnie nie było, bo poręcze jednak nas rozdzielały, więc chociaż omal nie wyłamałem boku fotela, a ją niemal wprasowałem w bok kanapy, niczego to nie ułatwiło. Nie mogliśmy się więcej do siebie zbliżyć. Próbowałem pomóc sobie lewą ręką, ale jakoś dziwnie wylądowała na tym odsłoniętym udzie i powędrowała w górę… Dorotka zamruczała wtedy coś w proteście, zacisnęła usta, po czym zdecydowanie mnie odepchnęła i prostując się, niespodziewanie mocnym chwytem wyciągnęła moją dłoń spod sukni. Westchnąłem wtedy z tłumioną rezygnacją, nie spuszczając z niej wzroku.
    - Zwariowany! – krótko skomentowała moje zachowanie, dysząc tak jak i ja, ale z iskierkami w oczach. – Szalony! Przecież tu w każdej chwili może ktoś wejść!
    - Słoneczko… – oddychałem ciężko. – A wiesz przez ile dni marzyłem, żeby ciebie zobaczyć?
    - Mam może to obliczyć? – roześmiała się, kładąc swoją dłoń na mojej, spoczywającej teraz na poręczy fotela.
    - Niedobra jesteś dla mnie.
    - Czasem muszę! – odparła zalotnie, ale niemal natychmiast spoważniała. – Tomek, my naprawdę nie mamy teraz czasu, bo muszę już iść. Wypijmy szampana, po czym ładnie mnie poprosisz do tańca, a po tańcu odprowadzisz do Johna.
    - I to wszystko na dziś? – skrzywiłem się.
    - Jeśli będziesz grzeczny, to jeszcze coś wymyślimy – znowu pogłaskała moją dłoń. – Masz ochotę potańczyć?
    - Bardzo! Znaczy… z tobą i potańczyć mam ochotę! – odpowiedziałem bezczelnie, patrząc jej prosto w oczy. W odpowiedzi uniosła dłoń i pogroziła mi palcem.
    - Ty się tak nie rozpędzaj, dobrze? Nie zapominaj, że jesteś tu na balu z Martą, a ja z Johnem. Notabene, masz całkiem sympatyczną żonę i nie rozumiem, dlaczego wy się ze sobą nie dogadujecie.
    Westchnąłem głęboko.
    - Tak!... Na pewno… Właśnie ty tego nie rozumiesz. Ciekawe kto ma rozumieć? Kto, oprócz ciebie jest w stanie to zrozumieć? Bardzo śmieszne! – podsumowałem, a moje pobudzenie gasło jak płomień świeczki na wietrze. – Może jednak wypijemy szampana i pójdziemy na parkiet? – zaproponowałem zdegustowany, zdając sobie sprawę, że nasze tet-a-tet właśnie się zakończyło.
    - Proszę bardzo! – udała ukłon, po czym opróżniliśmy kieliszki. – Wiesz jak ja dawno nie tańczyłam? – zapytała retorycznie, kiedy podnieśliśmy się z miejsc.
    - Wydawało mi się, że widziałem ciebie dzisiaj z kimś na parkiecie.
    - Ty przestań! – skrzywiła się i zatrzymała. – Taki taniec… to już Romek lepiej tańczy!
    - Mam rozumieć, że jestem wyróżniony?
    - To się dopiero okaże! – odparła wymijająco, z rozbrajającym uśmiechem na ustach. – Muszę sprawdzić czy coś ci pomógł sylwestrowy trening z żoną. A może już wszystko zapomniałeś?
    - Słoneczko… – teraz ja przystanąłem.

    Jakoś nam ta droga do drzwi nie wychodziła. Ciągle mieliśmy sobie do powiedzenia coś nowego, ciągle na wszystko brakowało czasu...
    - Ja ci się do czegoś nie przyznałem…
    Spuściłem głowę, niby uczeń w szkole, który coś zbroił i łypałem na nią okiem spode łba, niby w przestrachu.
    - Mów! I to zaraz! – stanęła przede mną w pozie rozgniewanej belferki.
    Zrobiła to z tak dużym wdziękiem, że przyciągnąłem ją do siebie, aż oparła dłonie na mojej piersi.
    - Wiesz… Anka uczyła mnie angielskiego nie za darmo… – szepnąłem.
    Odepchnęła mnie i znieruchomiała, a rozbawienie znikło z jej twarzy. – Nie chcesz chyba powiedzieć, że… – zamilkła, spoglądając z niedowierzaniem, a jej twarz przypominała wietrzną burzę.
    - Chcę powiedzieć jedynie, że Anka uczyła mnie w barterze, bo za to, przez całą jesień, ja uczyłem ją tańczyć. I tylko tyle! To wszystko!
    Zwiotczała nagle, a wtedy wykorzystałem okazję, by znowu się przytulić i odnaleźć jej usta. A chociaż oddała pocałunek, to zaraz ponownie wyśliznęła się z objęć, chwytając się za głowę w udawanym przestrachu.
    - Nawet Anię mi zbajerowałeś! – kręciła głową, już bez uśmiechu. – Nie przyznała się do tego ani słowem!
    - Daruj jej to! Ja jej obiecałem, że twój gniew uśmierzę, bo chciałem ci zrobić niespodziankę z angielskim. Nie sądziłem, że się pogniewasz.
    - I zrobiłeś mi niespodziankę! – ożywiła się nagle, a jej ton wrócił do normalności. – Jeszcze jaką zrobiłeś! A wiesz co? W sumie to bardzo dobrze.
    - Dlaczego dobrze? Co masz na myśli?
    - Bo wychodzi na to, że masz większy talent do bajerowania niż nawet ja sądziłam, więc trzeba ciebie bardziej obciążyć pracą, bo się marnujesz!
    - Co???
    - A to! Ale dość na dziś! – rozśmiała się. – Teraz nie będziemy dyskutować, bo to nie są tematy na dzisiaj. Dzisiaj chcę się bawić! O pracy porozmawiamy w innym dniu. Skoro jesteś taki sprytny, to spróbuję sprawdzić co zapamiętałeś z naszej choreografii – wyśliznęła się z tematu. – To jak, idziemy?
    - Właśnie pozwalam sobie poprosić cię do tańca!
    - Ależ proszę uprzejmie! – podała mi dłoń.
    Zrobiliśmy jeszcze dwa kroki w stronę drzwi, a potem ją zabrała.

    - Tomek, bardzo cię proszę! – znowu przystanęła.
    - O co?
    - Nie zapomnij się! – zrobiła błagalną minę.
    - Po co tak mówisz? Czy ja kiedykolwiek zrobiłem inaczej?
    - Nie chcę ciebie złościć! – pochyliła się i cmoknęła mnie w policzek. – Mówiłam to już kiedyś, że powtarzam tak nie tylko tobie, ale i sobie też. I jeszcze jedno. Po tańcu wrócisz do Marty, dobrze?
    Opuściłem głowę i pociągnąłem kilka razy nosem.
    - Nie wygłupiaj się! Lepiej sprawdź czy nie rozmazałeś mi makijażu, bo nie mam tutaj torebki.
    Oględziny wypadły pozytywnie i wyszliśmy z saloniku.

    Sala taneczna pulsowała feerią intensywnych, bardzo jaskrawych barw. Dziesiątki mniejszych i większych reflektorów omiatały przestrzeń, jednokolorowe promienie laserowych świateł wytwarzały niesamowite wzory i napisy, ale na szczęście, to wszystko działo się w towarzystwie stałego, normalnego, białego oświetlenia sali. Tutaj nie było dyskoteki, tutaj był bal. Kolorowe światła były tylko dyskretnym uzupełnieniem, przyprawą i akcentem zabawy. Tak jak przed laty na prywatkach, ale wtedy nie było przecież oświetlenia takiej mocy jak dziś, a nieśmiałe kolorowe żaróweczki niczym z domowej latarki, emitowały niewiele światła. Tyle, żeby można było cokolwiek zobaczyć, a potem korzystać z ciemności…
    Tutaj była tylko symbolika tamtych lat. I bardzo dobrze! Przynajmniej ja przyjąłem to z dużym zadowoleniem. Ktoś pomyślał wreszcie o weteranach i nie bombardował nas współczesną, dyskotekową modą. W tym towarzystwie byłoby to bezsensowne.
    W dodatku repertuar big-bandu również mi odpowiadał. Muzyka przyjemnie brzmiała w uszach i wywoływała w pamięci wspomnienia z młodych lat.

    Na parkiecie tańczyło wiele par, jednak przesadnego tłoku nie było. Zasługa powierzchni. To była duża sala. Nic więc dziwnego, że naszego pojawienia się, chyba nikt nie zauważył. I bardzo dobrze, tak pomyślałem, próbując zgrać się z Dorotką w rytmie granej aktualnie melodii. To jednak były już jej końcowe akordy, nie było o co walczyć. Natomiast kiedy przebrzmiały, nasze spojrzenia skierowały się w stronę sceny, a tam ujrzałem… rozbawioną twarz Lidki, która na szybko wymieniała jakieś poglądy z perkusistą. Coś tam uzgodnili, coś akceptowała, bo potakiwała ruchami głowy, po czym odeszła od sceny z roześmianą twarzą, zupełnie nie patrząc w naszym kierunku, a po kilku sekundach zabrzmiały pierwsze takty nowej melodii...
    Spojrzałem na Dorotę. Chciała mi coś powiedzieć, nawet otworzyła usta, ale w międzyczasie zrezygnowała. I tylko pokręciła głową. Ja jednak zrozumiałem ją bez słów. Nie były potrzebne.

    Złośliwość Lidki nie miała granic. Big-band zagrał na jej życzenie stare, prawie zapomniane tango, pod wielce znamiennym tytułem „Przeleć mnie”. I nie był to przypadek.
  • #25
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    To była melodia, której choreografię szlifowaliśmy z Dorotką podczas deszczowych dni i słonecznych wieczorów, jeszcze nad jeziorem. Tamtego lata, które spędziliśmy razem. Wtedy, kiedy przez każdy dzień i noc byliśmy najdalej od siebie na wyciągnięcie ręki, kiedy ta opracowywana przez nas choreografia, była w zasadzie grą wstępną, kończącą się niemal zawsze w jeden i ten sam sposób. Często nawet nie czekaliśmy do końca utworu, aż muzyka ze starej płyty przebrzmi i kochaliśmy się już w jego trakcie. Dorota, przy swojej niesłychanej giętkości i sprawności fizycznej, często zaskakiwała mnie nowymi pomysłami i pozycjami, jednak sprowadzały się one tylko do jednego i jednemu celowi służyły. Żeby przeżyć totalny odlot. Nikt nigdy tego nie widział, nikomu nie pokazywaliśmy naszego tańca, oprócz jednego razu, kiedy zatańczyliśmy go przy Lidce.
    Pamiętam, jak to skomentowała, chociaż przez cały czas staraliśmy się wtedy zachowywać „artystycznie”.
    - Od pierwszej chwili widać jak na dłoni, że pieprzycie się niczym króliki!
    To wtedy było prawdą i żadną dla Lidki tajemnicą, więc mogła tak powiedzieć. Ale teraz? Po co to zrobiła? Mieliśmy w tym momencie dwa wyjścia, albo tańczyć, albo opuścić salę.

    - Tomek, tańczymy! – usłyszałem w uchu cichy głos Dorotki. – Tylko ta druga, łagodna choreografia, bez akcentów, bardzo proszę! Może być?
    - Tak… – odpowiedziałem cicho, chociaż nie byłem pewien, czy tę drugą pamiętam na tyle dobrze, żeby się nie mylić.
    To wtedy, kiedy Lidka nas podsumowała, próbowaliśmy złagodzić poprzednią sekwencję figur, aby taniec był mniej wyuzdany i nie tak jednoznaczny. Tyle, że tej drugiej wersji nie mieliśmy tak dopracowanej jak pierwszej i czasami, niektóre figury braliśmy z tej pierwszej. Jasnym było tylko to, że niczym karateka na ćwiczeniach, muszę zatrzymywać gesty daleko przed celem. Chociaż i tak będzie wiadomo, o co chodzi…
    Nie było źle, chociaż miałem wrażenie, że z czasem, ilość tańczących zmniejszyła się na korzyść obserwujących. Bo też dawaliśmy pokaz! Tego się nie dało tańczyć bezkontaktowo. I chociaż długa suknia Doroty stanowiła naturalną barierę przy niektórych fragmentach, to moje dążenia na tym tle, wypadały nawet bardziej przekonująco i seksownie, niż gdyby działy się naprawdę. Próbowałem się pilnować, chyba jednak bez efektu. Ten taniec w naszym wykonaniu był tak arcy erotyczny, że nie mogło być wątpliwości co on przedstawia.
    W dodatku, miałem przecież bliski kontakt z zapachem jej perfum, który od dawna kojarzył mi się zdecydowanie jednoznacznie i bez niczego więcej powodował erekcję, a teraz doszedł do tego bliski kontakt z jej ciałem… Już w połowie tańca czułem, jak moje spodnie się wypełniły, co zresztą Dorota miała kilkakrotnie okazję odczuć, gdyż w kilku układach nasze uda się przeplatały. Obdarzyła mnie wtedy porozumiewawczym uśmieszkiem, uciskając swoimi nogami, ale to było króciutkie niczym mrugnięcie oka i pewnie nikt tego nie zauważył.
    Końcówkę utworu zepsuliśmy całkowicie świadomie, żeby nie robić tanich cyrków dla gawiedzi, bo te fragmenty w żadnym wypadku nie nadawały się do publicznego pokazu. Dorota zatrzymała się po prostu na środku parkietu, spojrzała na mnie, a potem wybuchnęła serdecznym śmiechem. Śmiałem się wraz z nią, chociaż tak naprawdę marzyłem o tym, byśmy mogli to zatańczyć we dwoje, tak jak kiedyś, bez świadków, a potem wylądować tradycyjnie na sofie, albo w łóżku…

    - No, rewelacja! – zaskoczyła nas Lidka, kiedy muzyka umilkła na chwilę, a ja ukłoniłem się Dorotce w podziękowaniu, nie spuszczając z niej wzroku. Miałem nadzieję, że przedstawi mi jakąś perspektywę na resztę wieczoru.
    - W zasadzie nie zapomnieliście niczego! – Lidka posumowała nas, nie dopuszczając nawet Doroty do głosu. – Macie talent!
    - Zabiję cię! – rzuciłem cicho i krótko. – Weź się zajmij Romkiem!
    - Tomeczku! – roześmiała się. – Romek jest zajęty, nie chcę mówić kim, ale to jest twoja żona. I gdyby nie ja, miałbyś ją tutaj na karku, chcesz tego?
    - Daj mi spokój! – warknąłem, niezadowolony.

    Nie byłem w stanie właściwie oceniać sytuacji. W głowie miałem tylko jedno: Dorotka! Jej zapach, jej dotyk, jej ciało i jej pieszczoty. Ten taniec dodatkowo spotęgował moje tęsknoty i przypomniał dawne chwile. Dłonie mi drżały i tylko świadomość, że nie jesteśmy tutaj sami, powstrzymywała mnie przed jej objęciem i pocałowaniem.
    Nieoczekiwanie poczułem, jak ścisnęła moją dłoń.
    - Tomek! – powiedziała i chociaż promiennie się uśmiechała, po tonie głosu zrozumiałem, że to co powie jest poleceniem. – Możesz mnie tutaj zostawić. Przepraszam cię, ale tak będzie najlepiej. Idź już, proszę cię!
    Tego się nie spodziewałem. Spojrzałem jej w oczy, ale nie zmieniła zdania.
    - Tomek, proszę! – powtórzyła cicho, błagalnie, ale bez wahania.
    Zrozumiałem.
    - W porządku! – rzuciłem, po czym odwróciłem się na pięcie i odszedłem bez pożegnania, i bez słów. Byłem tak rozczarowany, jak chyba nigdy w życiu.

    I tylko z maleńkich zakamarków mózgu przesączała się świadomość, że przecież ma rację! Nagle zdałem sobie sprawę, że i dla niej ten taniec nie przeszedł bez echa. Angażowała się we wszystkie układy z całego serca, a nie tylko dla odbębnienia rytuału. Czyli… też była podniecona! Też przypomniała sobie tamto lato! I wypędziła mnie, bo gdybyśmy zostali ze sobą dłużej, mogłoby się to różnie skończyć. A skandal byłby dla nas obojga katastrofą, więc wybrała korzystniejszy dla nas wariant. Kochana dziewczyna…
  • #26
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Wizyta w toalecie i zmoczenie twarzy zimną wodą, znacznie mi pomogło. Napięcie w dole brzucha znikło i zacząłem bardziej realnie oceniać sytuację. Czas wrócić do realiów. To fakt, że Dorota robi ze mną to co chce i wtedy, kiedy chce. A ja ciągle tańczę tylko w takim zakresie, w jakim mi zagra. Patrząc jednak na to z innej perspektywy, nie stawia mnie pod ścianą, nie muszę dla niej rezygnować ze swoich przekonań, nie muszę wewnętrznie czuć się podle, jak wielu pracowników różnych korporacji. I tak miałem komfort!
    A że nie mogłem teraz z nią sypiać tak jak kiedyś? Cóż! Raczej tamto lato powinienem traktować jako niezasłużony dar losu, a nie wymagać od życia, by dwumiesięczny epizod był podstawą żądań i wymagań. Trafiła się wygrana, jak niektórym w toto-lotka i tyle! Tamtego lata los się do mnie uśmiechnął w takiej formie i nie mam prawa wymagać niczego więcej! To se ne vrati!
    Pooglądałem się w lustrze, sprawdziłem, czy nie mam na twarzy śladów szminki, po czym powędrowałem do stolika.

    Dziwnym trafem, oprócz Lidki, Joasi i Maćka, towarzystwo było w komplecie, chociaż wolałbym, żeby nie było nikogo.
    - Gdzie ty się podziewasz? – przywitała mnie Marta. W jej głosie nie wyczułem pretensji, raczej zwykłą ciekawość. – Prezesi od dawna są na sali koktajlowej.
    - Och, gdzie to ja nie byłem… – sadowiłem się w krześle, które zwolnił mi Romek, wracając na swoje. Podczas mojej nieobecności, rzeczywiście zajmował się Martą.
    - Już myślałem, że pojechałeś do domu – zażartował.
    - A jednak udało się panu zatańczyć z panią dyrektor! – Gruszewska nie wytrzymała. Wpatrywała się we mnie niczym kobra w mysz. Pewnie byli wtedy na parkiecie. – Nie sądziłam, że będzie to dzisiaj możliwe.
    - Przepraszam, a dlaczego miałoby być niemożliwe? – udawałem pierwszego naiwnego.
    - Tomek jest zdolny, zawsze mu to mówiłem! – wtrącił się Romek.
    - Po tej państwa rozmowie tu przy stole, nic tego nie zapowiadało! – nawiązała do sytuacji z początku balu.
    - Tomek łatwo nawiązuje znajomości – wytłumaczył mnie Romek, nie próbując nawet udawać, że mówi to poważnie. – To i z panią dyrektor pewnie się już bliżej poznali.
    - Skąd wiesz? – udałem zdziwienie. – Jakbyś tam był! Przeszliśmy nawet na „ty” i mówimy sobie już po imieniu!
    - Pan żartuje! – roześmiał się Bielawa.
    - Dlaczego pan tak uważa? – nadal grałem swoją rolę. – Dorotka jest piękną kobietą, mądrą, o nietuzinkowej inteligencji i szerokich horyzontach umysłowych! Nawet zwykła z nią rozmowa jest czystą przyjemnością.
    - Mnie pan nie musi o tym przekonywać, bo od jakiegoś czasu wiem kim jest pani dyrektor – oświadczył dumnie. – Ale że po kilku minutach rozmowy, pani prezesowa przeszła z kimś na „ty”, to jest raczej niespotykane.
    - Pan mi nie wierzy?
    - To nie ma znaczenia… – pokręcił głową. – Ale tańczy pan świetnie! – przyznał.
    - A co tańczyliście, co grali tym razem? – zainteresowała się Marta.
    Nie było wyjścia. Próba ukrycia czegokolwiek mogła tylko wzbudzić jej podejrzenia, dlatego błyskawicznie zdecydowałem, że należy nawet przejaskrawić całą sytuację.
    - Takie niewinne tango… chcesz znać tytuł? – zapytałem prowokacyjnie, z wesołą miną. Byłem już na tyle opanowany, że mogłem grać taki teatr. Marta natomiast nie mogła pominąć mojego pytania milczeniem. Chyba jednak instynktownie wyczuła, że coś tu nie gra, bo zrobiła się nagle bardzo ostrożna.
    - Kontynuuj! – rzuciła krótko, nie spuszczając ze mnie wzroku. Nie dała się wpuszczać w maliny. Wyjścia jednak nie miałem.
    - To było tango zalotne „Przeleć mnie”! – oświadczyłem dumnie. Marta odwróciła się i pokiwała głową.
    - Mogłam się tego domyślić! – zakpiła ironicznie. – To coś w twoim stylu.
    - Przecież ja tego nie zamawiałem, tak się trafiło! – próbowałem się tłumaczyć, bagatelizując sytuację.
    - Kto cię tam wie! – westchnęła, ale bez złości, raczej tak obojętnie.
    - Tomek, a Lidki nie widziałeś gdzieś? – Romek zmienił temat.
    - Owszem, widziałem, mam cię od niej pozdrowić! – zagryzłem wargi ze śmiechu. Romek spojrzał na mnie uważnie, nieco zdezorientowany.
    - No dobrze, widziałem, ale o pozdrowieniach nie było mowy – sprostowałem. – Obydwie z Dorotą zostały na parkiecie, a teraz pewnie będą w okolicach aukcji.
    - Licytowałeś coś? – zapytał.
    - Jeszcze nie, ale chyba należałoby tam zaglądnąć.
    - To chodźmy do baru, a potem zorientujemy się jak to wszystko wygląda. Pani Marto, co pani na taką propozycję?
    - Nie mam nic przeciwko – padła odpowiedź.
    - To idziemy i zapraszamy wszystkich, kto tylko zechce! – zadecydował Romek.

    Charytatywna aukcja była ukłonem Johna i Doroty wobec Jacoba. Jest bardzo prawdopodobne, że nie zaszczyciłby swoją obecnością balu, gdyby jej nie było. Bo od dłuższego czasu, ta problematyka była niemal jego obsesją.
    Temat znałem wcześniej, bo Dorota mi o nim pisała. Przed kilku laty, ktoś z jego bliskiej rodziny zachorował i wymagał przeszczepu szpiku kostnego, a wtedy Jacob zetknął się z poważnymi trudnościami, związanymi ze znalezieniem odpowiedniego dawcy, którego szpiku organizm biorcy by nie odrzucił. Cała historia zakończyła się pomyślnie, a wtedy szlachetna idea finansowania badań potencjalnych dawców, znalazła swojego gorącego orędownika właśnie w jego osobie. Jacob poświęcał na propagowanie tej tematyki mnóstwo czasu i pieniędzy, a w jednostkach organizacyjnych banku Solution było wiadomo, że inicjatywy związane z tą dziedziną, mogą zawsze liczyć na jego wsparcie. Tak było i tym razem, na balu.
    Aukcji na rzecz fundacji wspierania genetycznych badań potencjalnych dawców, nie mogło dzisiaj nie być. Bo gdzież można zbierać na to pieniądze, jeśli nie wśród bankowców i biznesmenów? To są bardzo kosztowne analizy, w granicach tysiąca złotych dla jednego, ewentualnego dawcy. Więc żeby przebadać wszystkich zgłaszających się, potrzebne są kolosalne pieniądze i nigdy nie będzie ich za dużo! Nic więc dziwnego, że John się postarał, nacisnął na swoich dyrektorów oddziałów i teraz było co licytować.
    W zdecydowanej większości były to walory numizmatyczne; okolicznościowe monety i zestawy monet, czasami bardzo wartościowe. Niemało było złotych i srebrnych, cennych okazów. Ale wystawiono też okolicznościowy album, który w zasadzie miał być uczestnikom rozdawany za darmo, jednak John zdecydował, że każdy powinien ofiarować za to chociaż te parę złotych. Skoro bank funduje taką fetę gratis, to i każdy z gości powinien umieć się zachować. W tym akuratnie zupełnie się z nim zgadzałem.
  • #27
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Organizacyjnie, cała aukcja nie była zbyt skomplikowana i nie przeszkadzała gościom w zabawie. W rogu sali koktajlowej ustawiono gabloty z przedmiotami aukcji, nad którymi czuwał zespół techniczny, dbający o porządek i jej sprawny przebieg. Cenę wywoławczą każdego przedmiotu, nawet tych złotych monet, ustalono z góry na dwadzieścia złotych i każdy kto chciał coś nabyć, mógł podejść i zadeklarować swoją kwotę. Kodem indentyfikacyjnym były końcowe numery własnej karty kredytowej, bo tylko bezgotówkowe transakcje były dozwolone. Wiadomo było, że zwycięzca aukcji będzie musiał od razu przelać całą, wylicytowaną sumę na konto fundacji.
    Oferowane walory były też prezentowane na telebimie, wiszącym nad gablotami niczym na naszej giełdzie i muszę przyznać, że zrobiono to pomysłowo i z dużą znajomością rzeczy. Co kilka minut przewijała się też informacja o aktualnym stanie licytacji, gdzie przy poszczególnych pozycjach podawane były najwyższe oferowane ceny.
    Licytacja była cicha do godziny dwudziestej trzeciej. O tej godzinie zostaną zamknięte pozycje, które nie osiągnęły wartości tysiąca złotych, a nabywcą zostanie uznana osoba deklarująca najwyższą kwotę. Natomiast te, dla których deklaracje przekroczyły limit tysiąca złotych, były wstrzymywane, ale miały być nadal licytowane, tyle że po dwudziestej trzeciej, tym razem głośno i publicznie. Z pełnym ceremoniałem, należnym licytacji.

    Kolekcjonerem monet nie byłem, więc pooglądałem tylko wystawione unikaty, niespecjalnie się nimi podniecając, chociaż doskonale zdawałem sobie sprawę z wartości niektórych egzemplarzy. To nie było na moją kieszeń. Zauważyłem tylko, że wśród oferowanych, są również monety i zestawy banknotów zagranicznych, czyli zagraniczne placówki dołożyły się do aukcji. To chyba znowu było zasługą Johna, że koledzy z innych banków wzbogacili ofertę tutejszej aukcji. Albo sam miał coś zachomikowane na szczególne okazje.
    Zamówiłem osiem egzemplarzy okolicznościowego albumu z Johna autografem, oferując sto złotych za sztukę. To i tak była wyższa cena, niż większość deklarowanych za albumy, chociaż oferowano także wyższe kwoty. To miała być dla nas i dla Joasi z Maćkiem pamiątka z balu, a wolne egzemplarze przydadzą się, żeby komuś je sprezentować. A co, może w końcu uda mi się jakoś zaskoczyć znajomych, żeby wiedzieli w jakim banku pracuję.

    Marta nie skomentowała mojej decyzji, chociaż musiała zauważyć wpisaną kwotę ośmiuset złotych. Jeszcze niedawno była to dla nas pokaźna suma, ale teraz była już do przełknięcia. Chyba nawet dla niej. A może wstrzymała ją obecność Romka i Kostrzyńskich?
    - Wiesz, że przed północą będą niespodzianki? – zapytał mnie Romek.
    - Nie! – zdziwiłem się. – Co masz na myśli?
    - Lidka podsunęła Johnowi pomysł, żeby zaoferował na licytacji jeden dzień prezesowania bankowi. No i się zgodził.
    - Fajnie, będziesz licytował?
    - Jasne! Ale poczekaj, to nie wszystko! Bo John pochwalił się Hammers-owi i on też postanowił zlicytować swój jeden dzień. Czyli będziemy mieli dwie dodatkowe licytacje.
    - A ja mam się z nimi obydwoma spotkać o wpół do dwunastej.
    - Opowiadasz! – spojrzał na mnie zdumiony. – Skąd to wiesz?
    - Jak to „skąd”? Zaprosili mnie! A właściwie to Jacob mnie zaprosił.
    - To z prezesem Hammersem także jest pan już po imieniu? – zainteresowała się Kostrzyńska.
    - No właśnie! – Romek zasygnalizował, że wcześniej przegapił moje słowa. – Popatrz, popatrz! Wiedziałem, że jesteś zdolny, ale że aż tak… To po to cię John ściągał? Czego od ciebie chcieli?
    - Nic specjalnego, opowiedziałem im trochę o Rosji i to wszystko.
    - Nie żartuj! Ponad pół godziny wam zeszło i jeszcze nie skończyliście?
    - Dolicz do tego jeden taniec, przecież poszliśmy jeszcze z Dorotą zatańczyć.
    - Jakieś specyficzne tańce… – rzuciła Marta.
    Dopiero teraz zorientowałem się, że nieopatrznie sam skierowałem rozmowę na niebezpieczne tory.

    - Żałuję, że tego nie widziałam! – Kostrzyńska wręcz cmokała. – Ponoć było to bardzo ekscytujące. Gruszewska aż się oblizywała.
    - Nic specjalnego! – rozmydlałem temat. – Jedynie tytuł utworu jest bardzo prowokacyjny, więc można było się odrobinę powygłupiać. W końcu przyszliśmy tutaj dla zabawy i tańca.
    - To prezesowa była tam z wami na spotkaniu? – dopytywał się Marta z niewzruszoną miną. Zrozumiałem, że analizuje całą sytuację.
    - Tak, oczywiście że była.
    - I o czym dyskutowaliście?
    - O sytuacji w Rosji. Ale nie ciąg mnie za język, bo to służbowe sprawy i nie mogę niczego rozpowszechniać.
    - Co ty jesteś drażliwy – obruszyła się, nie wiedziałem czy żartem, czy serio.
    - Marta, nie jestem! Naprawdę, skończmy o tym, chodźmy się coś napić i pójdziemy potańczyć.
    - Ja stawiam! – zażartował Romek.

    Zanim osuszyliśmy kieliszki, odnalazła nas Lidka.
    - Jest wreszcie ta moja kochana, jedyna, marnotrawna kobieta! – Romek przywitał ją niezbyt fortunnym tekstem, próbując w dodatku objąć. Lidka posłała mu zabójcze spojrzenie, ominęła jego wyciągnięte ręce i prychnęła lekceważąco.
    - Marnotrawna kobieta! – powtórzyła ironicznie, podkreślając jego słowa. – Ale mnie doceniłeś! Nie zapominaj tylko, że ty jesteś dzisiaj na balu, a ja jestem również w pracy. I muszę zadbać o wszystkich gości, nie tylko o ciebie.
    - Żartowałem! – Romek się wycofywał.
    - Za późno! – odparła wesoło, niemal śpiewnie.
    Słowa Romka tak naprawdę nie zrobiły na niej najmniejszego wrażenia. Gdybym ja tak powiedział do Marty, to najprawdopodobniej byłoby już po balu.
    - Romeczku! – zmieniła ton na bardziej poważny. – Nie wymyślaj tutaj inwektyw, tylko zorganizuj mi szampana. Wy się zasilacie, a mnie gardło zasycha.
    - Służę uprzejmie! – Romek nie protestował i szybko zajął się wypatrywaniem kelnera.
    - Jak ci się podobał taniec? – Lidka otarła się zalotnie o mój bok.
    - Wiedziałem, że na ciebie zawsze mogę liczyć! – mruknąłem. – Miałaś chyba niezły ubaw, prawda? Ale ja ci się zrewanżuję, jak przyjdzie pora.
    Lidka chichotała, wyraźnie z siebie zadowolona.
    - Oj tam, nie złość się, musiałam tak zrobić.
    - Ktoś ci przystawił pistolet do głowy?
    - Trzeba było jednemu panu utrzeć nosa, bo go zbyt zadzierał.
    - Co to za gość, znam go? – przerwałem jej.
    - Raczej nie znasz – pokręciła głową. – Bufon z rządowej posady. Posadzili go na stołku za jakieś zasługi i facet sobie dużo wyobrażał.
    - No dobrze, a co ja mam z tym wspólnego?
    - Tak naprawdę to nic! – zaśmiała się. – Tylko przyszliście w bardzo odpowiednim dla mnie momencie, gdy postanowiłam udowodnić panu prezesowi, iż niewiele umie. A już szczególnie nie umie tańczyć. Wykorzystałam was po prostu i to wszystko.
    - No wiesz co… – załamałem ręce.
  • #28
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - Pani Lidio, opowie pani jak to wyglądało? – Kostrzyńska dostała niemal wypieków na twarzy. – Gruszewska się zachwycała, a ja tego nie widziałam!
    - Wyglądało, jak wyglądało – Lidka zaczęła tonować sytuację. – Sam taniec był dość frywolny, ale Dorota tańczyć umie. A że Tomek również nie wypadł sroce spod ogona, więc ładnie się pokołysali i już! Wszystko elegancko i z całkiem niezłym smakiem. A panu prezesowi oczy wychodziły na wierzch i pewnie zaschło w gardle, gdy to oglądał.
    - Ty, poczekaj! – kolejny raz uciekałem od tematu. Lidka niemal już wypiła szampana. – Ty masz taki wpływ na kapelę, że grają to co zechcesz?
    - Nie doceniasz mnie! – Lidka udawała oburzenie. – Przecież mówiłam ci, że to ja odpowiadam za ten bal. I kapelę ja wybrałam, więc muszą mnie słuchać, żadnej łaski nie robią!
    - Czyli oni tańczą tak, jak pani im zagra? – zapytała Marta. Lidka wybuchnęła śmiechem.
    - Celnie! – pochwaliła. – Bardzo dobre określenie! Ja z nimi uzgodniłam to wcześniej, dlatego teraz nie ma niespodzianek. Wiedzą, ze będę miała zachcianki. I proszę zwrócić uwagę, że to jest zespół, który zagra wszystko. Dowolny utwór sprzed lat, czy też z lat bieżących, z muzyki poważnej, rozrywkowej, biesiadnej i wszelkiej innej. Profesjonaliści pod każdym względem. To naprawdę najwyższa półka w tej branży. Mają świetne referencje, kiedyś koncertowali nawet w telewizji.
    - Grają doskonale! – przyznała Marta. – Właśnie miałam zapytać, bo dziwnie mi się kojarzą z jakimś telewizyjnym programem.
    - Jest dwie zmiany w składzie od czasu tamtych występów, ale bez szkody dla jakości muzyki. Oni naprawdę są doskonali!
    - Mam nadzieję, że sprawdzimy to na parkiecie! – odezwał się Romek. – Zatańczysz ze mną?
    - Później, skarbie! – padła krótka, dumna odpowiedź. Lidka wydęła wargi i z wesołym uśmieszkiem spoglądała na Romka. – To dlatego, żebyś na drugi raz witał mnie bardziej przyjaźnie. Tomek, załóżmy, że jest biały walc, panie proszą panów, a ja wybieram ciebie. Pani Marto, pozwoli pani? – uśmiechnęła się promiennie. Marta wzruszyła ramionami.
    - Proszę bardzo!
    - Mnie to nikt o zdanie nie pyta… – mruknąłem.
    - Chyba mi nie odmówisz? – Lidka spojrzała z dezaprobatą.
    - Tego nie powiedziałem! Przeciwnie, z radością będę z tobą tańczył! – podałem jej ramię. Wtedy wzięła mnie pod rękę i pomaszerowaliśmy na parkiet.

    - Nie złość się na mnie! – Lidka, przekrzykując muzykę, sączyła mi do ucha. – Wiem, że to było przedwczesne, bo widziałam twoje reakcje.
    - Mówisz o tańcu z Dorotką?
    Skinęła tylko głową. – Za późno to zrozumiałam. Ależ wy macie pociąg do siebie!
    - Cicho, bo ktoś usłyszy.
    - Nie usłyszy… Tomek, kieruj się w stronę przeciwną do kapeli. Bo na parkiecie będzie twoja żona z Romkiem. A ja mam ci coś do powiedzenia w przerwie, bo następny taniec też zatańczymy razem. I dopiero potem wrócisz do Marty.
    Zrobiłem tak jak chciała. Kiedy muzyka ucichła na chwilę, byliśmy w najdalszym narożniku sali balowej. Tutaj nie było tłoku.
    - Słuchaj, tak na szybko. Dorota chciała ci przekazać, że wystawia na aukcję męskie, balowe rękawiczki i swój ostatni dzisiejszy taniec w swojej, balowej kreacji. To będzie też ostatnia licytacja wieczoru. I to ty masz ją wygrać, niezależnie jakim kosztem, rozumiesz?
    - Nie! Nie rozumiem…
    - A z czym masz problemy? Wiesz, że będą licytacje prezesowskich, jednodniowych rządów?
    - Wiem, Romek o tym wspominał.
    - Właśnie. A zupełną niespodzianką będzie na koniec oferta Doroty. I ty masz być zwycięzcą! Dorka chce z tobą zatańczyć tango La Cumparsita. Pamiętasz choreografię?
    - Nie wiem czy dokładnie, coś tam pamiętam…
    - To sobie przypomnij. Masz do dyspozycji czarną kartę jeepa i nie przegap sprawy. Dorka prosiła też, żebyś jej teraz nie szukał, bo nie ma czasu. Zajmij się Martą, wytańcz ją, upij, w ogóle rób co chcesz, żebyś po północy miał trochę wolnego, bo później ci nie odpuści, rozumiesz?
    - Straszysz czy obiecujesz?
    Roześmiała się. – Osobiście niczego nie obiecuję, ale widziałam jak ci się spodnie prostowały! – zakpiła. – Wy z Dorką jesteście niezniszczalni! Ciekawe kto jeszcze to zauważył.
    - Ty sobie nie żartuj! – przestraszyłem się.
    - Nie żartuję! Słuchaj, mnie twoje wzwody nie ruszają, ale po tym tańcu znalazłbyś tutaj kilka kobiet, które z rozkoszą nadziałyby się, gdzieś w ustronnym miejscu, na to, co wypatrzyły między połami twojej marynarki…
    - Ale nas załatwiłaś!
    - Nie przesadzaj, nikt tu nie zna waszej historii. A Dorota jest taką laską, że umarłemu może się podnieść w jej obecności. Taka reakcja bardzo dobrze o tobie świadczy, a przerwa w tańcach z nią, tylko umocni twój wizerunek.
    - Wiesz gdzie mam swój wizerunek?
    - Wiem, wiem! – westchnęła. – Ale weź pod uwagę również Dorotę. I nie zepsuj z kolei jej wizerunku. Rób tak jak mówię, nie próbuj się wyłamywać ze scenariusza, a jeśli będzie coś nowego, ja ci to przekażę. Nie przegrałeś jeszcze ze mną; kolejny raz powtórzę, że lepszej sojuszniczki w życiu nie znajdziesz.
    - Chcesz coś za to? – spytałem prowokacyjnie.
    - Nie, nie odczuwam żadnych potrzeb! – zgasiła mnie krótko, po czym się roześmiała. – Ale ty jesteś prowokujący! Kiedyś twoje zachowanie cholernie mnie intrygowało, niczym ćmę, widzącą światło. Niewiele brakowało, abym opaliła swoje skrzydełka.
    - Ale tylko prowokujący, a późniejszych decyzji już nie podejmuję. Pamiętasz?
    - Jasne, że pamiętam! – przytuliła się do mnie.
  • #29
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Od dłuższego już czasu kołysaliśmy się w powolnym rytmie tańca. W tej części sali dawało się nawet przy tym rozmawiać. – Niedawno wspominałyśmy ciebie z Heleną – oznajmiła nieoczekiwanie.
    - I co ciekawego się dowiedziałaś?
    - Niczego nowego! – spojrzała mi w oczy. – Potwierdziła tylko to, czego się domyślałam, o czym rozmawialiśmy w hotelu.
    - Przecież to futurystyka.
    - Nie dla niej. Helena jest niereformowalna. Do śmierci nie zmieni swojego zdania. Kiedy jej powiedziałam, że przekazałeś mi papier, który rozwiązuje problemy Doroty i Johna, a także moje i Romka, omal mnie nie zakrzyczała. Że zna się na ludziach, a my igramy z losem, przy czym nie tylko swoim. I lekceważymy dobro dzieci.
    - Chyba nie chodziło jej o wasze?
    - No nie, nie przesadzaj! Helena dawno zaakceptowała Romka, rozpieszcza nam maluchy, nawet wbrew mojej mamie. A wiesz, że babcie i tak bywają nadopiekuńcze. Jej wtedy chodziło tylko o waszych bliźniaków.
    - Ale co ja mogę zrobić? Dorotka dała mi czas do lata. Obiecała, że rozwiąże problem do następnych wakacji. To jeszcze pół roku przed nami.
    - Cierpliwości. Skoro terminy nie minęły, pozwól jej działać i nie naciskaj. Z tego co wiem, to zaplanowała sobie rozmowy z tobą, a dokładniej mówiąc z wami. O czym chce mówić – tego nie wiem. To już są wasze sprawy. Ale tu jeszcze dużo może się zmienić, bo ponoć John jutro wylatuje z Jacobem do Londynu…
    - Zgadza się. Decyzja zapadła podczas mojej obecności.
    - Po co jest mu tam potrzebny?
    - Przecież John pracował kiedyś w City. Porusza się tam jak w domu. A Jacob wykorzystał sytuację, bo ustąpił Dorocie w kwestii planów na wschodzie i zażądał rekompensaty. Nie wiem na ile znasz tematykę bankową, ale to wszystko jest bardzo logiczne, ja bym inaczej tego nie zrobił.
    Lidka na chwilę zamilkła.

    - Nigdy tego nie śledziłam, bo to nie moja broszka, szkoda mi było czasu. Ale teraz rozumiem dlaczego Dorka jest niezadowolona.
    - Co? Niby dlaczego?
    - Bo John zostawia ja dzisiaj na lodzie.
    - Na jakim lodzie, o czym ty mówisz?
    - Nie rozumiesz? Oficjalna część balu kończy się w okolicach północy. A z tego co wiem, to Jacob ma przed ósmą rano samolot do Londynu, więc na pewno dłużej nie zostanie. Przecież nie odleci nieprzytomny. A więc pan ambasador też nas opuści, a skoro John ma lecieć z Jacobem, to również już tutaj nie zajrzy.
    - No i co z tego?
    - A to, że zostaje potem sama w roli gospodyni. Widzisz, cały bal był przygotowywany na życzenie Doroty, która chciała dzisiaj potańczyć! Wiesz, że John niezbyt umie tańczyć?
    - Skąd mam to wiedzieć?
    - Właśnie. John chciał zrobić party w amerykańskim stylu, na stojąco, z jakąś muzyką w tle, ale Dorota postawiła się okoniem. Ustąpił jej i dostałam wolną rękę w organizacji, oczywiście pod jej dyktando. Dorota marzy o tańcach, bo w Ameryce nie ma kiedy, ani z kim, ani jak. Teraz już rozumiesz?
    - No dobrze, rozumiem, ale jakie to ma znaczenie?
    - Nie osłabiaj mnie! Dorota zostanie tutaj bez Johna! Jeśli zechce zatańczyć, to przy stole prezydialnym zabraknie kogokolwiek z gospodarzy, a jakaś pani zostanie samotna. Trochę to niegrzeczne.
    - Ale przecież to jest już część nieoficjalna!
    - Dlatego powiedziałam „trochę”. I według mnie, mimo tego nie zrezygnuje z tańców. Masz pole do popisu.
    - Słuchaj, pół godziny przed północą mam się z nimi spotkać.
    - Z kim?
    - Z Jacobem i Johnem.
    - Czego od ciebie chcą?
    - Jacob obiecał, że nauczy mnie palić cygara.
    Lidka zamarła, a po chwili niemal położyła się na mnie ze śmiechu.
    - Ja nie mogę! – spróbowała delikatnym dotykiem dłoni otrzeć łzę w kąciku oka. – Mówisz Ty to poważnie?
    - Dlaczego mam mówić niepoważnie? Jacob stwierdził, że w Moskwie taka umiejętność może być mi przydatna, więc mam to zrobić całkowicie służbowo!
    - Ale numer! – zaśmiewała się. – Powiedz mi jeszcze, że John zaproponował, abyście we dwoje przygotowali strategię dla Moskwy…
    - Dokładnie tak było! – potwierdziłem spokojnie. – Mamy zacieśnić współpracę. Zresztą, obydwaj wtedy wyszli, żebyśmy mogli we dwoje, na spokojnie, uzgodnić szczegóły mojego dalszego pobytu…
    Lidka zawisła w moich ramionach jak nieprzytomna, a jej ciałem wstrząsały spazmy, bo traciła oddech.
    - Odbijany! – radosny głos Romka zabrzmiał nad moim uchem niczym wystrzał.
    Zanim odwróciłem głowę, domyśliłem się, co mnie teraz czeka.
    Lidka błyskawicznie wróciła do normalnej pozycji, ale to już nie miało znaczenia. Zaciśnięte usta Marty mówiły wszystko. Zbliżyliśmy się do granicy, a być może byliśmy już poza nią…
  • #30
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Pozwoliła się objąć i próbowaliśmy tańczyć, jednak była tak usztywniona, że myliły nam się kroki. Tak jakbym nagle stracił poczucie rytmu.
    - Tańczmy jakoś! – próbowałem ją zmobilizować.
    - Czekam, że mi też poopowiadasz wesołe dowcipy – warknęła, a po chwili dodała: – Czym ją tak przekonujesz, że klei się do ciebie jakbyś był wysmarowany butaprenem?
    - Nie wygłupiaj się! Powiedziałem jej tylko po co mam się jeszcze raz spotkać z szefostwem.
    - Czyli?...
    - Hammers stwierdził, że powinienem nauczyć się palić cygara i chce mi udzielić nauk.
    - To nie mógł ci wcześniej tego pokazać? – spoglądała na mnie podejrzliwie.
    - Za późno wpadł na ten pomysł, bo kiedy ja tam przyszedłem, to swoje cygaro już kończył. Przed północą obydwaj z Johnem mają iść na jeszcze jedno, dlatego zaprosili i mnie.
    - Tam, czyli gdzie?
    - Z boku korytarza jest taki salonik z wentylacją i on służy za palarnię.
    Marta wydęła wargi.
    - I to jest takie śmieszne? – dziwiła się, ale jej głos złagodniał.
    - Samo z siebie nie jest, ale zestawienie faktu spotkania z prezesem wielkiej korporacji tylko po to, żeby uczyć się palić cygara… Lidkę akuratnie to rozbawiło.
    Już się nie odezwała, pokręciła tylko głową i skoncentrowaliśmy się na tańcu. Burza chwilowo przeszła.

    Przez następną godzinę, a może i dłużej, byłem przykładnym mężem oraz partnerem Marty. Co ciekawsze, wcale to nie polegało na tym, że tańczyliśmy tylko ze sobą. Jakoś tak dziwnie się złożyło, że po naszej rozmowie z Johnem, a może też po moim tańcu z Dorotą, już chciano z nami rozmawiać, Martę kilkakrotnie poproszono do tańca i w ogóle staliśmy się pożądanym towarzystwem zarówno do tańca jak i do rozmów.
    Kilku panów wykorzystywało znajomość z Joasią, bo przecież wiedzieli kim jest, miewała z nimi służbowe kontakty i tą drogą starali się poznać również nas. Jaki mieli w tym cel, nie wnikałem, ale w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że musimy ograniczyć pobyty w sali koktajlowej, bo chwilowo wypiliśmy zbyt dużo. Marcie oczy już błyszczały, więc przez dłuższy czas nie schodziliśmy z parkietu, aby spalanie alkoholu nabrało tempa.
    Bawiliśmy się nie najgorzej. Marta wreszcie czuła się o wiele swobodniej, to przebijało z każdego jej gestu i chwilami przypominałem sobie nasz ostatni bal sylwestrowy. Wtedy też nie znaliśmy na sali nikogo, a właściwie to ja nie znałem, bo na parkiecie rozpoznała kilka znanych osób z miasta. To jednak nie zmieniało naszego położenia, my byliśmy anonimowi. I teraz czułem się podobnie, w narożniku sali balowej, nie widząc nikogo ze znajomych, co wcale mi nie przeszkadzało.
    Zmęczenie robiło jednak swoje, bo ile można tańczyć bez przerwy? Różnicy zdań nie było i zgodnie postanowiliśmy pójść coś przekąsić.

    Do jedenastej brakowało już niewiele czasu. Wracaliśmy z parkietu, prześlizgując się obok aukcji, gdzie przy okazji sprawdziłem, jak się ma sytuacja z albumami. Zostało jeszcze kilkadziesiąt sztuk, mających tylko cenę wywoławczą, znaczy nie było na nie amatorów. Tych zamówionych nie liczyłem, gdyż było ich znacznie więcej. Wyglądało na to, że dla mnie ich nie zabraknie; nie musiałem więc podbijać zaoferowanej ceny. Skierowaliśmy się zatem w stronę baru i szwedzkiego stołu, żeby zamówić coś na przekąskę i pójść odpocząć na kilka minut do stołu, kiedy z pobliskiej grupy rozmawiających osób, ktoś się wysunął i stanął na naszej drodze.
    - Bardzo państwa przepraszam! – odezwał się. – Czy my się nie znamy? Pana twarz wydaje mi się znajoma, a nie mogę sobie przypomnieć w jakich okolicznościach się spotkaliśmy…
    - Kłaniam się panu prezesowi! – skinąłem głową, po czym bezczelnie wyciągnąłem do niego rękę. – Moje uszanowanie! Ja się nazywam Tomasz Barycki.
    Chciał się przedstawić, ściskając mi dłoń, ale na to nie czekałem, tylko odwróciłem się do Marty. – Przedstawiam ci pana prezesa Jacka Karmelana! – zaprezentowałem.
    Uścisnęła jego dłoń, wymienili uprzejmości, ale Karmelan był mocno zaintrygowany.
    - Czyli pan mnie zna? – ni to stwierdził, ni zapytał, lekko zaskoczony. Grupa jego znajomych zatrzymała się nieco dalej i teraz ucichła, przyglądając się nam spokojnie.
    - Oczywiście! Panie prezesie, jakbym mógł pana nie poznać? – roześmiałem się, ośmielony wypitym alkoholem i swoim powodzeniem na balu. – Nie tak dawno miałem zaszczyt rozmawiać z panem w pańskim gabinecie naszej wielkiej spółki. To się działo mniej więcej rok temu.
    - Naprawdę? – spojrzał uważnie. – Przepraszam, nie pamiętam takiej sytuacji.
    - Ależ ja się panu nie dziwię! – nadal byłem rozbawiony. – Takich rozmówców jak ja, miał pan pewnie dziesiątki, więc trudno wszystkich zapamiętać. Natomiast dla mnie był pan jednym z nielicznych. Poza tym wielokrotnie widywałem pańską fotografię w naszej, lokalnej prasie, przecież jest pan u nas osobą publiczną!
    - Jak to „u nas” – zastanowił się. – I powiedział pan „naszej spółki…” – dodał.
    - Bo my z żoną jesteśmy mieszkańcami tego miasteczka – wyznałem otwarcie. – To jest nasze miasto.
    - Niemożliwe! – roześmiał się, jakby z ulgą.
    - A jednak prawdziwe! – odezwała się Marta. – Ja też zastanawiałam się skąd znam pana twarz i dopiero Tomek mi uświadomił, że z gazet.
    - Ale sytuacja! – nie krył zdziwienia. I jakoś przywołał swoją żonę, bo podeszła do niego.
    - Pozwolę sobie przedstawić państwa mojej żonie – skłonił się z gracją.

    Nastąpiły prezentacje, a potem zjawił się obok nas kelner z pełną tacą. Nie wypadało odmówić i znowu trzymaliśmy w dłoniach kieliszki z szampanem. A kiedy skosztowaliśmy trunku, zapytał mnie, widocznie rozluźniony.
    - A może pan zdradzić o czym wtedy rozmawialiśmy?
    - Jasne! – zawołałem, pewnie głośniej, niż wypadało. – Byłem u pana z prośbą w sprawie przyjęcia do pracy.
    - To pan pracuje u męża? – zdziwiona żona prezesa włączyła się do rozmowy.
    - Nie, niestety! – zaprzeczyłem. – Pan prezes nie widział dla mnie miejsca i mnie wtedy nie zatrudnił.
    - Pan żartuje! – zdziwił się, kompletnie zaskoczony. Uśmiech nie zostawił nawet śladu na jego twarzy. – Niemożliwe!
    - A jednak prawdziwe! – powtórzyłem słowa Marty i pokiwałem powoli głową, też bez uśmiechu, bezczelnie świdrując go spojrzeniem. Mogłem sobie na to pozwolić. Teraz zapamięta mnie już na długo. – I jestem panu za to ogromnie wdzięczny.
    - Czyli pan i tak sobie poradził! – skomentowała naiwnie Elżbieta Karmelan, bo tak miała na imię.
    - Nie tak całkowicie – zaoponowałem. – Widzi pani, wyszło na to, że mam sytuację niczym Ferdynand Kiepski – powtórzyłem dowcip, którym już poczęstowałem wcześniej Romka i Artura. – W tym kraju nie ma pracy dla ludzi z moim wykształceniem! – rozłożyłem bezradnie ręce w teatralnym geście.