Poprzednie losy bohaterów
https://www.elektroda.pl/rtvforum/topic3799379.html
retrofood © Wszelkie prawa zastrzeżone.
**********************************************************
- Dość już… dość! Ja was proszę! – wystękałem płaczliwie. – Ja już nie mam sił! Wykończycie mnie… Ratunku!
Moje krzyki, oczywiście, wywołały efekt zupełnie przeciwny do zamierzonego. Oprócz wzmocnionej salwy śmiechu poczułem, że zamiast dwóch kolan, ugniatających dotychczas kości mojego kręgosłupa, mam ich teraz na plecach jakby nieco więcej. Czyli przeciwnik skonsolidował siły i obydwaj moi ciemiężyciele przystąpili do ataku.
Pomyślałem, że argumentacja nie była jednak trafna, bo zupełnie ją zlekceważyli. Cóż! – naszła nowa myśl. – Sam sobie zgotowałeś ten los. Czego więc chcesz? Przecież sam ich tego nauczyłeś!
Bliższą znajomość z nimi zawarłem w okresie świąt wielkanocnych, ponad rok temu, w bardzo podobnych okolicznościach. Znaczy, leżąc na podłodze. Tak samo w salonie, ale nie w tym. Tamten był jeszcze większy i wypełniony gośćmi, których wtedy nieoczekiwanie spotkaliśmy i zaprosiliśmy z Dorotką na święta, do jej rezydencji. Goście siedzieli więc przy stole, a my we trzech, troszeczkę ignorując resztę towarzystwa, leżeliśmy na parkiecie, próbując sklejać modele samolotów, które przywiozłem im w prezencie. Piotruś i Pawełek. Bliźniacy. Dopiero tamtego dnia świadomie spędzali czas ze swoim ojcem. Czyli ze mną.
Znali mnie wcześniej, bo przecież bawiłem się z nimi w lecie nad jeziorem, ale wtedy, byłem dla nich tylko mamy znajomym. Teraz, kiedy powiedziała im jasno, że to jest tatuś, który będzie tu już mieszkał, podeszli do tego bez emocji, jakby z pewnym zdziwieniem, ale też bez lęku. Powiedziałbym, że raczej zaskakująco obojętnie. Jeszcze nie wiedzieli co to oznacza mieszkać na co dzień z tatusiem.
Podobnie było, kiedy wręczyłem im prezenty. Pudełka z modelami samolotów do sklejania.
Długo zastanawiałem się wcześniej co im kupić, wiedziałem przecież, że się spotkamy, bo Dorotka jeszcze w Moskwie zaprosiła mnie na święta. Sugerowała nawet, żebym niczego nie przywoził, bo mieli mieć już wszystko. Ja jednak pamiętałem, jak opowiadała o ich plastycznych zapędach. I trafiłem w dziesiątkę!
Najważniejsze jednak było to, że zaproponowałem im wtedy swoją pomoc przy sklejaniu. Przecież byli jeszcze zbyt mali, żeby samodzielnie podołać temu zadaniu, trzeba było im pokazywać to i owo, pomagać, pilnować precyzji wykonania, dlatego się zaangażowałem. A wtedy lody pękły. Tatuś okazał się dobrym towarzyszem zabawy, pomocnikiem, który zignorował nawet innych wujków i ciocie, żeby być z nimi. Zaakceptowali wtedy moją bliskość, bezpośredni kontakt z ich ciałami, bo już wtedy jako przerywnik skupienia i cierpliwości przy klejeniu, pozwalałem im, by na mnie siadali, trochę też dokuczaliśmy sobie łaskotaniem i… poszło!
Od tamtego dnia uwielbiali, gdy kładłem się z nimi na podłodze, stając się partnerem w ich zabawach. Wręcz domagali się tego, gdy przez kilka dni nie miałem ochoty być obiektem ich coraz bardziej wymyślnych tortur.
Leżałem na parkiecie brzuchem na dół, z bezładnie rozłożonymi rękami i ciężko dyszałem. Nie chciało mi się nic. Z góry, przy większej odległości, musiałem wyglądać jak stara, rozdeptana żaba, ale chłopcom wcale to nie przeszkadzało. Nie mieli zamiaru niczego mi darować.
Z dużym wysiłkiem próbowałem podnieść się na łokciach i kolanach, a wtedy nacisk na kręgosłup jakby zelżał. Na chwilę. Bo gdy się podniosłem, dwóch niezwykle ruchliwych jeźdźców natychmiast mnie dosiadło i nie dało się już odpędzić. Z takim też ciężarem na plecach, okrążyłem na czworaka leżący obok dywanik, po czym padłem niemal na twarz, nie reagując już nawet na ich kopnięcia piętami, udające dźganie wierzchowca ostrogami. Byli wyraźnie zawiedzeni, że zlekceważyłem ich nowy pomysł. Zeszli więc ze mnie, tym niemniej podwójny, perlisty śmiech oznajmiał, że i tak czują się zwycięzcami. Musiałem się z tym pogodzić i w duchu przyznać im rację. Wygrywali ze mną dzisiaj. Nie pierwszy raz zresztą.
Byłem zmęczony. Lato w tym roku przyszło nieco za wcześnie i chociaż był dopiero początek czerwca, temperatura dniem przekraczała trzydzieści stopni, a nocą utrzymywała się w okolicach dwudziestu. I chociaż zarówno w banku jak i w samochodzie, a takżet tutaj, w salonie, klimatyzacja działała bez zarzutu, to każde wytknięcie nosa poza jej strefy, skutkowało wystąpieniem potu na całym ciele.
A przecież nie mogłem sobie pozwolić na paradowanie w pracy bez krawata i w krótkich spodenkach! Dorotka, moja przełożona, bezpardonowo wygoniłaby mnie do domu!
Dorotka… Najpiękniejsza dziewczyna pod słońcem, która kiedyś wygrałaby wszystkie konkursy piękności, gdyby tylko w nich wystartowała. Która kiedyś nie widziała potrzeby, aby obdarzyć mnie chociażby przelotnym spojrzeniem.
Dorotka… Czternaście lat ode mnie młodsza, wyglądająca jeszcze młodziej, która mimo wszystko, przed laty została moją wakacyjną kochanką i owoce tamtego związku ciągle mnie teraz szarpały po plecach, domagając się następnej przejażdżki…
Dorotka… Amerykańska milionerka od dawna, od pięciu miesięcy doktor nauk ekonomicznych uniwersytetu Yale, od piętnastu miesięcy – prezes banku Solution Poland S.A. i od dwóch lat – moja bezpośrednia przełożona w pracy…
Dorotka… Od czterech dni moja, jak najbardziej oficjalna, legalna żona. Dzisiaj był czwartek, a w poniedziałek, w miejscowym ratuszu, zawarliśmy cichy, formalny związek małżeński, o którym niewiele osób wiedziało…
Przypomniałem sobie, jak przed wieloma laty wyglądało nasze pierwsze zetknięcie się w pociągu. Gdy w świetle paskudnego, sinego światła wagonowej lampy, na jej serdecznym palcu ujrzałem obrączkę. Zastanawiałem się wtedy, jak od strony mężczyzny wygląda życie z tak nieziemsko piękną dziewczyną. Cóż! Teraz już wiedziałem. Już się przekonałem co to oznacza, bo mieszkaliśmy razem piętnasty miesiąc.
I nie mogę powiedzieć, że byłem na to przygotowany… Co za paradoks!
Siedziała niedaleko nas, na skórzanej sofie. Nogi podkurczyła pod siebie, a na kolanach umieściła laptop, na ekranie którego przeglądała bieżące serwisy wiadomości giełdowych i finansowych. To był jej cowieczorny rytuał, bo tylko wtedy miewała wolne chwile na takie i podobne w typie zajęcia.
Od czasu do czasu odrywała wzrok od ekranu i obrzucała nas dobrotliwym, dumnym uśmiechem. Była zadowolona i szczęśliwa, obserwując nasze zabawy. Czasami mówiła mi to wprost, kiedy się kochaliśmy, ale nie potrzebowałem jej słów. Czułem to wewnętrznie i wiedziałem. Widziałem i wiedziałem, że moja obecność w tym domu, coś w jej życiu wyprostowała. I zdjęła z barków niemały ciężar.
Niestety, to się niemal namacalnie przekładało na jej zaangażowanie zawodowe. Im więcej rodzicielskich obowiązków z niej zdejmowałem, tym bardziej poświęcała się pracy zawodowej. A przy okazji mnie, szefa zespołu jej doradców, eksploatowała w firmie niemiłosiernie, zupełnie bez taryfy ulgowej.
Pamiętam kolację w klubie „Talizman”, jakieś półtora roku temu, gdy Dorotka opowiadała Marcie, mojej poprzedniej żonie, jak wygląda życie amerykańskiej milionerki w Nowym Jorku. Bo wtedy tam mieszkała. Powiedziała jakoś tak: „praca, dzieci, dom, sen, praca, dzieci, uczelnia, dom, sen, praca… i tak na okrągło”.
Przyjąłem to wtedy trochę obojętnie, sądząc po cichu, że lekko przesadza, jednak myliłem się. Kiedy zamieszkaliśmy razem, szybko zrozumiałem, że to nie były żarty. W Polsce, jej powszednie dni wyglądały bliźniaczo podobnie. Praca, dom, sen, praca, dom, dzieci, sen…
A nie! Doszedł jeszcze jeden czynnik. Seks przed snem. Nie wyobrażała sobie wieczoru bez seksu. No i zajmowanie się dziećmi, z coraz bardziej widoczną ulgą, spychała na mnie, bez najmniejszych ceregieli. A gdy kiedyś spróbowałem protestować, burknęła tylko.
- Odrób chociaż trochę z tych lat, kiedy mieli wyłącznie mnie. Niech się tobą nacieszą!
No i próbowali się mną nacieszyć. Najczęściej bezpardonowo, nie zwracając najmniejszej uwagi ani na moje zmęczenie, ani nastrój do zabawy. A ja przecież zbliżyłem się w tym roku do pięćdziesiątki! I coraz częściej bywałem zmęczony. Bo tempo, które narzucała w pracy, było niesamowite.
Tekst nie jest zmieniony, chociaż musiałem go wkleić ponownie, gdyż wszystkie znaki interpunkcyjne oprócz kropki, zmieniły się w pytajniki. Nie wiem dlaczego.
https://www.elektroda.pl/rtvforum/topic3799379.html
retrofood © Wszelkie prawa zastrzeżone.
**********************************************************
- Dość już… dość! Ja was proszę! – wystękałem płaczliwie. – Ja już nie mam sił! Wykończycie mnie… Ratunku!
Moje krzyki, oczywiście, wywołały efekt zupełnie przeciwny do zamierzonego. Oprócz wzmocnionej salwy śmiechu poczułem, że zamiast dwóch kolan, ugniatających dotychczas kości mojego kręgosłupa, mam ich teraz na plecach jakby nieco więcej. Czyli przeciwnik skonsolidował siły i obydwaj moi ciemiężyciele przystąpili do ataku.
Pomyślałem, że argumentacja nie była jednak trafna, bo zupełnie ją zlekceważyli. Cóż! – naszła nowa myśl. – Sam sobie zgotowałeś ten los. Czego więc chcesz? Przecież sam ich tego nauczyłeś!
Bliższą znajomość z nimi zawarłem w okresie świąt wielkanocnych, ponad rok temu, w bardzo podobnych okolicznościach. Znaczy, leżąc na podłodze. Tak samo w salonie, ale nie w tym. Tamten był jeszcze większy i wypełniony gośćmi, których wtedy nieoczekiwanie spotkaliśmy i zaprosiliśmy z Dorotką na święta, do jej rezydencji. Goście siedzieli więc przy stole, a my we trzech, troszeczkę ignorując resztę towarzystwa, leżeliśmy na parkiecie, próbując sklejać modele samolotów, które przywiozłem im w prezencie. Piotruś i Pawełek. Bliźniacy. Dopiero tamtego dnia świadomie spędzali czas ze swoim ojcem. Czyli ze mną.
Znali mnie wcześniej, bo przecież bawiłem się z nimi w lecie nad jeziorem, ale wtedy, byłem dla nich tylko mamy znajomym. Teraz, kiedy powiedziała im jasno, że to jest tatuś, który będzie tu już mieszkał, podeszli do tego bez emocji, jakby z pewnym zdziwieniem, ale też bez lęku. Powiedziałbym, że raczej zaskakująco obojętnie. Jeszcze nie wiedzieli co to oznacza mieszkać na co dzień z tatusiem.
Podobnie było, kiedy wręczyłem im prezenty. Pudełka z modelami samolotów do sklejania.
Długo zastanawiałem się wcześniej co im kupić, wiedziałem przecież, że się spotkamy, bo Dorotka jeszcze w Moskwie zaprosiła mnie na święta. Sugerowała nawet, żebym niczego nie przywoził, bo mieli mieć już wszystko. Ja jednak pamiętałem, jak opowiadała o ich plastycznych zapędach. I trafiłem w dziesiątkę!
Najważniejsze jednak było to, że zaproponowałem im wtedy swoją pomoc przy sklejaniu. Przecież byli jeszcze zbyt mali, żeby samodzielnie podołać temu zadaniu, trzeba było im pokazywać to i owo, pomagać, pilnować precyzji wykonania, dlatego się zaangażowałem. A wtedy lody pękły. Tatuś okazał się dobrym towarzyszem zabawy, pomocnikiem, który zignorował nawet innych wujków i ciocie, żeby być z nimi. Zaakceptowali wtedy moją bliskość, bezpośredni kontakt z ich ciałami, bo już wtedy jako przerywnik skupienia i cierpliwości przy klejeniu, pozwalałem im, by na mnie siadali, trochę też dokuczaliśmy sobie łaskotaniem i… poszło!
Od tamtego dnia uwielbiali, gdy kładłem się z nimi na podłodze, stając się partnerem w ich zabawach. Wręcz domagali się tego, gdy przez kilka dni nie miałem ochoty być obiektem ich coraz bardziej wymyślnych tortur.
Leżałem na parkiecie brzuchem na dół, z bezładnie rozłożonymi rękami i ciężko dyszałem. Nie chciało mi się nic. Z góry, przy większej odległości, musiałem wyglądać jak stara, rozdeptana żaba, ale chłopcom wcale to nie przeszkadzało. Nie mieli zamiaru niczego mi darować.
Z dużym wysiłkiem próbowałem podnieść się na łokciach i kolanach, a wtedy nacisk na kręgosłup jakby zelżał. Na chwilę. Bo gdy się podniosłem, dwóch niezwykle ruchliwych jeźdźców natychmiast mnie dosiadło i nie dało się już odpędzić. Z takim też ciężarem na plecach, okrążyłem na czworaka leżący obok dywanik, po czym padłem niemal na twarz, nie reagując już nawet na ich kopnięcia piętami, udające dźganie wierzchowca ostrogami. Byli wyraźnie zawiedzeni, że zlekceważyłem ich nowy pomysł. Zeszli więc ze mnie, tym niemniej podwójny, perlisty śmiech oznajmiał, że i tak czują się zwycięzcami. Musiałem się z tym pogodzić i w duchu przyznać im rację. Wygrywali ze mną dzisiaj. Nie pierwszy raz zresztą.
Byłem zmęczony. Lato w tym roku przyszło nieco za wcześnie i chociaż był dopiero początek czerwca, temperatura dniem przekraczała trzydzieści stopni, a nocą utrzymywała się w okolicach dwudziestu. I chociaż zarówno w banku jak i w samochodzie, a takżet tutaj, w salonie, klimatyzacja działała bez zarzutu, to każde wytknięcie nosa poza jej strefy, skutkowało wystąpieniem potu na całym ciele.
A przecież nie mogłem sobie pozwolić na paradowanie w pracy bez krawata i w krótkich spodenkach! Dorotka, moja przełożona, bezpardonowo wygoniłaby mnie do domu!
Dorotka… Najpiękniejsza dziewczyna pod słońcem, która kiedyś wygrałaby wszystkie konkursy piękności, gdyby tylko w nich wystartowała. Która kiedyś nie widziała potrzeby, aby obdarzyć mnie chociażby przelotnym spojrzeniem.
Dorotka… Czternaście lat ode mnie młodsza, wyglądająca jeszcze młodziej, która mimo wszystko, przed laty została moją wakacyjną kochanką i owoce tamtego związku ciągle mnie teraz szarpały po plecach, domagając się następnej przejażdżki…
Dorotka… Amerykańska milionerka od dawna, od pięciu miesięcy doktor nauk ekonomicznych uniwersytetu Yale, od piętnastu miesięcy – prezes banku Solution Poland S.A. i od dwóch lat – moja bezpośrednia przełożona w pracy…
Dorotka… Od czterech dni moja, jak najbardziej oficjalna, legalna żona. Dzisiaj był czwartek, a w poniedziałek, w miejscowym ratuszu, zawarliśmy cichy, formalny związek małżeński, o którym niewiele osób wiedziało…
Przypomniałem sobie, jak przed wieloma laty wyglądało nasze pierwsze zetknięcie się w pociągu. Gdy w świetle paskudnego, sinego światła wagonowej lampy, na jej serdecznym palcu ujrzałem obrączkę. Zastanawiałem się wtedy, jak od strony mężczyzny wygląda życie z tak nieziemsko piękną dziewczyną. Cóż! Teraz już wiedziałem. Już się przekonałem co to oznacza, bo mieszkaliśmy razem piętnasty miesiąc.
I nie mogę powiedzieć, że byłem na to przygotowany… Co za paradoks!
Siedziała niedaleko nas, na skórzanej sofie. Nogi podkurczyła pod siebie, a na kolanach umieściła laptop, na ekranie którego przeglądała bieżące serwisy wiadomości giełdowych i finansowych. To był jej cowieczorny rytuał, bo tylko wtedy miewała wolne chwile na takie i podobne w typie zajęcia.
Od czasu do czasu odrywała wzrok od ekranu i obrzucała nas dobrotliwym, dumnym uśmiechem. Była zadowolona i szczęśliwa, obserwując nasze zabawy. Czasami mówiła mi to wprost, kiedy się kochaliśmy, ale nie potrzebowałem jej słów. Czułem to wewnętrznie i wiedziałem. Widziałem i wiedziałem, że moja obecność w tym domu, coś w jej życiu wyprostowała. I zdjęła z barków niemały ciężar.
Niestety, to się niemal namacalnie przekładało na jej zaangażowanie zawodowe. Im więcej rodzicielskich obowiązków z niej zdejmowałem, tym bardziej poświęcała się pracy zawodowej. A przy okazji mnie, szefa zespołu jej doradców, eksploatowała w firmie niemiłosiernie, zupełnie bez taryfy ulgowej.
Pamiętam kolację w klubie „Talizman”, jakieś półtora roku temu, gdy Dorotka opowiadała Marcie, mojej poprzedniej żonie, jak wygląda życie amerykańskiej milionerki w Nowym Jorku. Bo wtedy tam mieszkała. Powiedziała jakoś tak: „praca, dzieci, dom, sen, praca, dzieci, uczelnia, dom, sen, praca… i tak na okrągło”.
Przyjąłem to wtedy trochę obojętnie, sądząc po cichu, że lekko przesadza, jednak myliłem się. Kiedy zamieszkaliśmy razem, szybko zrozumiałem, że to nie były żarty. W Polsce, jej powszednie dni wyglądały bliźniaczo podobnie. Praca, dom, sen, praca, dom, dzieci, sen…
A nie! Doszedł jeszcze jeden czynnik. Seks przed snem. Nie wyobrażała sobie wieczoru bez seksu. No i zajmowanie się dziećmi, z coraz bardziej widoczną ulgą, spychała na mnie, bez najmniejszych ceregieli. A gdy kiedyś spróbowałem protestować, burknęła tylko.
- Odrób chociaż trochę z tych lat, kiedy mieli wyłącznie mnie. Niech się tobą nacieszą!
No i próbowali się mną nacieszyć. Najczęściej bezpardonowo, nie zwracając najmniejszej uwagi ani na moje zmęczenie, ani nastrój do zabawy. A ja przecież zbliżyłem się w tym roku do pięćdziesiątki! I coraz częściej bywałem zmęczony. Bo tempo, które narzucała w pracy, było niesamowite.
Tekst nie jest zmieniony, chociaż musiałem go wkleić ponownie, gdyż wszystkie znaki interpunkcyjne oprócz kropki, zmieniły się w pytajniki. Nie wiem dlaczego.