Elektroda.pl
Elektroda.pl
X
Please add exception to AdBlock for elektroda.pl.
If you watch the ads, you support portal and users.

'Mąż pani prezes' - kolejna część opowiadania.

retrofood 20 May 2021 17:16 3777 86
Optex
  • #1
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Kontynuacja tematu https://www.elektroda.pl/rtvforum/topic3799901.html

    retrofood © Wszelkie prawa zastrzeżone.

    *************************************


    Północ już minęła, a ja wciąż nie mogłem zasnąć i zastanawiałem się, co mam teraz zrobić. Sięgnąć do barku i pić samotnie, czy wziąć jakieś inne środki nasenne w postaci tabletek. Obydwa wyjścia nieszczególnie mi się podobały, dlatego od kilkudziesięciu minut czekałem na cud, przewracając się samotnie w ogromnym, małżeńskim łożu. Usiłowałem pozbierać myśli, które przybywszy nie wiadomo skąd, falami wciskały mi się pod czaszkę i kłębiły się, niczym motek wełny niestarannej prządki.

    Na próżno jednak, cud nie chciał się ziścić, pewnie miałem już wyczerpany limit zdarzeń niezwyczajnych. A przecież cały dzisiejszy dzień układał się zupełnie sympatycznie…

    W pewnej chwili pomyślałem jednak, że sam jestem temu winien. Bo jak inaczej miałem pomyśleć? Piąty dzień od ślubu jeszcze nie minął, piaty dzień od kiedy znowu formalnie i oficjalnie jestem żonaty, a moja nowa, cudowna żona, znajduje się teraz kilkanaście setek kilometrów ode mnie. Czy ja jestem normalny, że się na to zgodziłem? Po co nam to wszystko? Brakuje nam czegoś?
    Turlam się teraz po wspaniałym łożu, niczym w malignie, a mój skarb też się przewraca z boku na bok, w jakimś hotelu. Przecież my nie umiemy sypiać oddzielnie! Przyzwyczajenie robi swoje, brakowało mi teraz jej oddechu, jej zapachu, obecności jej ciała…
    Długo rozmawialiśmy telefonicznie przed północą o wydarzeniach całego dnia i obiecaliśmy, dzisiaj już nie dzwonić do siebie, ale czy dam radę wytrzymać? Telefon leżał obok łóżka…

    Ciekawe, czy Dorotka już zasnęła. Obiecała przyjechać jutro tak szybko, jak tylko się da, ale czy zdąży przed wieczorem? Na szczęście, jej zobowiązania wynikające z kontraktu już wygasały. Jeszcze dwa wykłady w jesieni i to wszystko, umowa będzie zakończona. Umowa, którą podpisała za moją namową, promująca uniwersytet Yale, oraz jego absolwentów w Europie.
    Byłem wtedy bardzo dumny, że znalazła się w gronie nowych, najlepszych doktorów, którym uczelnia zaproponowała udział w swoim programie promocyjnym. Polegał on na wygłaszaniu wykładów autorskich, na europejskich uczelniach. To był program wieloletni.
    Corocznie wybrana grupa nowo wypromowanych doktorów, brała w nim udział, a korzyści z tego mieli wszyscy. Uniwersytet Yale znakomitą reklamę w Europie, nowi doktorzy wypływali na szerokie wody i dawali się poznać w świecie naukowym, a uczelnie zapraszające zyskiwały na prestiżu, jako współpracujące z gigantem w Yale. O uczestnictwo w tym programie zabiegano, a wykłady stawały się wydarzeniem w lokalnym światku naukowym i nie tylko.

    Niestety, to „nie tylko”, stało się faktem w przypadku Dorotki. Jakoś zapomnieliśmy, że zawsze, pod każdą szerokością geograficzną, studenci są i będą tylko studentami, ze wszystkimi tegoż konsekwencjami. I co ujawniło się już po pierwszym, takim zblokowanym wykładzie.
    Bo przeważnie, były to zawsze dwa wykłady. Pierwszego dnia na jednej uczelni, później jakaś kolacja z gronem profesorskim, połączona ze swobodną dyskusją, a drugiego dnia wykład na innej uczelni, która też uczestniczyła w programie. Jeśli takowej drugiej nie było, wtedy organizowano jakąś dyskusję panelową, były możliwości wymiany poglądów, tutaj wielkich ograniczeń formalnych nie stwarzano. Bardziej liczyła się inwencja miejscowych zespołów akademickich, które same decydowały o tym, jaka forma dialogu najlepiej im odpowiada. I to wszystko wzięło w łeb już niemal na samym początku.

    W Linzu wszystko zaczęło się normalnie. Dorotka, mimo że było to jej pierwsze spotkanie w tym cyklu, nie miała żadnej tremy. Przecież prowadziła podobne, gościnne wykłady w Polsce, w kilku prywatnych uczelniach. Poza tym, w Linzu była już znana wąskiej grupie specjalistów oraz niewielkiej grupie bankowców, gdyż to jej departament nadzorował ten rynek, zaliczany przecież w Solution Inc. do Europy Środkowej. Dlatego wykład odbył się normalnie, a po nim rozwinęła dyskusja, którą później kontynuowano wieczorem, już w ściślejszym akademicko - bankowym gronie. Nikt nie zwrócił szczególnej uwagi na niewielką grupę studentów, którzy w wykładzie uczestniczyli, bo przecież wstęp był wolny. I ta własnie grupa, dała potem przejaw niesłychanych zdolności organizacyjnych.
    Ale nie poglądy Dorotki były dla nich natchnieniem.

    Rano okazało się, że do dyskusji panelowej na wieczór zgłosiło się ponad dwieście osób, głównie płci męskiej, których interesowało głównie to, czy pani doktor Doris Warwick wystąpi w spodniach, czy w spódnicy. A Dorotka, niczego nie podejrzewając, założyła wtedy kostium ze spódnicą dość wysoko nad kolana i szpilki, co najmniej kilkunastocentymetrowe.
    Organizatorzy mieli problem ze znalezieniem odpowiedniej sali, ale jakieś rozwiązanie się znalazło i wtedy, jak mi opowiadała, zaatakowano ją dość sprytnymi pytaniami, wiążącymi głoszone tezy z jej wyglądem, a czasem kokietującymi ją wręcz. Mało tego, nikt ze studentów nie domyślał się, że jest Polką, a kilku spośród nich było Polakami, którzy między sobą, głośno i wyraźnie przekazywali sobie spostrzeżenia po polsku. Dlatego też wiedziała, co im siedzi w głowach.
    I wtedy, chociaż początkowo się tego obawiała, doskonale sobie ze wszystkimi poradziła.

    Jak mi opowiadała, chyba wtedy pozbyła się swoich ostatnich, głęboko gdzieś ukrytych, intymnych lęków i na ich, często dość bardzo osobiste pytania, odpowiadała bez zażenowania. Oczywiście, były to odpowiedzi dość ogólne.

    Zaczęło się od tego, że któregoś z młodych ludzi zainteresowało, jak można być doktorem w takim młodym wieku i ile tematów załatwia się w łóżku, a nie podczas pracy naukowej. Oświadczył jej wprost, że poglądy ma bardzo interesujące i kontrowersyjne, ale dla niego niewiarygodne. Jej uroda przeszkadza mu w uwierzeniu, że to są jej własne dokonania. Czyli za tym ktoś stoi i jest to międzynarodowa finansjera, co przekreśla ją w jego oczach. To mydlenie oczu i nic więcej.
    To co się potem działo, trudno nazwać naukową dyskusją sensu stricte, jednak jakoś udało się jej skanalizować tę nawałnicę podobnego typu pytań i w niezłej formie przetrwać ponad trzygodzinne oblężenie.

    Na tym wszystko mogłoby się zakończyć, lecz sprawa zrobiła się tak głośna, że informacje przedostały się do prasy, a ta podała linki do filmów, zamieszczonych przez studentów na popularnym portalu, no i lawina ruszyła. Fama o świetnej i urodziwej pani doktor, szeroko rozeszła się wśród zainteresowanych uczelni i późniejsze wykłady Dorotki nieustannie cieszyły się olbrzymim zainteresowaniem.
    Przy czym nie ma się co czarować, większość studentów przychodziła, żeby sobie ją obejrzeć, a nie żeby poznać jej poglądy, chociaż organizatorzy tych wykładów byli ciągle zachwyceni frekwencją.
    Niech tam, przynajmniej dochody z nich wzbogacają fundacje charytatywne, bo tak wynikało z umowy. Dorotka nic na tym nie zarabiała, pokrywano jedynie koszty jej pobytu i to wszystko.
  • Optex
  • #2
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Wykłady jednak, były jedynie epizodem w naszym, bardzo intensywnym życiu. Jednym z doświadczeń, które trzeba przejść i zaliczyć, bo przecież codzienność nie na tym polegała. Związani ze sobą w dzień i w nocy, zderzaliśmy się wciąż z niesłychaną ilością dość skomplikowanych i nieoczekiwanych zadań, których wykonanie należało do nas.
    Jaki ja byłem głupi dwa lata temu, sądząc, że mam tak wiele życiowych problemów…

    Prawie dwa lata temu jechałem tu, do Pokrzywna, będąc niemal wypalonym człowiekiem. Takim, czekającym w zasadzie tylko na emeryturę, który uważał, że życie ma już poza sobą. Największym moim problemem była troska, czy firmy zechcą mi zlecić jeszcze kilka programów do napisania. Na nic więcej nie liczyłem, niczego nie oczekiwałem…
    Potem, po ponownym spotkaniu Dorotki, przyszła spokojna, dość jednostajna i trochę nudna praca w Moskwie, niewiele odbiegająca od moich poprzednich doświadczeń, a teraz…

    Minęło niewiele miesięcy, odkąd byliśmy razem, a ja zrobiłem w tym czasie chyba więcej, niż dotychczas przez całe życie. Taki kołowrót jaki mi zafundowała, taki rozrzut bardzo złożonych zagadnień, które się wciąż mnożyły, wielka odpowiedzialność za skutki nierozważnej decyzji…
    To wszystko było nie do pomyślenia, kiedy zaczynaliśmy wspólne życie. Gdybym wtedy wiedział jak to wszystko będzie wyglądało, nie wiem, czy podjąłbym się takich zadań. A jednak… Teraz nie czułem się ani wypalony, ani zmęczony. Dziw nad dziwy! I nie bałem się niczego.

    Co kilka dni dowiadywaliśmy się, że musimy zrobić coś, z czym dotąd nie mieliśmy do czynienia. Ciągle coś nowego, coś nieoczekiwanego… a jednak dawaliśmy sobie radę! Jak to się działo, nie mam pojęcia, jednak Dorotka zawsze wybierała najlepsze rozwiązanie, czasem nawet niczego nie robiąc. A i ja przy niej trafiałem w dziesiątkę, jak chociażby wtedy, w Białymstoku, kiedy pojechałem tam z Lidką, a Dorotka była z Romkiem w Nowym Jorku.
    Wybrałem się tam specjalnie do naszego oddziału, mając w planach przeprowadzenie kontroli, ale wieczorem świętowaliśmy z Lidką zbyt intensywnie i rano nie byłem zbyt świeży… Czyli, patrząc z normalnego punktu widzenia, powinienem zaliczyć „eN-kę”, jako nieusprawiedliwioną nieobecność w pracy. A okazało się, że to było najlepsze, co mogłem zrobić.

    Przyjechaliśmy wtedy z Lidką dość późno, po satelitarnej rozmowie z Dorotką jeszcze w drodze, kiedy to obydwoje przerzucaliśmy się słownie odpowiedzialnością za wzajemne molestowanie. Dorotka zaś, za wszystko obarczyła odpowiedzialnością Lidkę, mnie oczywiście wybielając, co Lidce bardzo się nie spodobało. Cóż jednak mogła biedna zrobić, połajankę przełknęła, gdyż Dorotka zakończyła nieoczekiwanie rozmowę. Ale adrenaliny miała we krwi mnóstwo.
    No i w znanym nam hotelu wynajęliśmy wspólny apartament, a potem, po szybkim oraz zdecydowanie oddzielnym prysznicu, wybraliśmy się do restauracji.

    Ja już w zasadzie wytrzeźwiałem i chcąc przełamać zmęczenie, potrzebowałem odrobiny alkoholu, Lidka zaś koniecznie chciała uczcić sukces zaakceptowania jej planu, więc tutaj nasze działania były zgodne. Wstawiliśmy się lekko, potem zatańczyliśmy, co już się jej mocno podobało. Komentowała nawet, że zawsze preferuję Dorotkę, a teraz ma mnie do dyspozycji. I w pewnym momencie, kiedy siedzieliśmy spokojnie przy stoliku, a było już troszeczkę po północy…

    - Tomek, pewna dama bardzo cię obserwuje – oświadczyła. – Ja tam zazdrosna nie jestem, ale ona zaczyna mnie drażnić!
    - Która to? – zapytałem, nie robiąc żadnego ruchu.
    Nie byłem taki naiwny, żeby się w takim momencie rozglądać.
    - Jeden stolik od nas, na lewo. Siedzą we dwoje, kolacja dość intymna, ale kiedy tańczyliśmy, jej głowa przez cały czas odwracała się ku tobie. Obserwuje cię już od dłuższego czasu. Masz tutaj jakichś znajomych?
    - Mogę powiedzieć, że miałem, kiedyś ci mówiłem, ale to lata świetlne temu. Nie sądzę, żeby mnie ktoś z nich pamiętał.
    - Karminowa suknia, pani jest dość elegancka. Chodź, zatańczymy, będziesz miał okazję przyglądnąć się jej dokładniej.
    - Ależ służę! – poderwałem się z krzesła.

    Już później, na parkiecie, moje oczy spotkały się z oczami pani w karminowej sukience…
    - Tak się zastanawiałam, czy to ty, czy nie ty, ale teraz cię poznałam! – śmiała się, pochylając głowę w moją stronę, chociaż partner podtrzymywał ją rękami. – Co ty tutaj robisz? Skąd się wziąłeś? – nie potrafiła ukryć zdumienia.
    Porzuciłem Lidkę i wyciągnąłem ręce, a wtedy mnie objęła i uściskaliśmy się serdecznie.
    - Ala! Witaj mi, ach witaj! Ja nie mogę! – roześmiałem się na cały głos. – Jaka miła niespodzianka!
    - Miałam już podejść do waszego stolika, ale wiesz, takie tutaj światło… nie byłam pewna.
    - To jednak ja! – oświadczyłem, jeszcze raz ją obejmując. – Jak się cieszę, że cię spotkałem!
    - No, nie jestem sama – lekko mnie zastopowała. – Jestem tu z mężem, masz okazję go poznać.
    Uścisnęliśmy sobie dłonie, ja się przedstawiłem, ale jego słów nie zrozumiałem.

    - Ma pan piękną i młodą żonę! – oświadczył zaraz, wskazując wzrokiem Lidkę.
    - To nie jest mój mąż! – stojąca Lidka oświadczyła kwaśno, nie czekając na pośrednictwo. – I całe szczęście, bo wszędzie ma znajome dziewczyny – dodała, wydymając wargi.
    Wzięła mnie jednocześnie pod ramię dla podkreślenia, że to są żarty. Jednak Ala spojrzała tak jakoś… Była wyraźnie zaskoczona.
    - Zapraszamy was do naszego stolika! – zaproponowałem. – Musimy uczcić to spotkanie, a wtedy wyjaśnimy sobie dokładnie, kto jest kim.
    - Zapraszamy do naszego! – Ala zaoponowała. – Ty nie wiesz z jakiej okazji tu jesteśmy.
    - Nie wiem…
    - Otóż świętujemy naszą dwudziestą piątą rocznicę ślubu! Witek zaprosił mnie dzisiaj na uroczystą kolację, więc nie wypada nam przyjmować innych zaproszeń, ale jak najbardziej możemy zaprosić gości!
    - Wow! Ale trafiliśmy! Zaproszenie przyjmujemy! – oświadczyłem, nie czekając na reakcję Lidki.

    Dopiero później, kiedy już wypiliśmy szampana, który zafundowałem, kiedy wszystko z naszego stolika przeniesiono na ten wspólny, zdecydowaliśmy z Alą wytłumaczyć partnerom charakter naszych prywatnych relacji. A że wypiliśmy wcześniej nieco, to nasza opowieść była tak chaotyczna i przeplatana takim śmiechem, że długo nie mogli się połapać, kiedy mówimy prawdę, a kiedy się wygłupiamy. Nie wierzyli, że to wszystko jest prawdą. A ta rzeczywistość była bardzo prozaiczna.

    Ala była dziewczyną, którą spotkałem dotychczas jeden, jedyny raz w życiu i widzieliśmy się przez… w sumie może dwie godziny. To wszystko!
    Banalne? – niekoniecznie. Bo otoczka naszego spotkania, bez wątpienia była bardzo, bardzo, niecodzienna.
  • #3
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Otóż kilka lat temu, zadzwonił do mnie ojciec i oświadczył, że… właśnie się ożenił. I w dodatku wyprowadził z domu. Wiadomość typu grom z jasnego nieba. To się dokonało kilka dni wcześniej, ale nikt o takich planach nie był poinformowany. Znaczy, ani ja, ani Iwona, moja siostra. Wypytałem więc rodziciela do kogo się przeprowadził, a uzyskawszy niezbędne informacje, niezwłocznie tam pojechałem. No i zastałem rodzinną sielankę oraz poznałem Alicję, córkę wybranki mojego ojca.

    Była w takim samym położeniu jak ja, czyli też dopiero się o wszystkim dowiedziała. Czy to dziwne, że poczuliśmy bliskość krwi, skoro nasi rodzice postanowili stworzyć stadło?
    Niestety, kilkanaście miesięcy później ojciec zmarł, zaś Ali nie było wtedy na pogrzebie.

    - Jak mama teraz żyje? – zapytałem, kiedy wyjaśniliśmy już wzajemnie wszelkie zależności.
    - Jakby ci to powiedzieć... Ciągle wspomina. I chyba długo będzie wspominała, bo była bardzo zadowolona z tego związku. Wiesz, ja w sumie szczegółów nie znam, ale w tamtym czasie na nic nie narzekała, kiedy do niej dzwoniłam. A teraz jej ciężko, znowu jest sama, a przecież nie rzucę wszystkiego, żeby jej towarzyszyć. Owszem, zaglądamy do niej i to nierzadko, próbujemy rozwiązać najważniejsze problemy…
    - Muszę do niej pojechać, aż wstyd, że to zaniedbałem.
    - No właśnie, mama nosi teraz nazwisko Barycka, czyli ty też masz obowiązki – śmiała się z sytuacji.
    - A ty jesteś moją, przyszywaną siostrą.
    - Nie inaczej, braciszku.
    - Patrz, Lidka, jak mi się rodzina rozmnaża.
    - Mam nieokreślone wrażenie, że nie powiedziałeś jeszcze ostatniego słowa w tym temacie – Lidka nie dawała mi wytchnienia, co zresztą spotkało się z aplauzem towarzystwa.

    Bawiliśmy się wesoło jeszcze dość długo, rozmawialiśmy z Alą o naszych rodzinnych sprawach, potem zacząłem pytać o ich obecne życie i okazało się, że Witek pracuje w naszym, narodowym banku. Był naczelnikiem wydziału kontroli w oddziale wojewódzkim.
    Zapytałem go o tematykę tych kontroli i okazało się, że zajmują się przede wszystkim sprawdzaniem, czy banki komercyjne stosują się do zaleceń wydawanych przez organy nadzoru państwowego, natomiast ich bilanse interesują go dopiero wtedy, kiedy stan ich portfela odbiega parametrami od tych zalecanych.
    Przyznałem się, że od miesiąca pracuję w banku Solution Poland, ale nie zapytał o stanowisko, więc się nie chwaliłem. Opowiedział tylko, zastrzegając poufność, że kontrolowali nie tak dawno nasz oddział i stwierdzili właśnie zbyt dużą tolerancję w określaniu zabezpieczeń przy udzielaniu kredytów. Wprawdzie kredyty były w miarę regularnie spłacane, ale w ogóle nie powinny być udzielone! Zabezpieczenia dla nich były zbyt ryzykowne. Niemniej stwierdził, że protokół przekazał szefom i na tym jego rola się zakończyła.

    - A jak bank się bronił? – zapytałem. – Zrobili to świadomie, czy nie?
    - Oczywiście, że świadomie – wyjaśnił. – Niechby spróbowali tłumaczyć się wtedy niewiedzą!
    - To co byś zrobił?
    - Natychmiastowy wniosek o odwołanie osób odpowiedzialnych i wystąpienie do Komitetu Kontroli Bankowej z informacją o niezdolności do pełnienia funkcji w jakimkolwiek banku. Ze względu na totalną nieznajomość przepisów prawa. W skrajnych przypadkach pociąga to za sobą likwidację oddziału.
    - Więc jak brzmiały tłumaczenia tych osób?
    - Naciskami ze strony szefostwa, lepszych klientów nie mieli, a wskaźniki mieli kiepskie, więc poluzowali wymagania.
    - Ale skoro kredyty są spłacane, to chyba wszystko jest w porządku?
    - Niekoniecznie.
    - Dlaczego?
    - Chociażby dlatego, że skoro naruszono świadomie jedną z zasad, to teraz trzeba by sprawdzić wszystko, a my nie mamy ani takich możliwości prawnych, ani chęci i ochoty. Poza tym istnieje możliwość prania pieniędzy, a to już jest prokurator i trochę grubszy smród. Mieliśmy tu w okolicy niedawno takie przypadki, chyba jeszcze nie osądzone. Ale cicho, sza! Ja ci niczego nie mówiłem!

    - Witek, a nie chciałbyś czasem zmienić pracy?
    - To zależy – odparł bez namysłu. – Wiesz, jeśli mam zarobić tysiąc czy dwa więcej, to nawet nie zawracam sobie głowy. Mam posadę może nie rewelacyjną, ale stabilną i mało stresującą. Pieniądze są mniejsze niż w komercji, ale głowa spokojniejsza. U nas się nie wylatuje z pracy, kiedy szef krzywo wstanie, a ja widziałem już kilka rewolucji w różnych bankach. Mam swoje lata, nie tak znów daleko do emerytury, dlatego takie coś musiałoby mi się opłacać. A ty co, rozdajesz pracę w bankach?
    - Coś w tym stylu – uśmiechnąłem się. – Może jeszcze nie dzisiaj, ale kto wie?
    - Znaczy, rozważyć ofertę zawsze można, chociaż wiele ci nie obiecuję – zastrzegł.
    Przynajmniej był szczery i otwarty.
  • #4
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Rozstaliśmy się późno, wymieniając na pożegnanie wizytówkami, oni pojechali do domu taksówką, a my z Lidką poszliśmy spać. No i rankiem, byłem oczywiście zaspany oraz skacowany, a także wściekły, że muszę jechać, chociaż Lidka zostawała leniuchować. W dodatku, przez całe rano pokpiwała sobie, że znowu przespała się ze mną na próżno i te pojękiwania Dorotki w łóżku są na pewno mocno udawane, żeby nie robić mi przykrości wśród znajomych.
    Nie dałem się sprowokować, ale w ramach zemsty wymyśliłem, że do banku zaglądnę tylko kurtuazyjnie, na kilkanaście minut, czyli na razie też mogę nabierać sił. A potem opuszczamy hotel od razu i nie będzie się leniła dłużej niż ja.

    Początkowo w to nie wierzyła, ale kiedy powtórzyłem i oznajmiłem, że musi wybierać, bo naprawdę po nią nie wrócę, jeśli nie zabierze się ze mną od razu, mina jej zrzedła. Musiałem z tej okazji przełknąć kilka wiązanek. Wyprzedziła mnie też w drodze pod prysznic.

    Już następne dni pokazały, że dobrze wtedy zrobiłem, pokazując się w oddziale jedynie na kilkanaście minut i o niczym nie wspominałem. Bo gdybym ujawnił, oficjalnie, posiadanie jakiejkolwiek wiedzy w temacie nadużyć, lub nawet cienia podejrzeń, nie uniknąłbym późniejszych przesłuchań i „świadkowania” w sądach. Miałem zbyt wysokie umocowanie służbowe, aby się na mnie nie powoływano.
    W następnych dniach, Paweł Dedejko, sobie tylko wiadomymi kanałami, pozyskał wiedzę, że niestety, słowa Witka były niemal prorocze. Oddział objęty został śledztwem i szybko poproszono nas o współdziałanie oraz o dostęp do pełnej dokumentacji kredytowej, a także wymianę kierownictwa, bo dotychczasowe zostało zatrzymane.

    Nie mieliśmy wielkiego pola manewru, Witek od ręki dostał płacę ponad dwa razy większą niż w narodowym, po czym objął dyrekcję oddziału, mając wolną rękę w zaprowadzaniu porządku. I sprawnie go zaprowadził! Nasz departament kontroli nie miał później żadnych zastrzeżeń.

    Dorotka natomiast, niemal w tym samym czasie, wykazała się intuicją wprost genialną i jej bezczynność nie tylko doprowadziła do rozwiązania kilku niemałych problemów, ale przyniosła też kolosalne pieniądze. Tak też bywa! Ale, jedynie osoby genialne wiedzą, kiedy najlepiej jest niczego nie robić. Przeciwnicy wszystko zrobią za nich.

    Cała sprawa zaczęła się wraz z naszym pojawieniem się w banku i nominacją Dorotki na stanowisko prezesa zarządu. Otóż, zgodnie z polskim prawem, mianowanie prezesa banku wymaga zatwierdzenia przez Komitet Kontroli Bankowej, a ten, w założeniu, ma dbać o jakość systemu bankowego. O odpowiednie kwalifikacje zarządzających.
    W praktyce jednak, jest to instrument nacisku na właścicieli banków, w wielu różnych, poufnych sprawach. Bo kryteria stosowanych ocen są nieostre, a co jeszcze ważniejsze, są uznaniowe, niejawne i zmienne. Władze państwowe używają tej formuły do załatwiania swoich różnych spraw.
    I byłoby to w miarę słuszne, tyle, że w imieniu państwa występują przecież konkretni ludzie. A oni, miewają również swoje własne, prywatne interesiki.
    Wiceprzewodniczącym Komitetu, jak się okazało, a my tego wtedy nie wiedzieliśmy, został niedawno mianowany pewien pan, który był w składzie delegacji, z którą Dorotka rozmawiała kiedyś w Warszawie, jedynie przez kilka minut. Zarzuciła jej członkom kompletne nieprzygotowanie do rozmów i opuściła spotkanie. Nie zapomniał jej tego.

    Kiedy więc tuż po objęciu stanowiska p.o. prezesa zarządu, bo taki, przejściowy wariant, nasze prawo dopuszcza, do Komitetu Kontroli Bankowej został dostarczony wniosek o zatwierdzenie nominacji, podpisany przez prezesa korporacji, nikt nie spodziewał się żadnych problemów. Zwyczajowo, prezes Hammers powinien dostać odpowiedź w ciągu dwóch tygodni, a Dorotka odpis decyzji zatwierdzającej ją na stanowisku i to wszystko.
    Ale minął miesiąc i żadnej odpowiedzi nie było. Panowała cisza. W końcu, po mojej cichej interwencji, Komitet wystosował na ręce Hammersa kuriozalną odpowiedź. Bali się podważyć wprost jego postanowienie, ale z oficjalnego pisma, przebijała wyraźna niechęć do osoby Dorotki.

    Właściwie, nie była to decyzja odmowna. Ba! To w ogóle nie była chyba decyzja, w sensie administracyjnym. Raczej pismo krytyczne, ze stwierdzeniami typu „zbyt krótki staż, na najwyższych, bankowych stanowiskach menadżerskich”, „możliwy konflikt interesów, związany z dalszym pełnieniem obowiązków dyrektora departamentu inwestycji regionalnych” i podobne. Zasugerowano też bardzo grzecznie i uprzejmie, ale zupełnie otwarcie, rozważenie innej kandydatury.
    No i najważniejsze. Na koniec wpakowali się wprost na minę.

    Napisali jak dzieci, że doceniają fakt poważnych inwestycji amerykańskich w naszą gospodarkę, ale władze polskie liczą, że lata przemian wykształciły w kraju dostateczną liczbę miejscowych menadżerów i dlatego oczekują, że tak jak przedsiębiorstwami, również bankami w Polsce, będą kierowali i zarządzali obywatele polscy. Dlatego wnioskują do korporacji o ponowne rozważenie decyzji.
    A w podpisie widniał wiceprzewodniczący Komitetu.

    Jacob Hammers natychmiast przesłał nam to pismo, prosząc jednocześnie o przygotowanie odpowiedzi. Z zastrzeżeniem, że koniecznie musi w niej znaleźć się taki passus, iż on nie życzy sobie otrzymywania korespondencji w tej sprawie, bez podpisu szefa tego organu. Bo pana zastępcę ma w… głębokim poważaniu. Tak samo jak tezy, które ten w swojej odpowiedzi zawarł. I to wszystko zasugerował nam, nie wiedząc jaki jest związek wiceprzewodniczącego i Dorotki! Chodziło mu o sam fakt, że dostaje jakieś uwagi od zastępcy, jakby był jakimś kierownikiem działu, a nie prezesem światowej korporacji!

    Poczuł się zlekceważony i było jasne, że nominacji Dorotki nie wycofa teraz, w żadnym wypadku.
  • #5
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    A Dorotka wcale się tym nie przejmowała. Stwierdziła, że jako osoba zainteresowana, nie może działać pochopnie i przez parę dni sprawa leżała odłogiem. Kiedy zaś naciskałem, że trzeba to w końcu załatwić, powierzyła mi formalnie przygotowanie odpowiedzi i przestała się nią interesować.
    Poprosiłem wtedy mecenasa Talarka o pomoc i korzystając z jego porad, stworzyłem dwustronicową, bardzo inteligentną, chociaż w podtekście jawnie złośliwą kpinę z Komitetu, naszpikowaną odpowiednimi paragrafami. Joasia to przetłumaczyła, Dorotka sprawdziła i wysłaliśmy projekt odpowiedzi do prezesa. Z tego co wiem, podpisał ją i wysłał, nie zmieniając ani jednej litery.

    Oczywiście, w Komitecie domyślali się kto za tym stoi, przecież nikt rozsądny nie uwierzyłby, że prezes korporacji w Nowym Jorku analizował polskie prawo bankowe, no i zaczęła się awantura.

    Może, gdybyśmy położyli uszy po sobie, tego wszystkiego by nie było. Oni w końcu bez trudu odkryli fakt, że przewodniczący nie widział tamtego pisma, gdyż była to samowola jego zastępcy. Tylko że moja, bardzo zaczepna odpowiedź, wzburzyła wszystkich. Obrażeni, zjednoczyli się i – jak przekazywał mi później Paweł Dedejko, który miał dojścia do jakichś przecieków – byli teraz w kropce.
    Nie mogli dać formalnej odmowy, bo gdybyśmy upublicznili ich pismo, wybuchłby niemały skandal, co mogłoby być końcem kariery kilku osób. Odmówienie Dorotce faktu posiadanie polskiego obywatelstwa, ośmieszyłoby też cały Komitet! Natomiast jeśli byli w ich gronie zwolennicy Dorotki, to teraz woleli nie zabierać głosu i się nie ujawniali. I tak trwał pat. Nie wiedzieli jak go przełamać, bez utraty twarzy.

    Na codzienne działanie banku, wszystko to nie miało żadnego wpływu, dla centrali jedyną osobą mającą tutaj władzę była Dorotka i koniec. Dyskusji nie było. Także z punktu widzenia polskiego prawa handlowego, Dorotka odpowiadała za całość działalności przedsiębiorstwa, jednak na wizerunku zewnętrznym bank tracił. Nasi najważniejsi partnerzy, których przecież nie wciągaliśmy w poufne szczegóły, trochę z niepokojem konstatowali, że Dorotka wciąż jest zaledwie p.o. prezesa zarządu i sytuacja się nie zmienia.
    A ona lekceważyła sytuację i twierdziła, że nie ma czasu na głupstwa. Czy jest na zewnątrz prezesem, czy też p.o. prezesa, dla niej nie miało znaczenia. Zajmowała się bardziej poprawą funkcjonowania departamentu i tu wyciskała z nas wszelkie soki. A czas uciekał.
    Tym niemniej, Komitet nadal nie podejmował żadnej decyzji, ba! Nie odpowiadał nawet na zastrzeżenia Hammersa!

    Można to było przeciąć jednym przeciekiem do prasy, ale w karty grać umiałem. Zgrany as przestaje być postrachem. Przeciek spowodowałby zmianę składu Komitetu, to było pewne. Tak samo jak pewnym było, że potem żaden skład Komitetu, już długo by nas nie pokochał. A to była instytucja, która miała dość długie rączki. Pomagać wprawdzie zbyt wiele nie mogła, ale napsuć krwi to już zawsze. A to niekoniecznie nam się uśmiechało.
    Całą sytuację konsultowałem nawet z Witkiem, którego ściągnąłem specjalnie do Warszawy, ale po wielu dyskusjach, poparł moje stanowisko. Mimo wszystko, nie należało iść na udry, niech oni szukają rozwiązania polubownego, skoro ich wiceprezes sprowokował całą sytuację. Bo zarzutu braku polskiego obywatelstwa Dorotki, oficjalnie dotąd nie odwołali. Kto zresztą wie, czyje obywatelstwo było lepsze. Bo jestem przekonany, że to Dorotka płaciła w Polsce większe podatki niż on.

    Na całą tę historię, zaczęła nakładać się równolegle sprawa Alba Banku. Nic wielkiego, maleńki, niszowy bank, z kapitałami na granicy istnienia. Działał sobie spokojnie w strefie nowych technologii, zarządzany przez ambitnego prezesa, któremu jednak w pewnym momencie skończył się zapas powietrza w płucach.
    Może gdyby nie tąpnięcie na światowych rynkach finansowych, działałby nadal, finansując dość odważne plany bankowej rewolucji informatycznej, ale stało się to, co się stać musiało. I teraz, jego szef rozpaczliwie szukał ratunku.
    Gość nie w ciemię bity. Wiedział, że wyjścia nie ma, ale jeśli od razu da się połknąć wielkim, to dla niego miejsca już nie będzie. Dlatego próbował po cichu sondować, kto pozwoliłby mu na pozostanie czynnym bankowcem. No i zonk! Zainteresowanych nie było. Wszyscy próbowali się przyczaić, na ratowanie bankrutów nikt nie mógł sobie pozwolić. Taki czas nastał.
    To wszystko było nam wiadome, zanim zareagowała giełda. Bank nie był oczywiście na głównej tablicy, ale był notowany na innowacyjnej, więc kurs jego akcji był znany i na razie szedł w dół, ale powoli. Jeszcze nikt nie znał jego bardzo rozpaczliwej sytuacji.

    Pierwsze, poufne informacje o możliwej ofercie przyniósł do nas Paweł, a wtedy Romek dołożył swoje. Coś wiedział o tych pracach i próbach układów z bankiem, teraz chodziło o poznanie szczegółów. Pamiętam, siedzieliśmy wtedy w moim gabinecie i Romek agitował za dużym zaangażowaniem, gdyż ponoć finansowali świetny zespół informatyków i mieli prawa autorskie do ich opracowań. Ja się na tym nie znałem, więc stwierdziłem tylko, że może być to pusta reklama, a czasy idą niepewne. Możemy utopić sporo kasy i fama pójdzie!
    Zobowiązaliśmy wtedy Pawła do zebrania szerszych informacji i na tym narada się skończyła, bez podejmowania istotnych decyzji.
    A po kilku dniach, dostałem sympatyczny telefon od sekretarki przewodniczącego Komitetu, która bardzo ciepłym głosem zapytała, czy zechciałbym być tak uprzejmy i złożyć wizytę panu przewodniczącemu jeszcze dzisiaj i to już za godzinę!
    Nie wypadało odmówić takiej miłej osobie, więc wyraziwszy szczerą radość z zaproszenia, odłożyłem słuchawkę, po czym natychmiast zameldowałem się u Dorotki, burząc jej rozkład dnia. Musieliśmy zrobić pilną burzę mózgów.

    Zaleciła mi wtedy pokojowe nastawienie i nie podejmowanie żadnych decyzji. Przewidywała zresztą, że takowego przymusu nie będzie. Zastanawialiśmy się jednak długo, dlaczego to właśnie mnie spotyka taki zaszczyt, ale logicznego wyjaśnienia nie znaleźliśmy. W każdym razie, już jako pasażer służbowego mercedesa pani prezes, zjawiłem się przed siedzibą Komitetu bez opóźnienia i po paru krótkich rozmówkach z ochroną, znalazłem się w sekretariacie pana przewodniczącego.
  • #6
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Przyjął mnie bardzo uprzejmie, bez uniżoności, ale i bez lekceważącej pozy.
    - Bardzo panu dziękuję, że zechciał nas pan odwiedzić – zagaił, kiedy jeszcze mieszaliśmy łyżeczkami w filiżankach.
    - Przede wszystkim, to ja dziękuję panu za zaproszenie – odparłem. – Jeśli mam być szczery, to nie spodziewałem się takowego.
    - Dobrze, porzućmy ceremonie, obydwaj jesteśmy dorosłymi mężczyznami, więc prawienie komplementów niech zostanie na wieczór, dla dam – zdecydował nagle porzucić wielki bon ton. – Panie dyrektorze! Mam nadzieję, że domyśla się pan powodów tego zaproszenia i naszego spotkania.
    - Przykro mi, ale nie.

    Spojrzał na mnie przenikliwie.
    - Naprawdę?
    - Mogę coś tam podejrzewać, ale przecież nie wiem. Panie przewodniczący, nie miałem dotychczas bliższych kontaktów z waszą instytucją, więc i tematów zaległych nie mam.
    - Ale sprawę zatwierdzenia na stanowisku pani prezes Warwick, chyba pan zna?
    - Oczywiście.
    - A odpowiedź prezesa Jacoba Hammersa na nasze zastrzeżenia?
    - Również znam – skinąłem głową. – Zresztą, sam ją przygotowywałem.
    Nie widziałem powodu, aby teraz to ukrywać.
    - Czyli jest pan w temacie – skrzywił się.
    - Trudno, aby było inaczej. Czekamy cierpliwie na waszą odpowiedź, mając nadzieję, że wszystkie wątpliwości zostały już wyjaśnione i ktoś w końcu znajdzie chwilę czasu. Mówię czekamy, bo chyba znany jest panu mój związek z panią prezes…
    - Owszem, jest znany – przerwał mi. – Dlatego też właśnie pana poprosiłem o to spotkanie, gdyż jest ono zupełnie nieoficjalne. A to co pan usłyszy, nie powinno być nikomu powtarzane, z wyjątkiem oczywiście pani Warwick. Czy mogę mieć do pana taką prośbę?
    - Tak, jeśli uważa pan te informacje za istotne.

    - Świetnie! Zatem mogę przejść do konkretów. Panie dyrektorze, nie wątpię, że ogólna sytuacja na rynkach finansowych, jest panu znana. I wprawdzie, u nas w kraju nie ma realnych podstaw do jakichś obaw, trzymamy dość dobrze parametry w ryzach, jednak groźba paniki istnieje i takie zjawisko może wystąpić. A wtedy zadziała psychologia tłumu…
    - Rozumiem doskonale, to przecież podstawy…
    - Przepraszam! – uśmiechnął się. – Przechodzę zatem do rzeczy. Otóż panie dyrektorze, mamy w kraju problem z małym, nisko kapitałowym Alba Bankiem. Zna pan temat?
    - Słyszałem o takim – odparłem wymijająco.
    - Otóż ma on problemy bilansowe i mówiąc wprost, grozi mu bankructwo. A jest to jednostka z giełdowej tablicy innowacyjnej, na jej dokapitalizowanie przez właścicieli liczyć nie można, natomiast upadek, zrobiłby bardzo złą reklamę całej branży. Rozumie pan?
    - Tak, jak najbardziej. Ale słyszałem też, że bank Alpejski jest nim zainteresowany.

    - Był, ale się wycofał. I z tego co wiem, rozważa nawet postawienie kredytu, jaki udzielił mu swego czasu, w stan wymagalności. A to oznaczałoby już definitywny koniec.
    - I nikt nie chce go kupić?
    - No właśnie. Jeszcze dwa tygodnie temu wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze…
    - Czego pan ode mnie oczekuje? – zdecydowałem skrócić jego wywody.
    - Panie dyrektorze, powiem wprost. Przejmijcie go! Akcje mają cenę śmieciową, ale w obrocie jest tylko trzydzieści procent. Pięćdziesiąt jeden procent należy do założycielskiego funduszu inwestycyjnego Sokół i te są na sprzedaż. Poza tym, pakiet trzynastu procent należy do pana Zielonika, a sześć procent ma jego obecny prezes. Uważam, że tak samo, chętnie ich się pozbędą.
    A wy macie dobrą sytuację i na tyle zasobów kapitałowych, że nawet nie odczujecie jego strat. My zaś nie będziemy wam stwarzać żadnych przeszkód. Oczywiście, zapomnimy też o wszelkich nieporozumieniach i wyczyścimy twarde dyski z wzajemnych animozji. Takie jest moje przesłanie do pani prezes i proszę, aby pan je przekazał. Proszę mi jeszcze powiedzieć, co pan sądzi o takim rozwiązaniu?
    - Aż taki problem z malutkim bankiem?

    - Gdyby to się objawiło dwa, trzy miesiące wcześniej… Pan chyba zdaje sobie sprawę z efektu kuli śnieżnej?
    - Jest aż tak źle?
    - Nie, to wcale nie tak! Dmuchamy na zimne, proszę zwrócić uwagę na wiadomości telewizyjne. Próbujemy uspokajać sytuację zwykłymi informacjami, bo w reklamę ludzie nie wierzą, ale nie daj Bóg, żeby to się wymknęło spod kontroli. Niby wszystko jest zdrowe, banki mają odpowiednie rezerwy, ale panika jest paniką i narobiłby szkód niezależnie od tego czy jest uzasadniona, czy nie. W dodatku akcje banków poleciały na giełdzie mocno w dół, chociaż przecież nic takiego się nie wydarzyło i jak zwykle, stracą najbiedniejsi i znów będą problemy społeczne, ech…
    - Rozumiem. Proszę mi jeszcze powiedzieć, ile mamy czasu? I czy prowadzi pan rozmowy z innymi graczami?
    - Tych, których mogłoby to zainteresować, już sondowaliśmy. Wszyscy czekają, chętnych brak. A jeśli chodzi o czas, to wszystko zależy od Alpejskiego. Jeśli zażąda natychmiastowej spłaty kredytu, a podstawy ku temu są, to będzie miesiąc do ogłoszenia bankructwa, chyba, że ktoś udzieli kredytu pomostowego.
    - To nie byłaby rozsądna decyzja, bo obciąży bilans portfela.
    - Oczywiście, dlatego rozważanie jest tylko teoretyczne. Lepiej spłacić zadłużenie jako inwestycję, można przecież restrukturyzować należność. W końcu, przy bankructwie, Alpejski nie dostanie nic, albo bardzo niewiele i to nie wiadomo kiedy. Zresztą, chyba już nie wierzą w odzyskanie czegokolwiek, jeśli wycofali się z rozmów.

    - Czyli trzeba liczyć maksymalnie miesiąc na badanie całego ich bilansu. Trochę mało…
    - Zdaję sobie z tego sprawę, ale tak naprawdę nie ma innego wyjścia. Zresztą, waszym ekspertom wystarczy tydzień, no, góra dziesięć dni na dokonanie oceny wstępnej, a wtedy wystarczy ogłosić decyzję i emocje opadną. Resztę będzie można dokończyć na spokojnie.
    - Tu zgoda. No cóż! Ofertę zrozumiałem, weźmiemy ją na tapetę i obiecuję, że za kilka dni otrzyma pan odpowiedź, niezależnie od tego, jaka ona będzie. Chociaż, nie byłoby czymś złym, gdyby Komitet od razu załatwił zaległą kwestię…
    - Dobrze. Postaram się podpisać decyzję nie czekając nawet na waszą odpowiedź. I jeszcze raz pana proszę o zachowanie w poufności faktu i tematu naszej rozmowy. Formalnie nie powinienem składać takich ofert, nie jesteśmy organem do tego upoważnionym, ale sytuacja na świecie zrobiła się tak niepewna, że musimy czasem naginać przepisy w dobrej wierze.

    - Rozumiem. Obiecuję panu dyskrecję, relację z naszej rozmowy usłyszy wyłącznie moja żona. Pan wybaczy, może nie jesteśmy jeszcze w związku formalnym, ale traktujemy się wzajemnie tak jak małżeństwo, stąd też i moje słowa.
    - Ależ proszę bardzo! I gratuluję panu!
    - Dziękuję! – powstałem z fotela. Przewodniczący zrobił to samo.
    - Jeśli tylko miałby pan dla mnie jakieś wieści, proszę o informację – podał mi wizytówkę. – Proszę tylko wymienić sekretarce nazwę waszego banku, a wtedy niezwłocznie mnie połączy.
    - Dziękuję! Będę się starał, żeby to było jak najszybciej – zapewniłem, opuszczając jego gabinet.
  • Optex
  • #7
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Teraz sprawy nabrały kosmicznego przyspieszenia. Już następnego dnia nasz zespół ekspertów zaczął pracować w Alba, a jego prezes został do nas zaproszony na poufną rozmowę. W kolejnych dniach, zupełnie nieoczekiwanie, otrzymaliśmy decyzję Komitetu o zatwierdzeniu Dorotki na stanowisku prezesa zarządu oraz informację, że Komitet przesłał stosowne wyjaśnienia do szefa naszej korporacji. To już był sukces!
    Nie było jednak czasu na świętowanie, gdyż prowadziliśmy rozmowy z szefostwem funduszu Sokół, na temat ceny i możliwości przejęcia akcji potencjalnego nabytku.

    To wszystko były wstępne przymiarki, niezobowiązujące, jednak obraz jaki się z tego wyłaniał był wciąż mało wyrazisty. Alba był zadłużony, wymagał spłaty zobowiązań i jeszcze dokapitalizowania, co bez wyraźnego określenia obszaru jego działania, wydawało się bezsensownym wyrzuceniem pieniędzy.

    Zaczynaliśmy rozumieć, dlaczego nie mógł znaleźć inwestora strategicznego. Po prostu powstał w innych czasach i realizował inne potrzeby, obecnie już nieistniejące. A teraz był zbyt mały i musiał przegrać w konkurencji z wielkimi, natomiast jego wchłonięcie też było mało atrakcyjne. Taniej było tworzyć oddział od zera niż próbować restrukturyzować jego istniejącą bazę. Przedsięwzięcie było skazane na niepowodzenie.

    I znowu, w sukurs przyszedł nam przypadek…

    Po kilku dniach, zadzwonił do mnie dyrektor Departamentu Klientów Prestiżowych, że właśnie gości pana Sławomira Zielonika, który poprosił o spotkanie z panią prezes. I czy byłoby to dzisiaj możliwe.
    A mnie błyskawicznie oświeciło, że przecież i tak musimy się z nim skontaktować. Lepiej więc, jeśli to będzie u nas.
    Odpowiedziałem zatem, że oczywiście, zapraszam go na razie do siebie, a pani prezes niedługo do nas dołączy. Natychmiast też poinformowałem o wszystkim Dorotkę.

    Przywitaliśmy się niczym starzy znajomi, Zielonik, wyglądający na bardzo pewnego siebie, zanim usiadł w fotelu porozglądał się po moim gabinecie i zagaił wesoło.
    - A wie pan, że niedawno szukałem pana w Moskwie?
    - O! Coś nowego! – roześmiałem się. – Czy mam rozumieć, że zainteresowanie wschodem wciąż u pana rośnie?
    - Nie, to był tylko taki mały rekonesans. Z tą moją dziewczyną, bo suszyła mi głowę – przyznał, bez żadnego skrępowania.
    - I co panu powiedzieli w Promtorginvest banku?
    - Że taki już tutaj nie pracuje. Ale podziwiam, jaką mają tam ochronę, nawet mnie wpuścić nie chcieli. Dobrze, że byłem wtedy ze znajomym tubylcem, więc jakoś w końcu żeśmy się dogadali. W każdy razie twierdzili, że nie wiedzą co się z panem dzieje.
    - Oni naprawdę nie wiedzieli! – śmiałem się. – Pojechaliśmy tam niedługo potem z szefową, wtedy zrobiłem im niespodziankę.
    - Mnie pan już zrobił… – pokiwał głową. – Wtedy na balu, zwracają się do siebie po imieniu, bo niby pan to wygrał... A tu dowiaduję się nagle, że ta znajomość z panią Warwick, jest jednak całkiem, całkiem bliska... I bardzo odległa w czasie!
    - No cóż… Nie wszyscy musieli o tym wiedzieć.
    - Słusznie. Każdy ma jakieś swoje prywatne sprawy i wolałby zachować je dla siebie.
    - Celna uwaga! – zgodziłem się z nim i przeszedłem do konkretów. – Cieszę się, że nas pan odwiedził, gdyż mamy do załatwienia pewną sprawę, chociaż może o tym później. Natomiast czy mógłbym w czymś panu pomóc, żeby nie tracić czasu?

    - Jeśli sprawa do mnie nazywa się Alba Bank, to mamy wspólną sprawę – odpowiedział powoli i flegmatycznie. – O tym chciałem pogadać, bo podobno wasi inspektorzy wertują tam u nich księgi.
    - Owszem. Skąd ma pan takie dokładne informacje? – zapytałem.
    - Panie Tomaszu, jak miałbym ogarniać mój biznes, jeśli nie miałbym własnych źródeł wiedzy? Nie dałoby się. Czyli to prawda, że zamierzacie kupić tę pchełkę?
    - To się dopiero okaże, ale zbyt ciekawie ten biznes nie wygląda. Chce pan sprzedać akcje?
    - Zostawmy to na razie w zawieszeniu…

    Do gabinetu weszła Dorotka i już od drzwi zaczęła się tłumaczyć.
    - Przepraszam, panie prezesie, musiałam zakończyć pewną sprawę... – podeszła do stolika.
    Zielonik podniósł się z fotela i nawet ucałował końce jej palców, kiedy podała mu dłoń.
    - Ależ pani prezes, to ja przepraszam, że wpadam tak bez uprzedzenia i domagam się audiencji.
    - Jest pan mile widzianym u nas gościem! – zapewniła, wskazując mu dłonią fotel, po czym zajęła inny, obok mnie. – Taki klient jest dla banku zaszczytem! Dla pana zawsze znajdę czas. Chyba, że sytuacja będzie awaryjna.
    - Bardzo mnie to cieszy i zapewniam, że nie zamierzam nigdzie się przenosić. Mało tego, przyszedłem do pani prezes, z pewną propozycją.
    - Słucham pana!

    - Coś mi się obiło o uszy, że jest pani odrobinę zainteresowana Alba Bankiem…
    - Sprzedaje pan akcje?
    - Dużo bym za nie nie dostał.
    - To prawda. Jego stan wygląda dość kiepsko i szczerze mówiąc, byłam trochę zdziwiona, że pan nie pozbył się wcześniej tak dużego pakietu. Liczył pan na jakąś odmianę? Przecież jego sytuacja pogarszała się od dłuższego czasu i dość stabilnie.
    - Mam do niego pewien sentyment i prawdę mówiąc, przyszedłem tutaj licząc, że namówię panią do jego uratowania.
    - Ale to będzie przedłużanie agonii i wyrzucanie pieniędzy w błoto.
    - Mam pewien pomysł, tylko sam nie jestem w stanie go zrealizować.
  • #8
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - Na czym ma polegać?
    - Razem wyciągnijmy ten bank z bagna. Ja go również dokapitalizuję i stworzymy nowy produkt. Bank kredytów inwestycyjnych wysokiego ryzyka technologicznego.
    - Tego się nie da zrobić poprzez bank. Tak można działać w funduszu celowym. Bank natomiast, musi wypełniać kryteria licencji bankowej. Inaczej może ją stracić.
    - Więc dostosujmy formę działalności do wymogów. Pani lepiej wie co można, a ja to zaakceptuję. Zresztą, licencję bankową zawsze można sprzedać, jeśli tylko pozbędziemy się garbu obciążeń. Kryzys kiedyś minie i będzie to poszukiwany towar. A ja mam pewność, że w chwili, kiedy wspólnie znajdziemy się na zapleczu, giełda doceni to odpowiednio i na tym garbie zrobimy jeszcze pieniądze.

    - Co o tym myślisz? – Dorotka spojrzała na mnie.
    - Kiedyś rozmawiałem z jakimś ekonomistą, który miał podobny pomysł.
    - Pomysł nie jest nowy, a wiesz dlaczego nikt go nie powiela? Bo sprawozdawczość i biurokracja zjadają wszelkie zyski. Do kontrolowania kredytów i pożyczek, potrzebna jest armia ludzi. Wykształconych i sprawnych w dodatku, czyli nie tak znowu tanich.
    - A jednak nie. Bo zamiast sprawozdawczości i udzielania pożyczki, można stworzyć oddzielną spółkę. Pomysłodawcy wnoszą do niej dotychczasowy dorobek, a bank wnosi kapitał na dokończenie pomysłu, oraz deleguje swojego człowieka do zarządu. Ten człowiek nie wtrąca się w zarządzanie, lecz dba w imieniu banku, czy też funduszu, by zasoby nie były przejadane. Nie trzeba wtedy ani sprawozdań, ani analiz, gdyż jest stały wgląd w stan całego interesu.
    - Właśnie! Samodzielnie, ani bank, ani ja, nie jesteśmy w stanie dokonywać właściwej oceny ryzyka. Bank ma specjalistów od pieniędzy, ja mam ludzi od techniki. Potrafią ocenić pomysł od strony techniczno – technologicznej, ale z wyliczeniem kasy mają problemy. Więc przy współpracy, miałoby to sens! W razie potrzeby, prosi się określonego specjalistę do pomocy, który udziela jej w ramach swoich zadań. Nie ma dodatkowych kosztów, nie ma mnożenia biurokracji…
    - To można rozważyć i przeanalizować. Na pewno jest to jakiś pomysł na wyjście z sytuacji.
    - Jeśli dostanę od pani słowo, że włączycie się w proces naprawczy, to przysyłam tutaj swojego prawnika i niech ustala zasady naszej współpracy. Ja zaś deklaruję, że poniosę wszelkie koszty na mnie przypadające, kupię też jeszcze trochę akcji na giełdzie.

    - A jakie jest pana zdanie na temat obecnego prezesa Alby? – zapytałem.
    - Ja mu niczego nie zarzucam – oświadczył. – Sprawdzajcie sami, ale według mnie, mógłby nawet pozostać w tym fotelu.
    - Przysyłanie prawnika jest jeszcze przedwczesne, na to przyjdzie pora – odpowiedziała mu Dorotka. – Jeśli jednak ma pan jakąś bardziej szczegółową koncepcję działania tego systemu, to chętnie się z nią zapoznam. Jestem otwarta na propozycje.
    - Spróbujemy to ubrać w jakąś formę…
    - Ja ci przedstawię wieczorem, jak to, według mnie, powinno funkcjonować – oznajmiłem.
    - Świetnie, ale dobrze poznać również inne propozycje.
    - Nie mam nic przeciwko.
    - Moglibyśmy spotkać się pojutrze? – zapytał Zielonik.
    - Sprawdzę, przepraszam pana!
    Dorotka wstała i wyszła.

    - Pan zna bliżej dotychczasową ich działalność? – zapytałem.
    - W zarysach tylko, ale wiem, że to tacy idealiści. Zapaleńcy, żal niszczyć takich ludzi. Proponowałem wspomniany układ Alpejskiemu, ale nawet słuchać nie chcieli, są zbyt konserwatywni. A tu trzeba działać nieszablonowo! Sam wiem najlepiej, że nie wszystkie pomysły dają od razu kokosy, ale te dwa z dziesięciu, które wypalą, pokrywają straty i jeszcze coś zostanie. Trzeba stworzyć taką możliwość, bo nikt tego nie robi. A potrzeby na rynku rosną!

    I taką drogą wszystko się rozwinęło, chociaż początkowo nie wróżono nam sukcesu.

    Decyzja o zaangażowaniu Solution Poland S.A. w restrukturyzację Alba Banku, została przyjęta przez giełdę z mieszanymi uczuciami. Kurs naszych akcji lekko poszedł w dół, ale jakby wstrzymano oddechy, gdyż brakowało szczegółów planowanych działań. Podana informacja była sucha i wyłącznie sygnalizacyjna.

    Tego samego dnia, zupełnie przez nas nieoczekiwanie, w sukurs przyszli dziennikarze branżowi. Chyba nie bez impulsu ze strony Komitetu, albo i Zielonika, chociaż tego nie da się nikomu udowodnić. Faktem jest jednak, że zgłosili się do Dorotki z prośbą o pilny wywiad, a byli tak dobrze poinformowani, że nie mogło być inaczej. Ktoś nimi sterował.

    Mimo pozorów agresywności, byli bardzo pozytywnie do niej nastawieni. Nie omieszkali pogratulować zatwierdzenia nominacji, wyciągnęli amerykański uniwersytet oraz przewód doktorski, jako świadectwo najwyższych kwalifikacji, wspomnieli również o wykładach, a także o spotkaniach na polskich uczelniach, związanych z kierowaniem departamentem inwestycji.
    Odkopali też sprawę Letycji, jako przykład doskonałej sprawności organizacyjnej Dorotki i zespołu jej współpracowników. Mnie tam wprawdzie nie było, ale nie płakałem z tego powodu.

    Oczywiście, pozwolili też na szerokie przedstawienie jej zamierzeń i wyjaśnienie celu uzdrawiania Alba Banku. W tym, na budowanie nowych produktów bankowych. Zupełnie nieprzypadkowo dostosowanych do potrzeb nowego, zmieniającego się świata gospodarki.

    W sumie, wyszła z tego świetna analiza ogólnej sytuacji gospodarczej. I niby tak przy okazji, na jej tle, zaprezentowano zdecydowany, a także nowatorski sposób zarządzania bankiem przez Dorotkę. Jej postać wzbogacała się nieoczekiwanie o nimb znakomitego menadżera. Przewidującego i dobrze znającego przyszłe efekty swoich decyzji.

    Giełda zareagowała błyskawicznie. Kurs akcji Solution Poland S.A. skoczył do góry o niemal osiem procent, obrót walorami Alba Banku został zawieszony, gdyż chętni oferowali za nie niebotycznie ceny. Alpejski przestał straszyć natychmiastową wymagalnością spłaty kredytu, a dla nas zaczął się gorączkowy okres przekucia pomysłu na zasady i procedury prawne.
  • #9
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Dzisiaj cały system już działał i to bardzo sprytnie. Alba Bank funkcjonował w zespole z funduszem wysokiego ryzyka, który posiadał udziały w tworzonych spółkach. One z kolei, musiały prowadzić rachunek bieżący w Alba Banku. I w ciągu roku dwie takie spółki zostały sprzedane, zwracając wszystkie poniesione dotąd nakłady!
    Ponadto okazało się, że Romek miał dobre informacje i Solution przejął stamtąd kompletną dokumentację pewnego systemu informatycznego, wraz z kodami źródłowymi, co było efektem ponad rocznej pracy grupy kilkudziesięciu ludzi. Został on przekazany do funduszu, a licencja na jego stosowanie stanowiła jedno ze stałych źródeł jego dochodów.

    W sumie, wydając zaledwie kilkadziesiąt milionów złotych, Solution Poland S.A. stał się większościowym właścicielem niezłego biznesu, wycenianego teraz przez giełdę na ponad trzysta milionów! Po roku od rzucenia pomysłu. Nawet Zielonik, który zebrał z rynku jeszcze kilka procent akcji i miał teraz prawie dwadzieścia dwa procent udziałów, kręcił głową, że dawno nie widział czegoś takiego. I to podczas kryzysu!

    W dodatku, zainteresowanie taką formą doinwestowania było wciąż duże, gdyż firmom znikały problemy z zabezpieczeniami kredytu. Bo kredytu nie było wcale! Całe ryzyko związane z zadłużeniem, brał na siebie fundusz, do którego zgłaszały się firmy z pomysłami na biznes, w różnym stadium zaawansowania. Specjaliści analizowali wtedy temat, określali realność pomysłu, szacowali koszty działalności i możliwe przyszłe zyski, po czym zapadała decyzja. Fundusz przystępował do takiej spółki wnosząc kapitał w niezbędnej, wyliczonej wysokości, a pomysłodawcy wnosili dotychczasowe osiągnięcia oraz wszelkie inne prawa materialne i niematerialne. I praca ruszała!
    Nie było żadnych ograniczeń ani wymogów formalnych, chociaż oczywiście, stopień zaangażowania klientów miał niemały wpływ na decyzje zespołu o utworzeniu spółki i ustaleniu przyszłego podziału zysku. Nic dziwnego, że Alba Bank się rozwijał, liczba otwieranych w nim rachunków rosła, zatrudniał też nowych pracowników różnych specjalności. Interes się kręcił.
    Rosło też zaufanie rynku do osoby Dorotki i jej decyzji biznesowych, czego najlepszym wyrazem był powolny, acz stały wzrost giełdowego kursu akcji banku Solution Poland S.A.

    Ciekawa w tym wszystkim była osoba prezesa Zielonika. Jak na razie zachowywał się bez zarzutu. Nie próbował już podrywać Dorotki i było wyraźnie widać, że stała się dla niego niekwestionowanym, biznesowym autorytetem. Zaglądał do nas w banku dość często. Miał tu zresztą liczne przywileje, oddzielnych doradców, ale mimo tego, że nic go nie krępowało, zachowywał się zwyczajnie. Nie nadymał się, nie nadużywał naszego czasu i prawdę mówiąc, nie przeszkadzał nam zbytnio.
    Natomiast wielkim, nieustannym zainteresowaniem obdarzał właśnie Alba Bank. Był wiceprzewodniczącym rady nadzorczej i członkiem Rady funduszu, miał więc urzędowy dostęp do większości dokumentów i mimo, że nie wtrącał się w bieżące zarządzanie, ani nie komentował decyzji podejmowanych przez zespoły, to znał je wszystkie, chyba na pamięć.
    Ciekawiły go każde pomysły, często rozmawiał z pracownikami, wysłuchiwał ich argumentów i potem bywało, że prosił mnie albo Romka o opinię na jakiś temat. Zapytałem go kiedyś o powód takiego postępowania, a wtedy rozbrajająco wyjaśnił, że tak po cichutku szuka sobie ludzi do własnych biznesów. Tak na przyszłość.
    Też interesujący sposób…

    Bliższa z nim znajomość miała także inne konsekwencje. Niemal wszystkie imprezy integracyjne, konferencje i im podobne w swoich firmach, przeniósł do Limana. Stwierdził, że skoro i tak ma dawać komuś zarabiać, to przecież może to być znajoma. W ten sposób, Lidka miała poza sezonem urwanie głowy, ale i wcale niemałe pieniądze. Takie dodatkowe kilka milionów, bo przecież trzy- albo też czterodniowe, pełne obłożenie hotelu, to nawet przy zniżkach dawało niezmiennie kilkaset tysięcy złotych obrotu! Liman kończył się jako miejsce spokojnego, cichego wypoczynku dla bogatych. Budowa nowego obiektu stawała się palącą koniecznością, na szczęście już się zaczynała.
    Nie byłem tam jeszcze, ale jutro trzeba zaglądnąć. Inaczej, pole golfowe zarośnie perzem, bo kto zechce tu przyjeżdżać, jeśli hałaśliwe watahy nietrzeźwych osób płci obojga będą niezmiennym widokiem rano i wieczorem? A przecież pierwszy raz zetknąłem się z tym zjawiskiem w ubiegłym roku, kiedy to miałem okazję pooglądać sobie z bliska, panią poseł Annę Lechowicz…
    Była tu podobno kilka razy, nawet spała w Limanie, jak twierdziła Lidka. Ten ich program PPP wzbudził w okolicy niemałe emocje, nie tylko posłowie próbowali go wykorzystywać, odmienił przecież losy wielu ludzi. Ale cóż, jak zawsze, nie wszystkim się udało.

    Kiedy wreszcie ogłoszono, że program jest zatwierdzony do realizacji, niektórzy obudzili się z ręką w nocniku. Zorientowali się, że atrakcyjne tereny mają właścicieli i dziwnym trafem, nie są nimi oni sami. Lidka pytała niektórych krzykaczy, gdzie byli, kiedy projekty założeń były publicznie ogłaszane w gminach i konsultowane? Dlaczego pies z kulawą nogą nie pofatygował się, aby pooglądać sobie mapy? Przez kilka lat, wszystkie tereny były wolne. Agencja miała problemy co z tym wszystkim zrobić, nie było chętnych nawet na dzierżawę!
    To właściwie było prawdą. Przecież cały obszar, od wsi do chałupy Jesionka, nikogo wtedy nie interesował. Jedna Baśka podglądała mnie z Dorotką, ale Baśki nie interesowała wtedy ziemia. To Lidka zrobiła pierwszy interes, wykupując te nieużytki za bezcen, scalając je i tworząc sensowny zespół hotelowo – sportowy. I to musi wrócić do pierwotnej koncepcji, te wszystkie imprezy integracyjne trzeba będzie stąd wyrzucić!

    Ale oburzenie niektórych, bardzo głośno krzyczących, robiło swoje. Przecież wszystko to działo się przed wyborami! Kampania była w okolicy bardzo gorąca, jakiej nie było od lat! Każdy próbował w tym ognisku upiec swoje kartofelki…
    Zwolennicy realizmu mieli jednak zdecydowaną przewagę, chociaż głośno nie krzyczeli. Wszyscy wójtowie w cuglach obronili swoje stołki, bo ludzie zrozumieli, że bez dobrych przywódców nikt nie będzie miał niczego, gdyż na tym polega równość oferowana przez przeciwników. Lidka natomiast osiągnęła swój najlepszy wynik w historii, co było jednoznacznym wyrażeniem oceny jej postępowania. Przerastała majątkiem wszystkich w okolicy, ale tutaj nikomu to nie przeszkadzało. Wyborcy wiedzieli, że jej majętności dają pracę im wszystkim oraz ich rodzinom. Tutaj już się o tym przekonano.

    Tylko w powiecie sukces odnieśli przeciwnicy zmian. Na bazie wielkiej krytyki, że nie dbano o interesy mieszkańców, ugrupowanie starosty przegrało wybory, a władzę zdobyła opozycja. I co osiągnęła? Kompletnie nic! To był Lidki majstersztyk!
  • #10
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Rok temu, pod wiatą, zastanawialiśmy się nad formułą organizacyjną, która pozwoliłaby sprawnie koordynować całe przedsięwzięcie. Przecież na całość prac było tylko dwa lata! Już wtedy kiepsko to widziałem, bo sprzeczność interesów poszczególnych gmin, a także konieczność dokładnego przestrzegania przepisów prawa, w tym prawa do odwołania się od decyzji, niebotycznie wydłużała wszelkie terminy. Całości groziła totalna plajta już na starcie. A jeszcze, większość zainteresowanych, w osobie Lidki widziała lokomotywę przedsięwzięcia. Tylko skąd ona miała brać czas, na kierowanie różnymi firmami?

    Ściągnęliśmy wtedy do Podkowy Damiana oraz paru prawników z jego zespołu i przez cały weekend robiliśmy w okolicach basenu burzę mózgów. Zresztą, kancelaria Damiana z czasem została naszym nadwornym konsultantem, gdyż Dorotka nie chciała wprowadzać Talarka w tajniki naszego życia prywatnego i prawników banku trzymała z daleka od problemów Limana, a także swoich osobistych.
    I wyjście się znalazło. Chłopaki dopracowali od strony prawnej naszą wstępną koncepcję utworzenia spółki gmin i powiatu, której wszyscy zlecają organizację prac projektowych. Spółki z kapitałem podstawowym, gdyż udziały mogły być sfinansowane wyłącznie z rezerw budżetowych. Spółka miała też, już w umowie, zawrzeć postanowienie powiększenie kapitału zakładowego w przyszłym roku tak, aby starczyło jej na całą działalność. Na razie miała się posiłkować kredytem pomostowym, udzielonym przez bank, a gwarantowanym przez Liman.
    Tak też się stało.

    Udało się również namówić starostę, który czując pismo nosem, zgodził się wynająć dla spółki pomieszczenia w siedzibie powiatu, za psie pieniądze. I to bez możliwości rozwiązania umowy najmu w ciągu dwóch lat. Wybrano też jej zarząd, na czele którego musiała stanąć Lidka, ale w jego skład wszedł również dotychczasowy kierownik zespołu roboczego, oraz starosta, jako osoba będąca blisko siedziby. Dodająca całości powagi i splendoru. I fajnie!
    A po tygodniu było już wiadomo, że starosta, starostą być przestanie, wójtowie pozostają na swoich pozycjach, więc zwołano nadzwyczajne zgromadzenie udziałowców i na czele spółki oficjalnie stanął pan starosta. Lidka natomiast, została zdegradowana do funkcji członka zarządu.

    Nowy starosta, ten z opozycji, kiedy objął urząd, próbował odwołać swojego poprzednika. Twierdził, że to jest miejsce dla przedstawiciela powiatu. Szybko jednak się przeliczył. Nikt nie chciał z nim rozmawiać, a spółka pracowała w najlepsze. I okazało sie, że nie może zrobić kompletnie nic! Jego poprzednik podpisał takie umowy, że wyrzucenie spółki z siedziby powiatu było przez dwa lata niemożliwe!
    Były też umowy o nieskrępowanym dostępie do różnych dokumentów, m.in. do powiatowych zasobów geodezyjnych, a że pracownikami spółki byli ludzie mający stosowne uprawnienia, nawet ten pretekst nie mógł być wykorzystany. Przy czym umowy ze strony spółki podpisała jeszcze Lidka, czyli odpadał też zarzut, że były starosta podpisał je sam ze sobą.
    Oczywiście, została powiadomiona prokuratura, prasa, wrzasku było co niemiara, tym niemniej okazało się, że nie ma żadnych podstaw prawnych do postawienia komukolwiek jakichkolwiek zarzutów. Nawet wynajęcie pomieszczeń starostwa, skoro udziałowcami spółki okazały się jednostki samorządowe, nie wywołało żadnych uwag prokuratora. Sprawa była czysta.

    A pan były starosta, podrażniony przez swojego następcę, dwoił się troił w pracy, żeby pokazać, kto jest lepszym gospodarzem. Lidka była zachwycona postępem prac, bo będąc nieetatowym członkiem zarządu często tam gościła i miała wgląd we wszystkie sprawy.
    Projekt był już w fazie konsultacji z naszymi największymi krajowymi autorytetami w dziedzinie gospodarki przestrzennej i architektury krajobrazu, w jesieni będzie można rozpocząć procedurę konsultacji terenowych, a na wiosnę przystępować do jego uchwalania przez rady gmin. Tutaj nie powinno być niespodzianek, stronnictwa wójtów miały w radach większość, ale rada powiatu był niewiadomą.
    Lidka jednak była optymistką. Twierdziła, że nie będą mieli innego wyjścia. Może…

    Nowy starosta miał chyba uczulenie na spółkę, bo mimo kilkukrotnych wezwań do uzupełnienia jej kapitału zakładowego, zgodnie z zawartą umową, nie reagował na żadne prośby. Dopiero kiedy jakiś miesiąc temu, za sprawą Damiana, który przeprowadził sprawę przez sąd, komornik ściągnął mu z konta odpowiednie środki, wpadł w furię.
    Wtedy okazało się, że wykreślił w projekcie budżetu tę pozycję i teraz powstała luka w powiatowych finansach. Może gdyby siedział cicho, uzupełniłby to jakoś z rezerw i nic by się nie stało. W końcu nie były to aż tak wielkie pieniądze. Zrobił jednak w radzie taką awanturę, że nawet jego koledzy nie wytrzymali i zwyczajnie, został odwołany przez swoich. Właśnie trwały teraz targi koalicyjne. Zobaczymy co z tego wyniknie.

    Sprawy szybko posuwały się naprzód i, dla wielu osób nieoczekiwanie, Lidka wyrastała w okolicy na wielką postać. Tylko naiwnych albo przyjezdnych, mogły zmylić jej podrzędne funkcje. Jakaś tam wiceprzewodnicząca gminnej rady, czy też nieetatowy członek zarządu spółki. Nawet w hotelu Liman był pan menadżer Marek, a ją znała coraz mniejsza liczba kwaterujących się gości.
    Ale wśród mieszkańców, wśród tubylców była potęgą i zasięg jej rozpoznawania, stale się zwiększał. Z jej zdaniem wszyscy się liczyli, a osiemdziesiąt sześć procent głosów zdobytych w gminnych wyborach, miało swoją wagę. Nawet wśród jej koleżanek i kolegów radnych.
    Kiedy nie chciała teraz zostać wiceprzewodniczącą rady, gdyż zbyt rzadko bywała na sesjach, radni zdecydowali o wybraniu innego wiceprzewodniczącego, a dla niej zostało utworzone równorzędne, oddzielne stanowisko, żeby jednak taką funkcję pełniła. Bo to jest dla rady honor! I musiała się na takie rozwiązanie zgodzić!

    Zwyczajna, miejscowa dziewczyna. Znali ją przecież od smarkatych lat, kiedy biegała po okolicy z mokrym nosem i podrapanymi nóżkami, umorusana jak wszystkie inne dzieci. Przecież tak samo jak inne dzieci, chodziła do tutejszej, zapyziałej podstawówki, kąpała się w tym samym jeziorze, zrywała tutejsze, niedojrzałe jabłka czy wiśnie…
    A może właśnie dlatego nie zadzierała nosa? Z każdym tutejszym potrafiła porozmawiać, do każdego trafić, umiała opieprzyć, ale też i wyciągnąć rękę, jak chociażby do Baśki… Nie wiem czy ją tutaj kochali, ale zyskiwała coraz większy szacunek. No a niedawny wynik wyborów, po tej awanturze z ujawnieniem własności gruntów nad jeziorami, mówił sam za siebie. Może tubylcy woleli, że to „swoja” położyła na tym rękę, a nie jakiś przyjezdny? Ciekawa sprawa.
  • #11
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Na pewno jakiś wpływ na jej wizerunek, ma specyficzny mechanizm, który działa niczym perpetuum mobile. Wielcy tego świata nie są wielkimi, jeśli nie ma ich kto podziwiać. No i wielkimi bywają tylko okresowo, dlatego potrzebują stałego potwierdzania swojej wielkości. A jak to zrobić najlepiej? Oczywiście, promując się w towarzystwie osoby, która lokalnie cieszy się niekwestionowanym autorytetem. Tym bardziej wtedy, kiedy zbliżają się kolejne wybory.

    Zjawisko to zaczynało również dopadać Lidkę. Co niektórzy z wielkich zrozumieli, że mimo teoretycznej miałkości jej stanowisk, tak naprawdę, w tej okolicy nie oni są autorytetami. Mogą natomiast dużo zyskać, pokazując się w jej towarzystwie. Szczególnie, jeśli będą towarzyszyły temu kamery.
    Przy okazji jednak i Lidce dodawali znaczenia. Bo skoro ludzie o takich pozycjach, tylko w tym celu przyjeżdżają i zabiegają o rozmowę z nią… to nie może być przypadek! Znaczy, Lidka jest kimś więcej, niż nawet mieszkańcy sądzili. Jest większą personą niż dotąd uważali!

    Tym chyba można wytłumaczyć niezwyczajne zainteresowanie gminą, wszelakiego typu posłów, radnych wojewódzkich , oraz urzędników wszelkich szczebli i maści. W ciągu tego roku było więcej takich odwiedzin, niż przez ostatnie dziesięciolecie, a wójt Zbyszek zaczynał mieć wszystkiego dość. Odsyłał wszystkich do spółki w powiecie i przestał nawet częstować herbatą, żeby mu dali święty spokój. Wyjątki robił tylko wtedy, jeśli dostał wcześniej telefon od Lidki. Jej nie odmawiał nigdy.
    I tylko menadżer hotelu, Marek, zacierał ręce. Goście jeść musieli, a przy ich pozycjach, nie wypadało tego robić przy kiosku z kebabem.

    Baśka była chyba wygraną Lidki w totolotka. Jeszcze dwa lata temu, kiedy zupełnie niespodziewanie zetknęliśmy się w hotelowym hallu, była tylko kucharką, jak mi to sama niedawno określiła. Sprawną, dokładną, pracowitą, ale bez serca. Wielkim nakładem własnej pracy, próbując zabić gnębiące ją myśli, na siłę uczyła się wszystkiego. Poznała i niby rozumiała zasady rządzące różnymi kuchniami, ale to było tylko rzemiosło. Mniej więcej tak, jakby uczeń siedział przed obrazem mistrza i próbował go skopiować za pomocą plakatówek.
    To były jej własne słowa. Dopiero teraz, po spotkaniu Andrzeja, zaczęła malować własne obrazy. I objawił się talent!

    Przypomniałem jej, kiedy niedawno rozmawialiśmy, że przecież wygrała ostatnie starcie szefów kuchni i to ich głosami, ale tylko się żachnęła.
    - Tomek, to była wtedy kurtuazja z ich strony, zdaję sobie z tego sprawę. Owszem, ja najlepiej rozumiałam możliwości kompozycyjne, bo przecież stąd pochodzę. Przecież warunki konkursu były tak ustawione, że preferowały tutejsze, miejscowe smaki. Jednak to co przygotowałam, było zbyt nudne! To tak, jakby na pokaz mody przygotować coś bez akcentu, bez jakiegoś pióra w kapeluszu, albo coś w tym stylu. Ja stworzyłam danie poprawne, ale nie wystrzałowe. Dopiero teraz wiem, co i jak powinno się w nim znaleźć.

    Taka była Baśka. I to się zmieniło. Bardzo szybko się zmieniło. Teraz jest wręcz instytucją. Niepodległą w kuchni i potrafiącą wyrzucić stąd nawet dyrektora hotelu. Tyranką personelu, który jednak ciągle się do niej garnie, bo wie, że może się czegoś nauczyć.
    A renoma jakości hotelowej kuchni Limana wciąż się rozszerza, niczym miejscowy szacunek dla Lidki!
    Cała Baśka, której talent rozwinął się dopiero wtedy, kiedy przestała sypiać sama. To też są jej słowa. To na jej kategoryczne żądanie, Lidka wymusiła na dawnym staroście otwarcie klasy gastronomicznej w miejscowym zespole szkół. Tak samo jak wcześniej wymusiła klasę hotelarską i kierunek ochroniarsko – policyjny.

    Pytanie tylko, dlaczego właśnie Lidka o to się starała? Czy to było jej zadaniem? Gdzie byli włodarze tych terenów? Co robili dla mieszkańców? A może to jest właśnie tajemnica uznania i szacunku dla Lidki?
    Baśka od dawna już nie sprawdza osobiście każdej dostawy, jak to robiła jeszcze w sklepie. Ale i tak nikt jej badziewia nie wepchnie. Wyszkoliła jakieś swoje dalekie kuzynki, które słuchają tylko jej i koniec! I chociaż Marek próbował interweniować u Lidki, że ma skargi na samowolę podrzędnego personelu, to Lidka szybko go uciszyła. Baśka uzyskała prawie niepodległość i nikt nie miał odtąd prawa wtrącać się do kuchni. Ostatnie zdanie zawsze należało do niej.
    A Lidka wiedziała co robi. Baśka wolałaby chyba poderżnąć sobie gardło niż Lidkę oszukać. To zupełnie nie wchodziło w rachubę. Taka była między nimi relacja.

    Zresztą, cała reszta i tak funkcjonowała dość dziwne, nie bardzo orientowałem się na czym to polega. Jak można to kontrolować z punktu właściciela biznesu, zamieszkałego w Warszawie? Przecież tu jest tysiąc miejsc, gdzie można właściciela oszukać! A jednak… żadnych większych przekrętów nie było.
    Przecież personel hotelowy składał się głównie z tutejszych mieszkańców, oraz jakiejś tam liczby przyjezdnych, przeważnie członków rodzin tubylców. Przyjeżdżali, bo tu była praca. Sama Lidka mówiła, że w kuchni u Baśki pracują jakieś jej dalekie kuzynki z Podlasia. Czyli, na pozór, powinna to być wiejska przeciętność.

    A jednak nie! Jakim cudem te usługi i postawa pracowników były naprawdę na wysokim poziomie? Przecież znałem wiele hoteli, a tutaj absolutnie nie było gorzej!
    Fakt, nie zapomniałem, jak mówiła w ubiegłym roku, że praca u niej jest nie dla wszystkich. Bo tu się zarabia powyżej średniej regionalnej i zasady obowiązują! Chociażby ta, z zakazem fotografowania gości. Nic jeszcze stąd nie wypłynęło. Żadna sensacja, żaden skandal, a przecież niemało się działo, to pewne…

    Ale przecież… kiedyś z Dorotką robiliśmy nie takie cuda. Baśka nas podglądała i do dzisiaj tylko my o tym wiemy. Może ci ludzie widzieli już tak wiele przez wszystkie lata, iż mają zakodowane we krwi, że jeśli zaczną zdradzać tajemnice turystów, to będą podcinać gałąź na której siedzą? To jest możliwe! Trzeba myśleć najpierw, jakie mogą być skutki naszych działań i Baśka może tak myślała także w tamtym czasie…
    I dobrze. Niech milczy nadal. Lubię Baśkę, ale przecież nie jest dla mnie najważniejszą osobą w życiu. To fakt, że kiedyś się we mnie kochała, wiem o tym, jednak czy to jedna dziewczyna się we mnie kochała? Było ich przecież niemało! Łącznie z panią posłanką Anną...

    Lidka opowiadała mi, że kiedyś zainteresował ją nasz dom. Pytała czyj on jest, kto tam mieszka, czy można wynająć, a nawet oglądała go z zewnątrz. Zresztą, nie tylko ona.
  • #12
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Przebudowana chata prezentowała się rewelacyjnie, a częściowo zadaszony taras przed wejściem wręcz zachęcał do siadania na stojących tam krzesłach. Podobno wielu hotelowych gości, robiło sobie tutaj zdjęcia. Nie pomagały nawet ustawione tabliczki informacyjne, że jest to teren i obiekt prywatny.
    Także stary stół pod lipą, miejsce rozgrywek szachowo – warcabowych, bywał oblegany. I kelnerzy wózkami dowozili zaopatrzenie, żeby goście nie musieli się fatygować do restauracji. Klient nasz pan!

    O mnie Anna nie dowiedziała się niczego. Dla przyjezdnych, dom był własnością pani prezes banku, nie był wynajmowany i na razie dla nikogo nie czyniono wyjątków. Dlatego także Anna nie nalegała. Coś tam wtedy niby mruknęła, że musi przyjechać tutaj latem, bo miejsce jako takie bardzo jej się spodobało, ale to nie było nic konkretnego. Miałem nadzieję, że nie przyjdzie jej do głowy sprawienie mi niespodzianki w najbliższych dniach. Najpierw niech Lidka doprowadzi projekt do końca, dopiero wtedy, być może, ujawnię się przed nią.
    Na razie lepiej było nie ryzykować, a poza tym miałem ważniejsze rzeczy na głowie. Chociażby Joasię.

    Byłem zaskoczony jak spokojnie i wręcz obojętnie przyjęła moje napomknienie, że będzie musiała odejść z pracy.
    Siedzieliśmy wtedy pod wiatą przy naszym stole, zarezerwowanym dla nas już na stałe. Wyposażony był w dwie gustowne tabliczki o treści: „Zarezerwowano! Gości hotelowych prosimy o wybór pozostałych miejsc”.
    Joasia przekomarzała się z Pawełkiem, a ja, dość niepewnym głosem, zacząłem mówić to, co ustaliliśmy z Dorotką.
    - Joasiu…
    - Proszę! – odparła, nawet na mnie nie spojrzawszy.
    - Wiesz co?
    - Nie wiem!
    - Bo wyszła taka sytuacja…
    - Mów konkretnie! – zniecierpliwiła się.

    Była w dobrym nastroju, jej niechęć do Dorotki nie przenosiła się na chłopaków, ich akceptowała i chętnie się nimi zajmowała. A ja musiałem wreszcie wyrzucić to z siebie.
    - Bo z faktu… że zawarliśmy związek… znaczy ten fakt powoduje, że sytuacja nieco się zmienia…
    - Ja nie zawierałam żadnego związku – rzuciła dowcipem, co mnie tylko zmobilizowało.
    - Ale teraz jesteś formalnie spokrewniona z szefową i nie możesz pełnić swojej funkcji!
    - Czyli co, mam się zwolnić? – zapytała wesołym głosem. – To się nawet dobrze składa, bo sama chciałam złożyć wypowiedzenie.
    - Planowałaś odejść? Gdzie? – zdziwiłem się.
    - Nie wiem jeszcze – odparła beztrosko. – Ale nie chcę już pracować w banku, najchętniej bym tam już nie poszła.
    - Dorotka chciała ci zaproponować wyjazd do Stanów. Może pojechałabyś tam na studia? Ania ułatwiłaby ci pierwsze kontakty, oczywiście pieniądze na wyjazd i studia dostaniesz.
    - Nie chcę i do Stanów nie pojadę – padła zdecydowana odpowiedź.
    - Dlaczego? Co planujesz robić, możemy ci przecież pomóc.
    - Nie potrzebuję żadnej pomocy, jakoś sobie poradzę.

    Milczałem przez chwilę, zaś Joasia nie przestawała żartobliwie siłować się z Pawełkiem.
    - Czyli chcesz zostać w kraju? – dociekałem.
    - Niekoniecznie. Tato, nie zamartwiaj się, najwyżej pojadę do Anglii. Tam zmywaków nie braknie.
    - Oj, chciałem porozmawiać poważnie.
    - A ja poważnie odpowiadam. Będę tylko miała problem z mieszkaniem, bo nie mam go komu zdać. Jeśli masz kontakt z Anką, to ją zapytaj, co powinnam zrobić, bo nie wiem ani komu oddać klucze, ani przekazać papiery.

    No tak. Przecież Joasia wynajmowała mieszkanie od Ani. Nie miała najmniejszego pojęcia, że ono jest dla niej, Dorotka nie zrobiła darowizny wcześniej, gdyż musiałaby zapłacić niemały podatek, dopiero teraz sytuacja się wyklarowała. Mieszkanie miało zostać przepisane na mnie, a kiedy miną wszystkie ustawowe terminy, miałem je przekazać Joasi i to bezwarunkowo. Powiedzieć jej o tym? Chyba muszę…
    - Ja wiem czyje to mieszkanie – oświadczyłem.
    - Czyje? – zainteresowała się nagle, pierwszy raz obrzucając mnie zaciekawionym spojrzeniem.
    - Moje… – powiedziałem niepewnie.
    - Twoje? – nie kryła zdumienia. – A skąd ty masz mieszkanie w Warszawie?
    - Nieważne…
    - Czyli co, nie muszę się na gwałt wyprowadzać?
    - Nie musisz – potwierdziłem. – Mało tego, ono jest przeznaczone dla ciebie i nie będzie nikomu udostępniane. Masz tam zupełną swobodę, niezależnie od tego gdzie będziesz i jak długo. Wszystkie rachunki będą opłacane, zaległości nie przewiduję, możesz nawet przestać płacić to co dotychczas. Zresztą te pieniądze są na oddzielnym koncie i dostaniesz do niego kartę. Są twoje i rób z nimi co uważasz.

    - Dobrze – oznajmiła spokojnie. – Cieszę się z tego. Jeszcze gdybyś mi załatwił, żebym już nie musiała iść do banku, byłabym bardzo zadowolona.
    - Mogę to zrobić, ale nie masz stamtąd niczego do zabrania? Poza tym dobrze by było przekazać obowiązki następczyni, a jej przecież jeszcze nie ma.
    - Właśnie o to mi chodzi. Oczywiście, że pojadę, aby pozabierać swoje rzeczy, czy też podpisać dokumenty. Nie chcę tylko chodzić do pracy! Zrozum, ja… ja nie mogę!
    - Dobrze, nie będę cię zmuszał. Zostaniesz zwolniona w poniedziałek, dostaniesz odprawę i nie będziesz miała obowiązku świadczenia pracy, odpowiada?
    - Owszem, o to mi chodzi.
    - A byłabyś tak uprzejma, żeby jutro zachowywać się normalnie gdy przyjedzie Dorotka? Mamy mieć gości…
    - Tato… spróbuję. Naprawdę spróbuję!
    - Liczę na to! – pochyliłem się i ją pocałowałem. W odpowiedzi przytuliła się do mnie jak dziecko, a chłopcy natychmiast zareagowali zazdrością, Piotruś, który od dłuższego czasu jej przeszkadzał, natychmiast wgramolił się na moje kolana i objął za szyję.
    - Oni są znakomici! – śmiała się Joasia.
    - Czemu ty czujesz taką awersję do szefowej? – zapytałem oględnie, nie chcąc używać słów, które chłopcy mogliby kojarzyć.

    Dzieci są zbyt spostrzegawcze i słyszą wszystko, a ja byłem ośmielony otwartością naszej rozmowy. Jakoś od dawna nie mieliśmy takiej okazji aby we dwoje posiedzieć sobie ot tak.
    - Tato… zostawmy to – skrzywiła się. – To już jest nieistotne, skoro się kończy. – Idziemy nad jezioro? – zaproponowała chłopcom.
    - Taaak! – wrzasnęli chórem i po chwili całej trójki już nie było.

    Zostałem sam ze swoimi myślami. Znowu dodatkowe zadanie, trzeba będzie zrobić pilny casting na asystentkę.
  • #13
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    A przecież pracy nam nie brakowało, gdyż kończyliśmy przygotowania do wprowadzenia w życie nowej struktury organizacyjnej banku. To było wielkie wyzwanie i mnóstwo pracy poza codziennym zakresem obowiązków. Z nadzieją, że później będzie łatwiej i przede wszystkim uda się nam przejść do normalnego życia, bo na razie, zbyt wiele godzin spędzaliśmy wszyscy poza domem.
    Jak ja mogłem teraz nie chwalić, amerykańskiej szkoły dla naszych chłopców! Coś niebywałego! Mimo codziennego, wielogodzinnego tam pobytu, dzieci nie marudziły przy wstawaniu, wracały do domu zadowolone, roześmiane, bez stresów, stęsknione nieco naszej obecności i nic więcej! Nie musieliśmy ich uczyć, sprawdzać zeszytów, dopytywać co nowego było w szkole, bo chłopcy sami opowiadali, jeśli coś ich zainteresowało. Jeśli chcieli dowiedzieć się czegoś więcej z jakiejś tematyki, to wystarczał telefon do wychowawcy, albo krótka uwaga przy ich odbieraniu ze szkoły i nauczyciele uwzględniali takie zainteresowania, pracując z nimi indywidualnie.
    Nawet taka sprawa jak nasz wyjazd, nie stanowiła żadnego problemu. Kiedy uprzedziłem wczoraj wychowawcę, że chłopcy opuszczą jeden dzień nauki, nawet nie okazał zdziwienia. Stwierdził tylko, że w takim razie poświęci chłopcom więcej czasu gdy wrócą do szkoły i życzył nam udanego wypoczynku. To wszystko!

    Chłopcy chcieli dzisiaj spać razem ze mną, ale wolałem ich nie przyzwyczajać. Już kilka razy było tak, że w sobotę albo niedzielę weszli do naszej sypialni i mieliśmy małe problemy z ukryciem swojej nagości. Na szczęście, jak dotąd udało nam się jakoś z tego wybrnąć. Nie byli zbyt dociekliwi. Nasze przytulanie się i całowanie zupełnie ich nie dziwiło, oglądali je na co dzień. Jednak braku bielizny u mamy i taty, a tym bardziej różnic w budowie anatomicznej, jeszcze im nie demonstrowaliśmy i będzie lepiej, jeśli na razie tego się nie dowiedzą.
    Muszą zatem pojąć, że sypialnia rodziców nie jest miejscem gdzie są jakoś szczególnie oczekiwani, wręcz przeciwnie, nie mają tutaj czego szukać. Spali zatem w pokoju dla nich przeznaczonym, a następny zajęła Helena. Poza nami, w domu nie było nikogo.

    Z pozoru było to dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że jutro mieliśmy świętować zawarcie naszego małżeństwa, a goście już przyjechali i to niemal w komplecie. Nie było jednak powodów do niepokoju, tak się jakoś złożyło. Jutrzejszy dzień nie zapowiadał żadnych niespodzianek. Wszystko było w porządku.

    Romek przyjechał z dziećmi i panią Marylą, bo pan Michał od dawna był już w Ośrodku. Nic więc dziwnego, że wybrali nocleg w swoim domu, który kilka miesięcy temu przestali wynajmować. Lidka miała przyjechać albo dziś w nocy, albo jutro rano, zatrzymały ją jakieś warszawskie interesy. Wszyscy na pewno będą, chociaż Lidka jest na nas zła niczym osa, za to, że nie zaprosiliśmy jej na sam ślub. Stefan z Iwoną pojechali do Justyny i tam już zostali nocować. Jutro przyjadą wszyscy razem, natomiast Joasia spała w hotelu z sobie tylko znanych powodów.
    Tylko Alicji z Witkiem nie będzie, Ala stwierdziła, że nie ma się jak wyrwać. Zbyt późno otrzymała wiadomość.

    A kiedy miałem ją powiadomić? Wymyśliliśmy to wczoraj, już po kolacji i od razu zaczęliśmy wszystkich obdzwaniać. Stefan trochę marudził, że tak w ostatniej chwili, ale Dorotka mu powiedziała, że w takim razie ma polecenie służbowe przyjazdu do Warszawy i wtedy zrezygnował z oporu. O dziwo, Iwona tym razem miała w pracy okienko i termin jej odpowiadał, więc się nawet nie wahała.
    Natomiast Lidka marudziła, chociaż było wiadomo, że przyjedzie, no a Joasia raczej nie miała innego wyjścia, chociaż chyba jako jedyna osoba w tym gronie, nie zaakceptowała naszego związku na poważnie. Była tu niemal służbowo i, jak się okazuje, na zakończenie swojej kariery w banku. Cóż, skoro tak chce…

    Może lepiej będzie, jeśli spróbuje sama? Po co mam się angażować w jej życie, niczym mamuśki dzieciaków w podstawówce? Przecież jest dorosłą kobietą! Kiedy Dorotka miała tyle lat, właśnie zaczęła ze mną sypiać…
    Czemu ja myślę teraz o córce niczym o dziecku, które wyprawia się autobusem do miasta? Przecież to nie ma sensu! Chce sama jechać w świat, niech jedzie! Zechce, żebym jej pomógł, to pomogę. Czas zwolnić rejestry umysłu. Joasia ma prawo wybrać własną drogę życiową i koniec. Świat się od tego nie zawali. A że nie lubi Dorotki… przecież jej do tego nie zmuszę.
    Serce nie sługa, rozkazów wykonywać nie będzie, dobrze chociaż, że jej niechęć nie przenosi się na chłopaków.

    Tak w ogóle, z naszym ślubem, wywinęliśmy wszystkim niezły numer. W stylu mojego ojca. Nie tylko dalszym, ale również i najbliższym znajomym. Głównie Lidce, która niemal się na nas za to obraziła. Jednak taki scenariusz wymyśliliśmy już dawno i taki też zrealizowaliśmy do końca, aż do skutku. Oprócz nas dwojga i kierownika odpowiedniego urzędu, nikt go nie znał. Dopiero na finiszu szyki pomieszała nam nieco pani Helena, ale może to i dobrze? Stwierdziła tajemniczo, że jeszcze jej za to podziękujemy, jednak niczego więcej nie chce pisnąć. Zobaczymy więc, czy jej słowa się spełnią.
    Wszystko polegało na tym, że zamiar zawarcia małżeństwa zgłosiliśmy w urzędzie stanu cywilnego już dawno. Kierownik sprawdził nam wszelkie dokumenty, podpowiedział co uzupełnić, my to zrobiliśmy i doszliśmy do takiego etapu, że brakowało wyłącznie mojego, prawomocnego orzeczenia o rozwodzie. Dzięki tym wielokrotnym wizytom w jego gabinecie, niemal się zaprzyjaźniliśmy i on, doceniając nasze zdeterminowanie, niby żartem przyrzekł, że udzieli nam ślubu w dowolnym czasie i terminie, jeśli tylko dostanie odpowiedni dokument do ręki.

    A później umówiliśmy się na poważnie, że po naszym telefonie będzie miał najwyżej godzinę czasu na przygotowanie całej, skromniutkiej ceremonii, na co przystał, a nam pozostało tylko czekać.

    Dlatego też, kiedy w poniedziałek rano, zadzwonił do mnie mecenas z informacją, że wreszcie ma dla mnie upragniony papier, zaopatrzony we wszelkie pieczęcie, natychmiast poleciłem mu przyjeżdżać. Był jednak sprytniejszy. Dzwonił do mnie już z korytarza banku, nie zdradzając oczywiście nikomu, co dla mnie przyniósł.
    Natychmiast go przyjąłem, wypędzając któregoś z dyrektorów departamentu, obiecałem sowitą premię i jeszcze szybciej pożegnałem, po czym pobiegłem do Dorotki.

    Wiedziałem, że jest zajęta, jednak taką wiadomość musiałem jej przekazać natychmiast. Ale, że to była nasza prywatna sprawa, nie chciałem zdradzać się mimiką twarzy i jedynie poprosiłem ją o możliwie szybkie przyjście do mnie, na kilkanaście sekund, po czym wyszedłem. Zareagowała prawidłowo, wiedząc, że w pracy nie stroję sobie żartów i zaraz się zjawiła, a wtedy… od razu zapadła decyzja. Pojedziemy niemal natychmiast!
    Dorotka szybciutko zmieniła swój rozkład dnia, kolejny raz wprowadzając Joasię w furię. Ja tak samo odwołałem wszystkie zajęcia z dzisiejszego dnia, poza tym zadzwoniłem do urzędu, gdzie umówiliśmy się na dwunastą w południe i tak, cichaczem, zapowiadając sekretarkom swój powrót jeszcze dzisiaj, opuściliśmy z Dorotką bank, odjeżdżając obydwoje jeepem.
  • #14
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    To było teraz rzadkie zjawisko. Napominany przez Lidkę, dawno przeforsowałem zasadę służbowego samochodu i w zasadzie nie jeździliśmy razem, gdyż Dorotka miała do dyspozycji luksusowego cadillaca. Z panem Kaziem za kierownicą. Tym samym, który po balu woził nas taksówką z hotelu do „Talizmana”.
    Nawet się długo wtedy nie zastanawiał, kiedy do niego zadzwoniłem, oferując mu posadę kierowcy takiego wozu. I zupełnie nie narzekał na całkiem nieokreślone godziny swojej pracy, bo przecież taksówkarze też takowych nie mają. Widocznie policzył, że mu się to lepiej opłaca, a my z kolei mieliśmy całkiem znośną wygodę.
    Pan Kazimierz był człowiekiem inteligentnym i dyskretnym, uczynnym i sądzę, że wcale nie miał z nami źle. Mnie, w każdym razie, jak dotąd się nie skarżył, wręcz przeciwnie.

    Ale w mieszkaniu czekała nas niespodzianka. Zjawiliśmy się tam zupełnie bez zapowiedzi, chcąc coś jeszcze zabrać, jednak pani Helena, kiedy tylko poznała powód naszej wizyty, porzuciła wszelkie zajęcia i nieoczekiwanie oznajmiła, że w takim razie też z nami pojedzie.
    - Nie rozumiem! – Dorotkę zamurowało. – Pani Heleno, jedziemy tylko we dwoje! Nawet bez dzieci. Tak postanowiliśmy i tak będzie!
    - Do ślubu potrzebni są świadkowie, a ja będę jednym z nich! – oznajmiła tonem nie znoszącym sprzeciwu, po czym zaczęła się przebierać.
    - Pani Heleno, już dawno podjęliśmy z Tomkiem decyzję, że świadkowie na naszym ślubie będą przypadkowi – Dorotka nie odpuszczała. – Poprosimy zwyczajnych przechodniów.
    - Jestem zwyczajnym przechodniem – Helena nie ustąpiła. – Panienko, jeśli z wami nie pojadę, to będę musiała stąd wyjechać. Czy ja naprawdę chcę zbyt wiele?
    To już było wyraźne ultimatum! W takim momencie! Ale z jakiego powodu???

    Dorotka zaniemówiła, a mnie zatkało. Nie przypominałem sobie podobnego zachowania Heleny, nie znałem też powodu jej dzisiejszego postanowienia, ale pamiętałem słowa Lidki, żebym o Helenę dbał. I w tym jednym momencie zdecydowałem.
    - Słoneczko! Oczywiście, że pani Helena będzie naszym najlepszym świadkiem, bo i tak codziennie nim jest. A drugiego sobie znajdziemy! Przecież to jest najlepsze wyjście.
    Dorotka jeszcze przez chwilę trwała nieruchomo, a potem rzuciła się Helenie na szyję i zaczęła się tłumaczyć.
    - Przepraszam panią… jakoś tak zaklinowałam w pamięci sytuację… że mamy być tylko we dwoje…
    - Oj, panienko… – Helena na niby opędzała się od niej, całkiem już rozluźniona. – Dość tego, czas biegnie!

    Niby impreza miała być z założenia skromniutka i cichutka, ale ubrania mieliśmy na nią od dawna przygotowane i to w najdrobniejszych szczegółach. Łącznie ze spinkami, majtkami i skarpetkami. Wszystko czekało na nas w Podkowie, odłożone, przeglądnięte, wyprasowane, nie dotykane, gotowe do założenia na siebie.
    Dorotka konsultowała całość naszego stroju ze swoją stylistką i to kilka razy. Każdy drobiazg był dopieszczony, bo kto jak kto, ale fotograf i kamerzysta mieli być obecni. Wszystko było dawno zaplanowane, zamówione, umówione i opłacone. Czekaliśmy tylko na uprawomocnione orzeczenie sądowe, no i doczekaliśmy się!

    Wszyscy mieliśmy fantastyczny nastrój, zbliżając się do gmachu urzędu, w którym miano nas połączyć prawnym węzłem małżeńskim. Helena dowcipkowała przez drogę, na trzeźwo usiłując pojedynczymi zwrotkami wschodnich, nie całkiem przyzwoitych przyśpiewek, zastąpić dawny ceremoniał weselny. Dotarliśmy jednak bez przeszkód. I się zaczęło.
    Pan kierownik dokładnie sprawdził dokument, oznajmił, że żadnych przeszkód formalnych już nie widzi, po czym rozejrzał się dookoła i stwierdził, że… ślubu nie będzie, bo nie ma drugiego świadka. Owszem, w sali ślubów był jeszcze fotograf i kamerzysta, obydwaj zresztą z profesjonalnej agencji, suto przez nas opłaconej, ale oni nie mieli czasu świadkować. Pan kierownik miał rację.

    Oczywiście, wszystko to było mniej więcej ukartowane, Dorotka wtedy spełniła swoje ślubne marzenie, że świadkiem naszego związku będzie przypadkowa osoba. Wybiegła z sali na korytarz, a po paru minutach wróciła, wlokąc pod mankiet jowialnego mężczyznę, ubranego w całkiem przyzwoity garnitur oraz krawat i niespecjalnie przestraszonego.
    Zdumiony był natomiast kierownik, co zauważyłem po jego oczach.
    - Mamy zatem świadka! – oznajmiła Dorotka. – Pan świadek potwierdził, że dysponuje dowodem osobistym i w każdej chwili może się wylegitymować, więc chyba ostatnia przeszkoda jest usunięta.
    - Witam pana burmistrza! – odezwał się w jego kierunku kierownik, a ja zagryzłem tylko wargi.

    - Dzień dobry państwu! – odezwał się burmistrz, zupełnie zdezorientowany. – Co tu się dzieje?
    - Witamy pana, witamy! – odezwał się kierownik. – Panie burmistrzu, wszystko jest w najlepszym porządku. Dokumenty zostały sprawdzone, a państwo młodzi chcą się połączyć dozgonnym węzłem małżeńskim, do czego są też potrzebni świadkowie. I pan może takim świadkiem zostać!
    - A to… nie jest wbrew prawu?
    - Panie burmistrzu! – kierownik wyraził głosem wszystko to, co mogliśmy pomyśleć. – Wszystko zostało sprawdzone, nie ma żadnych formalnych przeszkód!
    - A państwo są stąd? – zapytał, zwracając się do nas. – Z naszej gminy?
    Kierownik i tu nas wyręczył.
    - Tak, panie burmistrzu. Ulica Sosnowa szesnaście.

    - Nikomu nie wypada odmawiać w takim przypadku! – Helena zaczęła go strofować. – Cóż to, pan tu dochodzenie przeprowadza?
    - Przepraszam… – zaczął się wycofywać. – Nigdy nie byłem w takiej sytuacji.
    - Więc proszę posłuchać najwyższego tutaj urzędnika! Skoro stwierdził, że nie ma już przeszkód, to po co pan drąży temat? Teraz powinien pan tylko słuchać, a potem się podporządkować!
    - Wszystko jest w porządku – oznajmił kierownik, wznosząc dłonie. – Szanowni państwo, czyli mogę rozpocząć ceremonię? – zapytał, spoglądając w naszym kierunku.

    Byliśmy już nieco rozluźnieni, lecz na dźwięk tych słów, nasze ciała znowu dostały zastrzyk energii.
  • #15
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Żarty, żartami, ale świadomość tworzenia urzędowego aktu, przywróciła nam powagę. Te cienkie urzędowe formułki znaliśmy na pamięć, ale ani ja się nie uśmiechnąłem na ich brzmienie, ani Dorotka nie skrzywiła, kiedy musiała je powtarzać. Dopiero gdy kierownik podsunął nam do podpisu księgę stanu cywilnego, a po nas podpisała się w niej pani Helena oraz burmistrz i w powietrzu rozbrzmiały dźwięki marsza Mendelssohna, napięcie nas opuściło. Spojrzeliśmy sobie w oczy i zaraz rzuciliśmy się w ramiona! A potem wycałowaliśmy nawet burmistrza. Wtedy kelnerzy wjechali na salę z szampanem…

    Pojawiła się okazja do wymiany paru słów z włodarzem miasta.
    - Mam nadzieję, że wybaczy mi pan ten atak na schodach… – Dorotka próbowała się tłumaczyć. – Panie burmistrzu, ja naprawdę nie polowałam na pana konkretnie. To miał być zwyczajny przechodzień! Tak sobie kiedyś z Tomkiem zaplanowaliśmy i tak uzgodniliśmy z panem kierownikiem. Trafiłam na pana zupełnie przypadkowo!
    - Ależ bardzo mi miło, że mogłem być państwu przydatny. Skoro państwo, jak twierdzi kierownik, jesteście mieszkańcami naszej gminy…
    - A jesteśmy, jesteśmy. Już ponad rok!
    - Jaki adres?
    - Sosnowa szesnaście.
    - Hm… z tego co pamiętam, jest to rezydencja jakiejś amerykańskiej milionerki, która rzadko się tutaj zjawiała…
    - Zgadza się, panie burmistrzu! – oznajmiłem. – Mnie też się długo tak wydawało, ale, jak pan sam widzi, już się zjawiła i tym razem ma ochotę pomieszkać dłużej, prawda?
    - Prawda! – Dorotka potwierdziła. – Panie burmistrzu, teraz musimy już jechać, bo wyrwaliśmy się z pracy tylko na chwilę, poza tym mamy dzieci w szkole. Jednak byłoby nam bardzo miło, gościć pana dzisiaj u nas w domu na kolacji. Oczywiście wraz z małżonką. Mam nadzieję, że przyjmie pan nasze zaproszenie, samochód będzie czekał przed państwa domem o dziewiętnastej. Tak samo, odwiezie państwa również później.
    - Dziękuję, chociaż jestem zaskoczony! Nie wiem, co na to powie moja żona…
    - To będzie bardzo kameralne spotkanie, proszę się nie obawiać. Oprócz dzieci, nikogo spoza obecnych na nim nie przewidujemy. Chętnie zaprosilibyśmy państwa już teraz, ale niestety, muszę jeszcze wrócić do pracy.
    - Teraz to wykluczone, ja też pracuję – zauważył.
    - Ano właśnie, mam nadzieję, że nas pan rozumie. Proszę zapewnić żonę, że będzie nam bardzo miło się spotkać.

    - A gdzie pani pracuje, jeśli to nie sekret? – zapytał ciekawski kierownik.
    - W banku Solution S.A. w Warszawie – odparła.
    - Oj, tam to musi być dyscyplina, rozumiem panią.
    - Wiem. Sama podpisuję odpowiednie zarządzenia, prezes zarządu jest również i od tego!
    - A jakby tak z nim pogadać, żeby przy takiej okazji lekko odpuścił, co?
    - To chyba już nie dzisiaj – przytomnie odparła Dorotka, a Helena wskazała mi wzrokiem kieliszek z szampanem i pokiwała głową.
    Miała rację, słowa były niepotrzebne. Nie należało wyprowadzać kierownika z błędu.

    Wszystko organizowaliśmy wtedy ad-hoc, gdyż wcześniej kolacja nie była planowana. Po zakończeniu ceremonii, nie zaglądając nawet do domu, razem z Heleną wróciliśmy do Warszawy, a tam obydwoje udaliśmy się do banku, natomiast Helena dostała pana Kazia do wyłącznej dyspozycji i pojechała do Talizmana, aby uzgodnić i przygotować kolacyjne menu. Umówiliśmy się bowiem, że przygotuje wszystko z pomocą kelnerów z Talizmana, a my tym razem wrócimy do Podkowy już z dziećmi. Tak też zrobiliśmy.

    Wykwintna kreacja Dorotki została natychmiast w banku zauważona, nawet sekretarkom oczy znacznie się powiększyły, ale niemal do końca dnia nie puściliśmy pary z ust. Dopiero na kwadrans przed końcem roboczego dnia, Dorotka zwołała naradę, na której poinformowała dyrektorów, że dzisiejszego dnia zmienił się jej stan cywilny. I od dzisiaj jestem jej oficjalnym mężem. Pocałowaliśmy się wtedy publicznie, uściskali, po czym Dorotka poprosiła, aby nikt nie organizował z tego powodu żadnych składek, prezentów ani czegoś podobnego i na tym narada się zakończyła.
    Wprawdzie już przy wychodzeniu z sali, w gwarze rozmów padały pytania, czy z tej okazji nie będzie jakiejś premii albo amnestii, odpowiadała jednak, że musi dopiero się zastanowić.

    Natomiast nasza poślubna kolacja nie miała praktycznego znaczenia. Wprawdzie burmistrz okazał się całkiem sympatycznym rozmówcą, jego żona jednak była nazbyt ciekawska. Podejrzewam, że gdyby nie sprytne riposty Heleny, pozaglądałaby nam nawet do szaf. Przewidywałem też, że burmistrzowa będzie od teraz źródłem plotek o nas, raczej nieuniknionym w takiej sytuacji. I dość wiarygodnym. Przecież wszystko widziała na własne oczy. Ale mówi się trudno. Będziemy musieli się z tym pogodzić.
    Tym niemniej, gromy posypały się na nas już następnego dnia. Oczywiście, Romek był na bankowym spotkaniu i nie omieszkał złożyć nam gratulacji, ale na dłuższą rozmowę nie mieliśmy wtedy czasu. Zresztą, potraktował wszystko zwyczajnie, dla niego od dawna byliśmy małżeństwem, więc tu się nic nie zmieniło. I pewnie dlatego, niczego nie powiedział Lidce od razu w progu, kiedy wrócił z pracy.
    Dopiero później wieczór, jakoś się o nas zgadali, no i wypalił, że zostaliśmy legalnym małżeństwem. A Lidka ponoć wtedy zmieniła się w słup soli.

    Zadzwoniła do Dorotki jeszcze podczas kolacji i Dorotka musiała wtedy wyjść z salonu, gdyż wiązanki w aparacie były słyszalne nawet dla dzieci. Dlatego dalszej ich rozmowy nie znam. Ale i tak wpadła do nas na drugi dzień wieczór, nawrzucała seriami od ostatnich i wyszła, nie wypiwszy nawet kawy. Dopiero we środę przyszła do banku, oznajmiając, że trochę sobie ulżyła, jednak i tak będzie nam to pamiętała. No cóż, cała Lidka. Kochana dziewczyna. Przynajmniej działa z otwartą przyłbicą.

    Będziemy musieli wytłumaczyć się jutro, że nikogo nie chcieliśmy urazić. Fakt podpisania jakichś papierów jest wyłącznie naszą prywatną sprawą, a skoro chcą wiedzieć jak było, to im to pokażemy. Przecież Dorotka od razu zażądała od panów dokumentujących całe wydarzenie pełnego materiału, zapłaciła im za karty pamięci i zapowiedziała, że jeśli jakiekolwiek ujęcie, jakakolwiek informacja, została przez nich gdzieś zachomikowana, to na jej publikację absolutnie nie wyraża zgody. I w razie ujawnienia takowej, na pewno odda sprawę do sądu.
    W tej sytuacji, cały materiał fotograficzny i filmowy znalazł się w naszych rękach, gdyż panowie raczej nie spodziewali się tego i nie zrobili sobie wcześniej żadnych sprytnych kopii. O tym byłem przekonany.
    Reszta naszych gości, mam nadzieję, przyjmie wszystko z większym zrozumieniem niż Lidka. Tylko żeby Dorotka już przyjechała, źle mi było samemu.

    Rano obudziła mnie pani Helena.
    - Panie Tomaszu! – trącała mnie w ramię.
    Usiadłem na łóżku, potrząsając głową. Czułem się rozbity, jakbym miał kaca.
    - Co się stało? – zawołałem, niezbyt przytomnie.
    - Nic się nie stało – odpowiedziała spokojnie. – Ale zbliża się już dziesiąta, a pan się nie pojawia… Zajrzałam, czy z panem wszystko w porządku.
    - Tego, to nawet ja nie wiem! – zdobyłem się na dowcip. – Miałem paskudną noc, długo nie mogłem zasnąć… Ja już nie umiem spać bez Dorotki.
    - I słusznie. Po to się ludzie żenią, żeby być razem. To nie jest instytucja na telefon.
  • #16
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - Oj, pani Heleno, wszystko jest ładne w teorii – ziewałem. – Pani sama wie najlepiej, jak proza życia odbiega od naszych chęci i pięknych zamierzeń…
    - Tym bardziej muszą o to dbać osoby, które mają większe możliwości. Nie wszyscy mogą, ale niektórzy tak.
    - Mówi pani, że się zaniedbujemy?
    - Niczego nie mówię, pan sam wie najlepiej. Natomiast panienka Joasia pyta, czy może zabrać chłopców na spacer.
    - Jadła śniadanie? Oni jedli?
    - Proponowałam. Mówiła, że jadła. Chłopców przypilnowałam.
    - Niech idą, ale niedaleko. Ja się pozbieram i zaraz przyjdę.
    - Zatem nie przeszkadzam – odparła, kierując się ku wyjściu.
    - Pani Heleno! – zawołałem. – Czy Dorotka dzisiaj nie dzwoniła?
    - Jest już w Warszawie – odwróciła się ku mnie.
    - I dopiero teraz mi to pani mówi? – odrzuciłem cieniutką kołderkę i zerwałem się na równe nogi. Wiadomość wstrzyknęła mi adrenalinę do krwi.
    - Panie Tomaszu…! – Helena posłała mi skrzywiony uśmiech, po czym odwróciła się i wyszła z sypialni.

    Pięknie! Pokazałem się jej w pełnym rynsztunku bojowym! Zapomniałem, że bielizny na sobie nie mam, w toalecie jeszcze nie byłem, więc i wzwód był taki… poranny. Ale gafa!

    Odświeżony, przebrany, poszedłem do kuchni i usiadłem na wysokim stołku przy wyspie. Podobała mi się nowa aranżacja, ale nie to mnie dzisiaj zajmowało.
    Helena bez słowa postawiła przede mną filiżankę z kawą i kontynuowała przygotowywanie śniadania.
    - Pani Heleno… przepraszam! Byłem jeszcze zaspany.
    - A niby za co mam się gniewać? – roześmiała się. – Panie Tomaszu, tym pan nie obrazi żadnej kobiety, bez obaw! – chichotała. – Nawet tak wiekowej jak ja.
    - Jaka znów pani wiekowa? Co też pani opowiada, przecież ja jestem z tego samego pokolenia! – protestowałem. – Tylko, że… niemal zawsze tak sypiam, dlatego nawet nie zauważyłem, że jestem goły – tłumaczyłem się.
    - Pan sądzi, że ja nie wiem jak pan sypia? – moje tłumaczenia bardzo ją bawiły.
    - No nie… ma pani rację. Chyba nie mamy z Dorotką tajemnic przed panią…
    - I dobrze pan uważa! Przede mną nie musicie mieć tajemnic, a nawet lepiej jeśli ich nie będzie. Nawet tajemnic takiego typu.
    - Dlaczego pani tak sądzi?
    - Panie Tomaszu… Nie pora na takie rozmowy. Kiedyś to panu powiem. Na razie proszę tylko, aby mi pan zaufał.
    - Ależ ja nigdy, przenigdy, w panią nie zwątpiłem! No… może jeden raz…
    - Kiedy? – wpadła mi w słowo.

    Roześmiałem się w głos.
    - Pamięta pani, jak dwa lata temu po raz pierwszy pojawiłem się u pani w kuchni?
    - Nie bardzo…
    - Ale ja zapamiętałem! – śmiałem się głośno. – Dorotka wysłała mnie samego, miała za chwilę dołączyć, ja przyszedłem do kuchni i położyłem na stole jej mokry kostium i swoje slipki. Pamiętam, jaka pani była wtedy oburzona!
    - A co, nie miałam racji?
    - Nie o to chodzi, tylko mnie od razu w świadomość wdarły się wspomnienia sprzed lat o tym, co przed laty robiliśmy z Dorotką na tym stole…
    - Rozumiem – skwitowała sucho. – Ale gdzie tu miejsce na wątpliwości?
    - A jak nie? Pani mnie nie znała i zwątpiła, a ja tak samo! Zobaczyłem kobietę, która rządzi się w miejscu, gdzie kiedyś byliśmy z Dorotką zgodnymi współgospodarzami.
    - Ach, to było… kiedy pan opowiadał o dawnych latach?
    - Zgadza się, to było wtedy! – roześmiałem się. – Później siedzieliśmy we trójkę, pani częstowała nas dereniówką…
    - Dzisiaj też przywiozłam butelkę – oznajmiła dumnie. – Ale cicho, sza! Proszę teraz zjeść śniadanie, Dorotka powinna tu być za jakieś dwie godziny. Prosiłam, żeby do pana nie dzwoniła, bo pan spał, dlatego proszę się nie martwić, wszystko jest w porządku. Za niedługo pójdę do Basi, uzgodnimy jeszcze kilka spraw…
    - W porządku. Proszę mi tylko powiedzieć w którą stronę poszła Joasia z chłopcami.
    - Z domu wyszli w stronę placu zabaw, a potem już nie wiem.
    - Dziękuję, jest pani kochana.
    - Oj, proszę mi nie słodzić!

    - Pani Heleno… mieszkamy pod jednym dachem już dość długo, a ja… ja o pani prawie niczego nie wiem!
    Roześmiała się.
    - Nie dzisiaj, panie Tomaszu. Pan jest bardzo zajętym człowiekiem, a ja nie mam prawa zajmować pana swoimi problemami. Może kiedyś… ale wszystko jest w porządku, proszę się mną zbytnio nie zajmować.
    Wzruszyłem ramionami.
    - Cóż ja na to poradzę, w każdym razie jestem pani bardzo wdzięczny za wszystko, co pani dla nas robi.
    - Nie czuję się niedowartościowana, proszę nie mieć obaw. Czy coś jeszcze panu podać?
    - Nie, dziękuję.
    - Życzę zatem dobrego apetytu i na jakiś czas wychodzę do hotelowej kuchni.
    - Nie lepiej nad jezioro? Popływać trochę? – zakpiłem lekko.
    - Tę konkurencję pozostawię panu i Dorotce – odpowiedziała bez zmieszania. – Proszę mieć przy sobie telefon.
    - Dobrze, nie zapomnę.

    Helena chyba jeszcze nie doszła do hotelu, kiedy odezwał się aparat w kuchni, więc odebrałem rozmowę.
    - Słucham!
    - Ty co, wygryzłeś dzisiaj Helenę? – usłyszałem wesoły głos Dorotki. – Dzień dobry! Wstałeś już?
    - Witaj skarbie! – nie odpowiedziałem na prowokację. – Gdzie jesteś?
    - W drodze. Jadę do ciebie, w dodatku przed Lidką. Nie ma pani Heleny?
    - Właśnie wyszła do hotelu, a ja kończę śniadanie.
    - A jak dzieci?
    - Nie wiem. Helena mówiła, że Joasia poszła z nimi na plac zabaw. Zaraz ich odszukam.
    - Tomek, skontaktuj się z Heleną i Barbarą, bo cały obiad zjemy już w salonie. A ja chciałabym, żeby Helena siedziała z nami za stołem, więc oprócz kelnerskiej obsługi, ktoś musi za nią dyżurować w naszej kuchni.
    - Dobrze. A skąd ty wiesz więcej niż ja?
    - Powiedziałam ci, że jadę przed Lidką. Spotkałyśmy się w Warszawie…
    - Już jej odeszło?
    - Coś ty! – zaśmiała się. – Jeszcze długo musisz być gotowym na ripostę. Dobrze, nie będę przedłużać, odszukaj chłopców, żeby głupie myśli nie przychodziły im do głowy, a potem się nimi opiekuj. Pa! Kocham was!
    - I ja kocham! Przyjeżdżaj, bo mi smutno!
    - Oj, malutki, pa! Do zobaczenia! – roześmiała się i przerwała połączenie.
  • #17
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Słońce już nieźle przygrzewało, kiedy wyszedłem z domu i skręciłem w stronę placu zabaw. Po kawie i śniadaniu, uczucie kaca w głowie gdzieś znikło, w końcu było zupełnie bezpodstawne. Teraz byłem zupełnie gotowy na bojowe spotkanie się z życiem. Świat wydawał mi się taki kolorowy!
    Joasia siedziała na bujanej ławeczce. Tej samej, na której piliśmy z Dorotką wódkę ze szklanek, podczas naszego ponownego spotkania. Chłopcy zaś biegali po budowlach placu i coraz to któryś dopadał na chwilę huśtawki, żeby próbować jej dokuczyć, po czym zaraz ze śmiechem uciekał, aby skryć się w drewnianym labiryncie. Co za paradoks! To tutaj, dokładnie w tym miejscu, dowiedziałem się, że są moimi dziećmi. Na tej huśtawce pierwszy raz z nimi rozmawiałem, a teraz proszę! Bawią się razem z moją córką…

    - Witaj dziecię! – pozdrowiłem ją, podchodząc i siadając obok. – Jak ci się spało?
    - Cześć! – odparła. – Dziękuję, całkiem nieźle. Co to za spęd jest dzisiaj w tym hotelu, nie wiesz przypadkiem?
    - Nie mam pojęcia.
    Ujrzawszy mnie, chłopcy porzucili zabawę i obydwaj podbiegli, wskakując na ławkę pomiędzy nas.
    - Witajcie smyki! – połaskotałem ich kolejno. – Co słychać? Ja dzisiaj zaspałem…
    - Tatuś, pójdziemy do lasu? – Piotruś bezceremonialnie szarpał mnie za rękę.
    - To będzie raczej trudne, ale później przyjedzie wujek Stefan i wujek Bogdan, więc jeszcze dokładnie nie wiem. Pamiętacie wujka Stefana?
    - Wujek od raków? – zapytał niepewnie Pawełek.
    - Ten sam – potwierdziłem.
    - Hura!!! – zawołał i już go nie było.
    Swoje zadowolenie okazywał dzikim, zupełnie wyimaginowanym tańcem, oraz szaleńczym biegiem, po znajdujących się tu przeszkodach. Piotruś, oczywiście, pobiegł w ślad za nim.
    - Ależ to są łobuzy! – śmiała się Joasia.

    - Nie wiem czy zdajesz sobie sprawę… nie, raczej tego nie wiesz… Powtórzyłaś dokładnie moje słowa, kiedy ja ujrzałem ich pierwszy raz – oznajmiłem, z poważną miną.
    - Naprawdę? – roześmiała się serdecznie. – W końcu jestem twoją córką, coś się tam w genach przenosi!
    - Ale że tak dosłownie się przeniosło…
    Nieco mnie rozbawiła.
    - Widocznie zdarza się i tak! – pochyliła się, przytulając na chwilę, ale szybko powróciła do poprzedniej pozycji. – To przyznaj się, kiedy dowiedziałeś się o nich? – zapytała nagle.
    - Byłaś na balu? – odpowiedziałem pytaniem. – Pamiętasz naszą dyskusję podczas wigilii przed balem, kto lepiej zna panią dyrektor?
    - Pamiętam – odparła bez uśmiechu.
    - Więc kilka miesięcy wcześniej, w lipcu, wujek Stefan namówił mnie na wyjazd tutaj, nad to jezioro.
    - I wtedy ich spotkałeś?
    - Tak, ale jeszcze nawet wtedy nie wiedziałem, że to są moje dzieci.
    - A teraz masz pewność? – zapytała nagle.

    Przez chwilę nie dowierzałem.
    - A ty masz co do tego wątpliwości?
    - Nie, zapytałam raczej retorycznie.
    - Tak, mam pewność. Nie robiłem wprawdzie badań DNA, ale ja dokładnie znam dziecięce zachowania Damiana i tak samo twoje. Myślisz, że nie potrafię porównać i dodać dwa do dwóch?
    - Nie! Tato, to nie o to chodzi.
    - A o co?
    - Miałam na myśli tamto twoje wrażenie, a nie obecną wiedzę.
    - Prawda, wtedy byłem zaskoczony, jednak błyskawicznie zdałem sobie sprawę z tego, że to jest możliwe i prawdopodobne.
    - Dlaczego?
    - To trudno tak w dwóch słowach, bo chodzi o całokształt wiedzy, którą miałem w temacie naszych wakacji. Przecież kiedyś mieszkałem tutaj z Dorotką przez całe lato. Od końca czerwca do niemal końca sierpnia.
    - Ach, czyli to nie był przypadek?
    - W żadnym wypadku. Widzisz więc, córeczko, że nasze uczucia do siebie przetrwały długą próbę czasu, rozstanie, życie na odległość…
    - Ale mamę zostawiłeś!

    - Jedno pytanie kto – kogo, drugie natomiast, co ty zrobiłabyś na moim miejscu? Widzisz inne, lepsze wyjście?
    - Nie wiem.
    - Widzisz… Łatwo powiedzieć „nie wiem”, bo nie musisz podejmować decyzji. Spróbuj się jednak postawić w moim miejscu i podejmij decyzję, która nie skrzywdzi nikogo. Ich obydwu też! – wskazałem głową bawiących się chłopców.
    - Trzeba było myśleć, zanim oni się pojawili.
    - Tak… jakie to proste! Niczym ocena dowódcy bitwy po dziesięciu latach, gdy zna się dokładnie jej przebieg i skutki. Trzeba było myśleć wtedy… Daj ci Bóg, abyś nigdy nie miała podobnych dylematów i nie musiała ich rozstrzygać. Łatwo jest oceniać kogoś po latach. Tak na bieżąco nie ma zbyt wielu odważnych, a sama jesteś najlepszym dowodem.
    - Jakim dowodem?
    - A co robisz teraz? Chcesz, to umówmy się za dziesięć lat i ja wtedy ocenię twoje dzisiejsze decyzje.
    - Jakie decyzje?
    - Chociażby kwestię twojej pracy. Pytam co zrobisz, odpowiadasz, że nie wiesz.
    - Bo jeszcze nie wiem.

    - A ja ocenię twój wybór za dziesięć lat, mając już wiedzę o tym co będzie. I powiem ci, po co się wygłupiałaś? Źle ci tu było? Proponowałem ci pomoc?
    - Niczego nie chcę!
    - Właśnie. A za dziesięć lat mama powie, że ojciec wypiął się na ciebie i nie pomógł, sam opływając w dostatki.
    - Nie powie, bo jej zaznaczę, że niczego nie chciałam.
    - To oświadczy, że moją rolą było przekonanie ciebie, a nie umycie rąk.
    - Och, wymyślasz niestworzone rzeczy.
    - Chciałbym nie mieć racji, dlatego jeśli będziesz czegoś potrzebowała, to wiesz gdzie mnie szukać. I nie wstydź się, mam już swoje pieniądze, kredyt spłaciłem, zobowiązania wobec mamy również, zaczynam pracować na swoje konto.
    - A dla mamy skąd wziąłeś pieniądze?
    - Z kredytu! Niby skąd miałem wziąć? Bank uznał, że jestem wiarygodnym kredytobiorcą i dał mi pieniądze. Już je zwróciłem…

    - Chodźmy do lasu! – Pawełek wdrapał się na huśtawkę. – Asia, chodź! – szarpał ją za rękaw. Piotruś oparł się rękami o jej kolana i ułożył na nich głowę.
    - Może pójdziemy z nimi? – spojrzała na mnie pytająco.
    - Muszę najpierw znaleźć panią Helenę, bo obiad jemy wczesny i już w salonie.
    - Miało być inaczej?
    - Był mały dylemat, jak to wszystko zorganizować, ale decyzje zapadły. O czternastej będzie podany obiad.
    - A muszę tam być?
    - Wypadałoby.
    - To czemu nie zaprosiłeś Damiana?
    - Zaprosiłem, jednak Beatka zaplanowała coś innego i nie mieli jak przyjechać. Zresztą, sam Damian może pojawić się w każdej chwili, dopuszczał taki wariant.

    - Chodźmy w takim razie w stronę hotelu. Ty pójdziesz do Heleny, a ja pójdę z nimi na spacer.
    - Nie idźcie do lasu, tam są źródła i niespodziewanie ziemia może komuś uciec spod nóg.
    - Wiem, przejdziemy się za hotel, tam też są drzewa.
    - Możecie iść, tylko niedługo, za godzinę wracajcie.
    - Na dwunastą będziemy.
    - Dobrze, nie później.
  • #18
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    W ciągu godziny zjawili się wszyscy. Najpierw Iwona ze Stefanem i Justyna z Bogdanem. Bogdan z finezją zaparkował swojego jeepa obok mojego auta i wysiadł, machając mi ręką. Siedziałem na tarasie i przyglądałem się im wszystkim.
    - Tomek, otwórz drzwi swojej bryczki, będzie wyglądało, że Doris i Tommy trzymają się za rączki – zawołał.
    - Otwarte! – odkrzyknąłem, zbiegając po stopniach.
    Pozostała trójka nie zrozumiała dowcipu i przyglądała się nam w milczeniu. Bogdan wtedy otworzył prawe drzwi mojego jeepa i pozostawił otwarte drzwi kierowcy w swoim. Drzwi zetknęły się ze sobą.

    - Po co tak robisz? – dopytywał zdziwiony Stefan.
    - Nie widzisz? Tommy i Doris trzymają się za ręce – tłumaczył Bogdan.
    - Nie rozumiem…
    - Więc spójrz na tablice rejestracyjne!
    Teraz wszystko stało się jasne. Jeepy zamiast numerów miały na tablicach nazwy. Na moim widniało TOMMY a u Bogdana DORIS, bo przecież formalnie był to jeep Dorotki.
    - Nie pytają cię, czy nie zakochałeś się w jakiejś Dorotce? – zapytałem ze śmiechem.
    - A jakże! Pytają! A wiesz, że to nawet dobrze? Już się parę osób interesowało skąd mam kasę na taki wózek.
    - Kto był taki ciekawy?
    - A chociażby szef naszych związków zawodowych. Sprytnie mi oświadczył, że to bardzo interesuje pracowników. Pokazałem mu dowód rejestracyjny i ucichło jak nożem uciął.
    - A wczoraj coście robili? – zmieniłem temat. – Zostawili mnie samego… – chlipnąłem.

    - No słuchaj, co miałyśmy tutaj robić? – pytaniem odpowiedziała Iwona.
    - Jak poszły do ogródka, to wołami nie szło wyciągnąć – poskarżył się Stefan.
    - Myślisz, że ja nie mam nalewek? – uzupełniał Bogdan. – A przecież wiesz, że dorośli ludzie, po alkoholu nie prowadzą samochodów!
    - Chcąc wrócić, musielibyśmy od początku niczego nie pić – tłumaczył mi Stefan.
    - Więc po co jechaliśmy w gości! – dołożyła roześmiana Iwona. – I jeszcze tyle setek kilometrów!
    - Czyli wszystko już wiesz – stwierdziła Justyna. – Doroty jeszcze nie ma?
    - Nie, ale zaraz będzie, na czternastą zdążymy. Zapraszam dalej, wejdźcie!
    - Chyba taras na razie nam wystarczy – zastanawiała się Iwona. – Masz coś do picia?
    - W salonie jest klimatyzacja. A tu przy ścianie szafa chłodnicza, ewentualnie lodówka w kuchni. Częstuj się do woli. Możesz też zamówić coś u kelnerów.

    Na tarasie zajęliśmy miejsca przy stolikach. Krótki daszek osłaniał nas od słońca, a słaby wiatr przyjemnie osłabiał upał. Było całkiem przyjemnie. Hotelowy personel kręcił się już po salonie i pod dyktando Heleny przygotowywał nasz obiad.
    - Może ktoś życzy sobie aperitif, drinka? – zapytałem, kiedy jeden z kelnerów zameldował się przy nas.
    - Ja poproszę szampana! – zaordynowała Iwona. – A co!
    - To wszystkim szampana! – spojrzałem na kelnera.
    Skinął tylko głową i po kilku minutach kubełek z pękatą butelką jechał na wózku w naszym kierunku.
    - Co to za niespodziankę szykujecie? – dopytywał Bogdan.
    - Spokojnie! – tłumaczyłem. – To ma być niespodzianka! A jeśli zdradzę co, to niespodzianki już nie będzie!

    - Pewnie Dorota jest w ciąży – zgadywała Justyna.
    - To możliwe – przyznałem. – Przecież wzięliśmy ślub nie po to, żeby sypiać oddzielnie. Chociaż, prawdę mówiąc, byłbym tym lekko zdziwiony.
    - A czemu tu się dziwić? – Iwona nie kryła wątpliwości. – Ja jestem zdziwiona tym, że jeszcze nie jest w ciąży!
    - No nie. Za dużo zajęć mieliśmy, nie było czasu… – tłumaczyłem.
    - Na „to” nie mieliście czasu? – Stefan był bardzo bezpośredni.
    - Na „to” czas mieliśmy! – podkreśliłem dobitnie. – Nie mieliśmy czasu na następstwa „tego”.
    - Coś kręcisz… – podsumowała mnie Iwona.
    - Dobrze, że nie ma Lidki, pewnie dosadniej by to skomentowała! – roześmiałem się.

    Lidki nie było, ale przyjechał Romek z dziećmi i opiekunką. Karolina chyba jej było. A za nimi pojawili się pan Michał z panią Marylą.
    Pamiętam nasze pierwsze zetknięcie się z nimi już po tym, kiedy zamieszkałem u Dorotki. Pani Maryla z zadowoleniem chwaliła się, jak to wyczuwała, że pomiędzy nami coś iskrzy i nie jest to zwykła znajomość.
    - Tylko mnie te pana uściski z Lidką zmyliły wtedy – powtarzała.
    Teraz będzie miała okazję powrócić do tamtych czasów, za sprawą niespodzianki, którą przygotowaliśmy. A miał nią być pokaz nigdy nie publikowanych fotografii. Począwszy od tych, które robiłem Dorotce tamtego lata, aż do tych ze ślubu. No i zakończony filmem, nakręconym w urzędzie stanu cywilnego. Pokaz fotografii, moja pani sama przygotowywała od dawna. Film natomiast zmontowała z Romkiem, który jako jedyny znał niespodziankę, ale obiecał milczeć.

    Przywitaliśmy się serdecznie, po chwilowym rozgardiaszu goście zajęli miejsca, a pan Michał zastanawiał się, czy zdecydować się na szampana.
    - Nie ma się co krygować, trzeźwych kierowców znajdziemy, odwiozą nas! – zapewniał Romek.
    - Właściwie, to masz rację, grzech się nie napić przy takiej okazji – stwierdził filozoficznie i sięgnął po kieliszek podsuwany na tacy przez kelnera.
    - Karolinka, zaopiekujesz się maluchami? – zapytała pani Maryla.
    - Oczywiście! – zapewniła dziewczyna.
    - Zaraz przyjdą nasze dwie koleżanki do opieki nad dziećmi – odezwał się kelner.
    - Nic o tym nie wiem, kto tak ustalił? – zapytałem.
    - Nie wiem. Pan dyrektor szukał dwóch chętnych pań i się zgłosiły. Za kilka minut powinny się zjawić.
    - Pewnie Lidka albo Dorotka coś wymyśliły – dywagował Romek. – O, już jadą, zaraz wszystko będzie wiadome.
  • #19
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Na parking wjechał cadillac Dorotki, a za nim porsche Lidki, przy czym Lidka sama go prowadziła. Zbiegłem po schodkach w dół, Dorotka wysiadła i zarzuciła mi ręce na szyję.
    - Stęskniłam się!
    Jej oczy śmiały się, kiedy ją całowałem.
    - A ja przez pół nocy nie mogłem spać bez ciebie! – szeptałem jej do ucha.
    - O, wreszcie! Dojechałam! – wzdychała. – Muszę wziąć prysznic… gdzie chłopcy?
    Nie odpowiedziałem, bo właśnie biegli od strony jeziora, a Joasia szła wolno za nimi.
    - Witam, panią prezes! – odwróciłem się w stronę Lidki.
    - Zejdź mi z drogi, nie rozmawiam z tobą! – warknęła.
    Pan Kazimierz, który wysiadł w międzyczasie i któremu podałem rękę, spojrzał na nas ze zdumieniem.
    - Ja ciebie też kocham! – odpowiedziałem w jej stronę.
    Słyszała, chociaż również do niej pchały się dzieci, a Karolina stanęła skromnie z boku.

    Dorotka uściskała chłopców, przywitała się z Joasią i akuratnie wtedy podeszły do nas dwie młode dziewczyny oznajmiając, że są oddelegowane do opieki nad dziećmi. Lidka od razu scaliła całą czwórkę maluchów, Dorotka zapowiedziała chłopcom, że mają się podporządkować tym paniom, po czym czwórka maluchów ruszyła w stronę placu zabaw w eskorcie trzech panienek. Joasia została na parkingu.
    - Joasiu, może szampana? – zaproponowałem. – Siadaj z nami!
    Iwona skinęła na nią i Joasia weszła na taras.
    - Ja przepraszam wszystkich gości, tylko się odświeżę i zaraz będę gotowa – odezwała się Dorotka, ruszając w stronę domu.
    Ruszyłem za nią.
    - Gdzie! – poderwał się Romek, chwytając mnie za rękę. – Jeśli ty tam pójdziesz, to ani za dwie godziny nie wrócicie!
    - Aż tak? – pisnęła pani Maryla.
    Chóralny śmiech był odpowiedzią i komentarzem do tego pytania.
    - Tym bardziej, że ja również potrzebuję wziąć prysznic – oznajmiła Lidka.
    - Jest więcej łazienek – przypomniałem jej.
    - Ale mnie się podoba właśnie ta jedna – odparła zaczepnie.
    - Nie będę na ciebie patrzył! – zadeklarowałem, chociaż miałem już na końcu języka, że wcześniej nie przeszkadzało jej kąpanie się we trójkę.
    - Nie dyskutuj, nic z tego! – rzuciła w moją stronę, po czym ujęła Dorotkę pod ramię i obydwie weszły do salonu. Musiałem zostać na tarasie.

    Obiad był uroczysty i wykwintny, z winami dobranymi do dań przez Barbarę, która przybyła do naszej kuchni we własnej osobie. Stamtąd też, po konsultacjach z Heleną, dowodziła zespołem kelnerek i kelnerów, dbających o stół. Dorotka zapraszała ją do nas, ale grzecznie podziękowała i pozostała w kuchni. Wytłumaczyła się obowiązkami, więc nie nalegaliśmy.
    Tym niemniej, nowy układ kuchni i salonu, gwarantował jej pełny przegląd wszystkiego, co się działo przy stole.
    Sam posiłek przebiegał spokojnie i na luzie. Przez cały czas trwała wesoła wymiana poglądów, opowieści o wydarzeniach wczorajszego dnia, zaczepki, żarty, bawiliśmy się nie najgorzej. Mogliśmy również przypilnować chłopców, którzy jedli obok nas, jednak po deserze z lodów mieli wszystkiego dość i dostali zgodę na wyjście z opiekunkami, tak samo jak maluchy Lidki i Romka. Dobrze zrobili, bo teraz by się już tylko nudzili.

    Jednak przez cały czas nikt nie nawiązywał do naszego ślubu. Dopiero przy kawie Dorotka zachęciła mnie, żebym zabrał głos.
    - Szanowni goście! Ponieważ kilka dni temu zawarliśmy z Dorotką związek małżeński, a nie było możliwości, żeby wszystkich was, czyli osoby bardzo nam bliskie, powiadomić o tym odpowiednio wcześniej, oraz zaprosić na tę uroczystość, zdecydowaliśmy nie zapraszać nikogo na samą ceremonię podpisania aktu. Nie chcieliśmy stwarzać wrażenia, że kogoś wyróżniamy, a kogoś nie. Nie mogliśmy też, w ostatniej chwili dezorganizować waszych życiowych planów.
    Dlatego cieszymy się bardzo, że zechcieliście przyjąć nasze zaproszenie w bardziej dogodnej chwili, kiedy wszyscy możemy się zebrać razem i troszeczkę zabawić. Natomiast jak ta nasza małżeńska ceremonia przebiegała, pragniemy pokazać wam teraz. Możemy?
    - Jasne! Oczywiście! – odezwało się kilka głosów. – Gdzie chcesz to pokazać? – przebił się głos Stefana.
    - Już się dzieje! – Romek podniósł się z krzesła.

    Na ten widok do salonu wjechał wózek z projektorem multimedialnym i leżącym obok laptopem. Młody mężczyzna, który go przyprowadził, błyskawicznie podłączył sprzęt do rozwijanego za sobą przewodu i po chwili na białej ścianie salonu ukazał się duży jasny prostokąt. Romek podszedł do laptopa, coś tam wybrał na klawiaturze, potem jeszcze raz… i jeszcze… a po chwili mogliśmy oglądaliśmy film, nagrany na naszym ślubie. Od chwili kiedy weszliśmy na salę ślubów, jeszcze bez burmistrza.
    Zaraz zaczęły się pytania, przeszkadzające innym w odbiorze, dlatego Romek zatrzymał obraz i uzgodniliśmy, że pierwszy raz oglądamy całość w ciszy, a potem kto chce, może oglądać raz jeszcze i wtedy zadawać pytania na bieżąco. A że propozycja została zaakceptowana, projekcja zaczęła się od początku, tym razem przy milczeniu widzów.

    Dopiero po projekcji wybuchł harmider, pytania wręcz się krzyżowały, ale pan Michał przebił wszystkich stoickim spokojem, powstawszy najpierw zza stołu.
    - Dorotko, dopiero teraz wierzę, że wyszłaś za mąż! – uniósł kieliszek. – Wznoszę toast za wasze szczęście, za pomyślność i za długie życie, pełne zadowolenia z waszych wyborów i decyzji. Niech się wam szczęści! Panie Tomaszu, gratuluję!
    - A ja i po to pojechałam sama, żeby nie mieć wątpliwości! – oświadczyła Helena z szelmowskim uśmiechem na twarzy.
    Chóralny śmiech zagłuszył inne słowa, wszyscy powstali i spełnili toast, a potem odśpiewano nam gromkie „sto lat”.
    Lidka też śpiewała, ale potem mruczała pod nosem. – Mnie to zawsze wyrolują…
  • #20
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Po pierwszej, dość nieskoordynowanej dyskusji, nastąpiła druga odsłona, z powtórką filmu. Tym razem jednak, Romek zatrzymywał obraz na życzenie i odpowiadaliśmy na pytania, wyjaśniając różne szczegóły. Najwięcej było ich na początku i dotyczyły osoby burmistrza, później poszło już szybciej i trzeba było nawet uciąć kawałek, żeby nie zabierać czasu.
    Oczywiście, wszystko było powiązane z toastami. Nie było ich w nadmiarze, ale trochę wypiliśmy i atmosfera powoli, powoli, robiła się luźniejsza. Baśka, która z zaciekawieniem obejrzała film, zabierała się już do wyjścia, lecz nieoczekiwanie, Dorotka zwróciła się do niej.
    - Pani Basiu, a mogłaby pani zostać jeszcze trochę?
    - Coś trzeba zrobić? – zaniepokoiła się.
    - Nie! – Dorotka roześmiała się. – Ale zaraz będzie i o pani.
    - O mnie? – Baśce aż się szczęki rozjechały ze zdumienia. – A skąd o mnie?
    - To jest właśnie niespodzianka! – oznajmiła Dorotka.

    - Masz jeszcze jakąś? – zainteresował się Romek.
    - Ja sądziłem, że ten film był niespodzianką – odezwał się Stefan.
    - Owszem, to była niespodzianka – przyznała Dorotka. – Ale mam jeszcze jedną. To będzie niespodzianka nawet dla mojego męża! – spojrzała na mnie, a wesołe iskierki grały w jej oczach. – Ale będzie niespodzianka! – podgrzewała oczekiwania, chichocząc.
    - Ja wiem. Jesteś po prostu w ciąży! – odezwała się Iwona.
    Dorotka zastygła na sekundę.
    - To chyba z panią Basią, bo mówiłam, że niespodzianka jest i o niej.
    - Nic z tego, chyba że za pośrednictwem wiatru i jeszcze po raz drugi musiałby wydarzyć się cud.
    - A kiedy był pierwszy?
    - Jak święta Elżbieta poczęła Jana.
    - Znaczy, ciąża odpada? – upewniał się Stefan.
    - Na razie tak – zapewniła Dorotka. – Chociaż w przyszłości tego nie wykluczamy. Niespodzianka natomiast polega na czymś innym. Otóż pozwoliłam sobie na przygotowanie prezentacji pod roboczym tytułem „Tak wszystko się zaczynało”. Nie jest to praca profesjonalisty, dlatego proszę nie krytykować jakości, wiem, że jest dość kiepska. Ale sądzę, że od jakości, ważniejsze jest przesłanie.
    Otóż chciałam zatrzymać w kadrze czas. To będą fotografie, robione w ciągu wielu lat przez różne osoby. Fotografie przedstawiają głównie mnie samą, bo zestawienie robiłam przede wszystkim dla siebie, ale z takiej okazji jak dzisiaj, chciałam i wam przypomnieć dawne chwile. Moje pierwsze spotkanie z Tomkiem, ówczesny wygląd jeziora i jego otoczenie, tamte czasy, kiedy nie było tutaj hotelu… chcecie pooglądać?
    - Jasne, że tak! – padły potwierdzenia.

    - Kiedy to zrobiłaś? – zapytałem, chociaż głośne okrzyki aprobaty przeszkadzały nam w rozmowie.
    - Zaczęłam bardzo dawno i niemal już zapomniałam. A teraz wyjęłam tylko z archiwum, nieco odświeżyłam i… pooglądaj!
    - Dobrze. Bardzo chętnie! – uśmiechnąłem się do niej.
    - Tylko muszę dysponować pilotem… Romek, byłbyś uprzejmy? – podała mu pendrive. – Gdzie jest pilot?
    - Proszę, proszę! – poderwał się z krzesła, podłączył sprzęt i wręczył jej pilota.

    Tak zaczął się festiwal fotografii. Tych dawnych, które robiłem jej tamtego lata, które robiła nam Lidka, które robiliśmy sobie wzajemnie, a potem późniejszych, które były już dla mnie zagadką.
    Nawet obsługa kelnerska przycupnęła gdzieś w kącikach kuchni, żeby nie dać się wygonić i też oglądała ten niesamowity spektakl wspomnień. A zaczęło się całkiem niewinnie.
    Pod spokojną, dość sentymentalną muzykę, Dorotka wkomponowała fotografie przyrody. Jezioro, całe jego otoczenie, kilka ujęć domu Jesionka, bramę, budynki, a także zdjęcia z kilku naszych wycieczek, takich po najbliższej okolicy. Na żadnym nie było postaci, a jeśli były, stanowiły jedynie tło. Dopiero później zaczęła się prezentacja osób. Oczywiście, na pierwszy ogień dała siebie samą. Jeszcze ubraną, na sportowo, w jakiejś kurtce przy deszczu, w skórzany kombinezon na motocyklu…
    - Patrz, gdzie była honda! – pan Michał odezwał się do żony.
    - Cicho bądź! – skarciła go.

    Miała rację, to było nieważne, bo potem była nasza wspólna fotografia nad jeziorem. Na pewno Lidka ją zrobiła, to nie mógł być nikt inny. Leżeliśmy naprzeciwko w piasku, na brzuchach i trącaliśmy się nosami, wpatrzeni w siebie jak zaczarowani. Dorotka w skąpym bikini, a ja w slipkach…

    Trzeba przypomnieć, że projektor znacznie powiększał obraz, bez utraty walorów jego jakości. Ściana też była gładziutka, więc ciało Dorotki prezentowało się na niej niesłychanie atrakcyjnie.
    - Ależ ty byłaś laska! – odezwała się Justyna z niedowierzaniem.
    - Jest nadal, nic się nie zmieniła – zaprotestowałem gwałtownie.
    - Nie wiem, czy dotrwam do końca, oglądając takie obrazki – zauważył Romek.
    - Powoli, to się dopiero zaczyna! – roześmiała się Dorotka.
    I rzeczywiście, następne zdjęcia były z serii nadjeziornych. Te już ja robiłem, gdyż była na nich sama. W różnych kostiumach, prezentowała całą erotykę, jaką kobieta może pokazać.
    Jeśli ja byłem podniecony, to co miałem sądzić o innych siedzących tutaj panach?

    Potem, niespodziewanie, ciąg erotycznych fotek Dorotki się urwał i nastąpiły zdjęcia moje, a następnie innych osób. Ja byłem pokazany w sytuacjach codziennych. Kilka zdjęć na podwórku, podczas jakiejś pracy, kilka nad jeziorem, potem była Lidka, Barbara, nawet auto policyjne zostało sfotografowane. Wszystko w sytuacjach zwyczajnych, życiowych.
    I po tym oddechu, znowu nastały fotki znad jeziora. W słońcu, w wodzie, na piasku, ja z Lidką, ja z Dorotką, one obydwie… Tu już znowu zalatywało erotyką, ale wszystko było jeszcze w normie. Dopiero po nich zaprezentowała fotografie, kiedy leżeliśmy pod klonem w objęciach, z przeplecionymi nogami, w jeziorze, kiedy Dorotka obejmowała mnie nogami i wisiała z rękami splecionymi na mojej szyi. Na plaży, gdy odchyliłem miseczkę stanika i dobrałem się wargami do jej piersi…

    A na koniec tej serii zaprezentowała gwoźdź tamtego sezonu, czyli swoją fotografię w tym pamiętnym kostiumie, złożonym, jak jej to określiłem, ze znaczków pocztowych. Dokładnie trzech, bo chyba taką miał powierzchnię. Zakrywał wyłącznie sutki biustu, oraz skraweczek podbrzusza i nic więcej! Sam to zdjęcie robiłem, więc dokładnie wiem, bo położenie tych skrawków trzeba było dokładnie kontrolować. Czasem jakiś drobny ruch powodował ich przesunięcie i… wszystko było na wierzchu.

    Ta ekspozycja trwała na ścianie nie więcej niż przez dwie, może trzy sekundy i szybko przeszła w następną fotografię brzegu jeziora...
    - Wróć! – wrzasnął Stefan.
  • #21
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Iwona parsknęła głośnym śmiechem.
    - Słusznie prawi, jestem za! Wracaj! – dołożył Romek.
    W salonie zapanowała wesołość i Dorotka zatrzymała prezentację.
    - Tomek, to był ten kostium o którym kiedyś wspominaliście? – Stefan drążył temat.
    - Ten sam – odparłem ze śmiechem. – Mówiłem ci, że jego już nie ma.
    - A gdzie się podział? – pytała Iwona.
    - Został spalony – do rozmowy włączyła się Dorotka. – Wystąpiłam w nim tylko jeden raz w jeziorze, w obecności Tomka i Lidki, a potem założyłam jeszcze tylko do fotografii.

    - A kto robił zdjęcia? – zapytała pani Maryla.
    - Tomek, a kto miał robić? – Dorotka westchnęła. – Przecież prezentacja jest o tym, jak doszliśmy do etapu małżeństwa. W tamtym okresie Tomek miał wyłączne prawo do robienia mi zdjęć, łącznie z takimi, których nie ma w tej prezentacji i w żadnej nie będzie. One już na zawsze pozostaną tylko nasze.
    - Czyli… nago? – nie dowierzała.
    - Całkowicie – padło potwierdzenie. – Mało to razy kąpaliśmy się na golasa w jeziorze?
    - To prawda – z kuchni odezwała się Barbara, kiwając głową. – Widziałam na własne oczy.
    - Oj, laska, laska – odezwał się Bogdan. – Ale byś zrobiła karierę w Playboy-u…
    - Też mi nowina! – roześmiała się Dorotka. – Chyba sobie nie wyobrażasz, ile razy miałam propozycję sesji zdjęciowej dla nich.
    - Poważnie? – zapytała Justyna.
    - Zupełnie! Pierwszą miałam jeszcze w Warszawie. Nie wiem czy była poważna, bo na ulicy podszedł do mnie jakiś gość, niby się przedstawił i coś tam bełkotał. Jednak odwróciłam się i po prostu odeszłam. Ale po paru latach, dostałam propozycję od całkowicie kompetentnej osoby, podczas lotu samolotem w klasie biznes.

    - Od kogo? – znowu zainteresowała się pani Maryla.
    - To był główny redaktor naczelny edycji amerykańskiej. Zresztą, mam do dzisiaj jego wizytówkę. Powiedział, że jeśli zmienię zdanie, to na mnie czeka.
    - Ile ci zaoferował? – zapytał Bogdan.
    - Nie wiem czy uwierzysz… – zaśmiała się.
    - Czyli?...
    - Okrągły milion.
    - Dolarów? – zapytał z niedowierzaniem.
    - Według mojej wiedzy, Amerykanie nie rozliczają się w rublach – odparła.
    - I ty zrezygnowałaś z miliona dolarów? – dociekał.
    - Nie. Zrezygnowałam z pokazywania swojego ciała za pieniądze. Wybrałam wariant pokazywania go Tomkowi za darmo. A co, nie mogę?
    - Ale taka kasa… Milion papierów!

    - Może dla innych to jest dużo, ale nie dla mnie. Bo co to jest milion dolarów? Takie pieniądze, to ja mogę zarobić w ciągu jednego dnia, siedząc i puszczając gazy w stołek.
    - Nie picuj! – zaprotestował. – To po co w ogóle pracujesz?
    - Bogdan, daj na wstrzymanie – roześmiała się. – Ja już od dawna nie musiałabym pracować i do końca życia nie brakowałoby mi ptasiego mleka! A pracuję, bo lubię wyzwania. Zresztą, już zapowiedziałam Tomkowi, że za dziesięć lat przechodzę na emeryturę. Za osiem i pół dokładnie, bo z tego półtora roku już minęło.
    - Kto ci da emeryturę w tym wieku?
    - Sama sobie dam! – wyjaśniała ze śmiechem. – Czemu pieniądze zasłaniają ci widok na świat? Jego piękno nie zależy od pieniędzy, pieniądze to nie wszystko!
    - Pod warunkiem, że się je ma – wtrącił pan Michał.

    - Oj, wujku, a kto spośród nas ich nie ma? Wujek nie ma pieniędzy? Lidka nie ma? Stefan nie ma?
    - Nie mam! – ogłosił Stefan.
    - Powiedzieć ci ile niedawno dostałeś za ten dom? – zapytała.
    - Nie trzeba, wiem – przyznał.
    - Właśnie… A sądzisz, że ja mam ciężarówkę banknotów? Też nie mam. Ja się na pracy nie dorobiłam i nikt się nie dorobi. Pieniądze za pracę są po to, aby przeżyć. Nawet moje wynagrodzenie prezesa banku tylko na to wystarcza i jest nieadekwatne do moich możliwości zarobkowania. Bo tyle, ile rocznie zarabiam w banku, za codzienny, wielogodzinny i bardzo odpowiedzialny wysiłek… Tomek, pamiętasz jak parę lat temu jechaliśmy z synami do sklepu? Po jakiś sprzęt sportowy…
    - Wtedy, po sportowe zakupy? Pamiętam.
    - Właśnie. Na wakacjach, leniuchując na brzegu jeziora, na jednej transakcji, tak od niechcenia, zarobiłam więcej, niż teraz przez cały rok pracy w banku. Tak jest i ja tego nie zmienię!

    - Ja ciebie nie rozumiem – odezwała się Iwona. – Naprawdę tak lubisz pracować?
    - Iwona, a ty nie czujesz żadnych potrzeb w tym zakresie? Zostałaś lekarzem, teraz masz za co żyć i co, nie udzielisz pomocy potrzebującemu?
    - To jest zupełnie inna sprawa.
    - Niekoniecznie. Ty czujesz powołanie, a ja co, nie mogę takowego czuć? Ja mam tatę lekarza, mamę lekarza, siostrę lekarza… Jestem nasiąknięta tymi zasadami! Dodaj do tego przemożne, wieloletnie i nie do końca spełnione marzenie, żeby w tobie nie widziano tylko pięknej dupy do zaliczenia, mającej wyłącznie cycki i pośladki Żeby koleżanki nie tępiły z góry za wyimaginowaną konkurencję w kurewstwie… Nie znasz moich doświadczeń z pracy w Polsce, przed wyjazdem do Ameryki i nie wiesz na czym polegały. Podejrzewam również, że Tomek nie zwierzał ci się i nie wiesz dlaczego, a także jak i skąd, wzięły się nasze dzieci.
    - Otoczki tego zjawiska nie znam – potwierdziła.

    - Dzisiaj nie czas, kiedyś ci o tym opowiem. W każdym razie, również dzięki Tomkowi i nawet tym nagim fotografiom, wyzwoliłam się z zadawnionych obsesji. A najlepszym tego dowodem jest właśnie fakt, że sama wam to wszystko pokazuję. Całą siebie! Jaką byłam i jaką jestem. Chcecie jeszcze?
    Entuzjastyczne potwierdzenia panów, żądających powtórki zagłuszył protesty pań, ale w końcu ucichły.
    - Dorka, leć dalej, jam nieciekawa twoich półdupków! – Lidka odzyskiwała rezon.
  • #22
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Dorotka nie wróciła do poprzedniego ujęcia, prezentując teraz serię zdjęć ze swojego życia w Nowy Jorku. Oglądałem je w milczeniu, rozpoznając czasem niektóre postacie, szczególnie Johna, ale to wszystko trwało krótko i obecne fotografie nie przedstawiały żadnej intymności. Ot, zwykłe, może nawet niezbyt ważne chwile z życia, większość w wieloosobowym towarzystwie. Może i ważnym, ale tutaj nic nikomu nie mówiącym. Jednak później, zaczęło się znowu.

    Pojawiły się fotografie znad jeziora i w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że tu już nie ma w nich mojej ręki. To nie były znane mi ujęcia, chociaż Dorotka miała na sobie tylko kostium kąpielowy. W salonie trwały ciche spekulacje, a dla mnie wszystko stało się jasne, kiedy w kadrze pojawili się chłopcy. To były zdjęcia z lat, które Dorotka spędzała tutaj z Johnem.
    Jednak dla potrzeb prezentacji, nie zamieściła w tej serii żadnego ujęcia razem z nim. Byłem jej za to bardzo wdzięczny, nie życzyłbym sobie dzisiaj jego widoku.
    - Kocham cię za to! – szepnąłem, pochylając się w jej stronę.
    - Wiem że rozumiesz! – szepnęła cicho, śmiejąc się w duchu i wręcz strzelając iskrami w oczach. Bawiła się doskonale, jednak jeszcze nie rozumiałem tej wesołości. Ale niedługo to trwało i wszystko stało się jasne.

    Nagle, w spokojną atmosferę salonu wdarły się dźwięki kankana, a na ścianie pojawiły się niesamowite obrazy. Najpierw na poziomie zero, Dorotka z Lidką wyginają się w tańcu, a potem pojawiły się już fotografie z nimi na stole, w towarzystwie dwóch kelnerek, gdy zadzierają nogi nad głowę i demonstrują bieliznę! Sławetny kankan z tamtych lat! Świetne ujęcia!
    Dorotka nagle wyłączyła wszystko, ale cisza nie zapadła. Nasze siostry śmiały się serdecznie.
    - Co to było? – dopytywała się Iwona. – To się działo naprawdę?
    - A jak myślisz? – Dorotka bawiła się świetnie. – Uważasz, że ja nie potrafię tańczyć na stole?
    - No nie wiem – Iwona nie rozumiała. – Ten kankan nie był udawany?
    - Zapewniam cię, że nie! – oznajmił Stefan. – Byłem jego świadkiem.
    - A tego to mi wcześniej nie mówiłeś! – odezwała się z wyrzutem.
    - Miał zakaz – Dorotka ruszyła mu na pomoc. – Żony nie muszą wiedzieć tego, co nie zagraża funkcjonowaniu ich związku, więc chyba sama rozumiesz. To nie dotyczyło ani ciebie, ani was razem.
    - Kto robił te zdjęcia? – zapytałem.
    - A to jest już inna rozmowa – Dorotka pochyliła ku mnie głowę. – Potem ci powiem, teraz jedziemy dalej, dobrze?
    - Ależ proszę!

    Była jeszcze długa seria zdjęć z balu, oczywiście z nami na pierwszym planie. Łącznie z pamiętnym, sztandarowym tangiem. Kilka fotografii z Moskwy, które jej zrobiłem, potem seria ujęć z Podkowy, których tylko Segdowie nie kojarzyli, a na zakończenie nasze zdjęcia ze ślubnej uroczystości.

    - Ja chciałbym mieć to wszystko na swoim komputerze! – oznajmił Stefan, kiedy tylko prezentacja się zakończyła.
    - To jest praktycznie niemożliwe – odpowiedziała mu Dorotka. – Wiesz ile kosztowałyby ciebie prawa autorskie?
    - Nie wiem…
    - Policz najtańsze, czyli jeden dolar za jedno ujęcie.
    - Ale ja chcę tylko jedno ujęcie! Zapłacę dolara, nie ma sprawy!
    - Kochany, opanuj się! Po dolarze, to ty masz wszystko w pakiecie, jeśli bierzesz całość! Skoro natomiast chcesz pojedyncze ujęcia, to jest inna rozmowa. Zaczyna się od dziesięciu tysięcy dolarów za sztukę z widokami przyrody i rośnie, w zależności od tego, co uznam za stosowne.
    - Ale ty jesteś…
    - Owszem, jestem! – roześmiała się. – Dlatego porzuć te propozycje, nie masz możliwości Playboy-a, w dodatku i one są dla mnie za małe. Ja nie jestem na sprzedaż.
    - Ja cię przepraszam, jeśli tak to zrozumiałaś…
    - Ależ ja się wcale na ciebie nie obraziłam! Trenuję tylko odpowiedzi dla zbyt pewnych siebie kogutów, z którymi nierzadko się spotykam.

    - Zwyczajne wariatkowo – odezwała się Lidka.
    - Dorotko, a mnie byś dała kilka swoich zdjęć? – poprosiła pani Maryla. – Ja nie chcę rozbieranych, wolę takie przyzwoite.
    - Ciociu, oczywiście. Wybiorę coś i przekażę.
    - Dziękuję ci!
    - Dorka, a mnie byś dała te z przyrodą i otoczeniem jeziora – ożywiła się nagle Lidka.
    - Po co ci one?
    - Pomyślałam, że można by zrobić taką sprytną wystawę w hallu hotelowym, z dawnymi widokami otoczenia. Co o tym myślisz?
    - Dobry pomysł, tylko Tomek musi się zgodzić, bo to on jest autorem tych zdjęć.
    - Czyli już jest po wystawie… – Lidka machnęła ręką w geście rezygnacji.

    Romek roześmiał się na głos, a Dorotka mu zawtórowała.
    - Co ci Tomek tak zalazł za skórę? – zapytał ze śmiechem.
    - On wie! – burknęła. – Z takimi ludźmi nie rozmawiam!
    - A kiedy ten stan ci przejdzie? – zapytałem.
    - Ja ci wykręcę taki sam numer, zobaczysz! – ostrzegła, grożąc mi palcem.
    - A o co chodzi? – dopytywał się pan Michał.
    - O co, o co… O to, że nic mi nie powiedzieli o ślubie!
    - Lidka, a czemu nie masz pretensji do Dorotki, tylko wszystkie żale do mnie?
    - Do Dorki to niby o co? Biedna dziewczyna! Stłamsiłeś ją, zabroniłeś mówić, dzwonić… W czym niby ma być winna? Ty jesteś winien, w stu procentach! Tylko Barycki mógł wpaść na taki idiotyczny pomysł! Tradycję rodzinną podtrzymuje, cholera jedna… Zachciało mu się! Ja ci dam tradycję, jeszcze mnie popamiętasz! Wykręcę ci taki sam numer, przekonasz się już niedługo!
  • #23
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Cały ten monolog wywołał wokół salwy śmiechu i tylko Lidka siedziała z marsową miną.
    - Lidka, nie martw się, ja z Tomkiem porozmawiam o tych fotografiach – obiecywała Dorotka.
    - Nie chcę. Żeby potem zadzierał nosa? Obejdzie się bez wystawy. Też mi się fotograf znalazł… Za pięć złotych…
    - Dorotko, ale i ty robiłaś trochę tych zdjęć – zauważyłem.
    - Takie od ciebie mogą być, takie są ładne! – stwierdziła dobitnie Lidka. I znowu wszyscy się śmieli.

    W międzyczasie Iwona tłumaczyła pani Maryli znaczenie słowa „tradycja” w tej sytuacji i Lidka do niej dołączyła, opowiadając jak to spotkaliśmy Alę w Białymstoku. Oczywiście, nie obyło się bez przedstawienia całej sytuacji, jak to zmusiłem ją do prowadzenia samochodu, sam racząc się alkoholem i jak molestowałem ją przez całą drogę. O tym, że spaliśmy wtedy w jednym łóżku, przytomnie nie wspominała.
    - Lidka, co mam teraz zrobić, żeby cię przebłagać? – dociekałem.
    - Niczym mnie nie przebłagasz! – oświadczyła. – Do końca życia nie będę z tobą rozmawiała!
    - Więc komu będziesz teraz dokuczała?
    - Znajdę sobie kogoś, możesz się o to nie martwić.
    - Ale ze mną było ci najwygodniej.
    - Trudno. Nawet gdybym miała do tego dołożyć, to z przykrością się przekonasz, że należy mnie traktować poważnie! Mnie nie powiadomić o ślubie? Mnie??? Zgroza!
    - Może się bał, iż przeszkodzisz w ostatniej chwili – podpowiadał Romek.
    - Nie planowałam tego. I źle robiłam, to się mu należało! Aż mi żal Dorki...
    - Kiedyś mówiłaś, że będziesz moją sojuszniczką…
    - Musiałam mieć chwilę pomroczności jasnej, a teraz, na szczęście, przejrzałam na oczy. I nie odzywaj się do mnie, bo z tobą nie rozmawiam!

    - Właśnie słyszę jak nie rozmawiasz! – zauważył rozbawiony pan Michał.
    - Bo z nim się nie da tak całkiem nie rozmawiać, ale niech wie, że nie rozmawiam!
    - Lidka, a napijesz się z nami?
    - Z wami się napiję, ale z tobą nie!
    - Czyli mnie nie życzysz dobrze?
    - Za kogo ty mnie masz? Że będę ci złorzeczyła? Nic z tego! Źle ci nie życzę, ale… i tak nie rozmawiam! – podkreśliła dobitnie.
    - Gdyby tak jutro zorganizować posiedzenie rady nadzorczej i zaprosić panią prezes… – zaatakowałem ją z tej strony. Byłem przecież formalnym, pełnoprawnym przewodniczącym rady nadzorczej Limana.
    - Chyba cię pogięło! – obrzuciła mnie oburzonym wzrokiem. – Jutro jest dzień wolny od pracy.
    - Prezesi mają nienormowany…
    - Chyba, że zaplanujesz całość obrad w jeziorze, to się zgadzam.
    - Nie za zimna woda jeszcze?
    - Zaraz idę wypróbować. Już prawie dwie godziny po obiedzie, to teraz można.
    - Czyli wszyscy powoli przeniesiemy się już pod wiatę na kontynuowanie zabawy – zaproponowała Dorotka. – Tam jest dla nas wydzielony stół i całe menu do dyspozycji gości. Proszę zamawiać, próbować, kosztować, nie ma żadnych ograniczeń, wręcz zachęcamy i polecamy.
    - A wy nie idziecie? – zapytała Iwona.
    - Ależ idziemy, idziemy! – zapewniła ją Dorotka.
    - Nie trzeba się przebierać?.
    - Wedle życzeń, ja planuję to zrobić trochę później.
    - To i ja później, uspokoiłaś mnie.
    - Zapraszamy wszystkich pod wiatę – podsumowała Dorotka, podnosząc się z krzesła.

    Było tam dość gwarno, ale o dziwo, tym razem nie było przewagi młodzieży. Dużą część obecnych stanowiły osoby dorosłe, w moim wieku i nawet starsze. Kilkanaście osób pluskało się w wodach jeziora, niektórzy spacerowali alejkami a inni zwyczajnie siedzieli w trawie na brzegu. Gdzie byli chłopcy, tego nie zauważyłem, ale zameldowali się przy nas niemal natychmiast, gdy zajęliśmy miejsca. Tak jak i opiekunki z maluchami Lidki.
    Podkarmiliśmy trochę dzieci, porozmawiali, wszystko przebiegało sympatycznie i dość spokojnie. Nie było tu sztywnego scenariusza, więc chłopcom udało się namówić wujka Stefana na spacer nad jeziorem i obydwaj z Romkiem, z dziećmi i w towarzystwie opiekunek ruszyli w teren, a po chwili dołączyła do nich Joasia, pani Maryla zaś zainteresowała się przeznaczeniem niedalekiego budynku.
    - To jest nasza sauna – odparłem. – Bardzo chętnie wszystko pani pokażę.

    - Tomek, jeśli nie masz nic przeciwko, ja to zrobię, mogę? – zastopowała mnie Lidka.
    - Ależ bardzo proszę!
    - To i ja się z wami wybiorę – zdecydował pan Michał, podnosząc się z ławy.
    - Ja też pooglądam, nie byłam tutaj przecież – dołączyła się Iwona.
    - Proszę bardzo, wszystko jest do dyspozycji – zapewniła Dorotka. – W takim razie ja idę się przebrać, a potem się odnajdziemy.
    - Dorka, klucze są na miejscu? – dociekała Lidka.
    - Nie wiem, myśmy tam jeszcze nie zaglądali – odparłem.
    - Nic to, poradzę sobie. Zapraszam zatem!
    W ostatniej chwili dołączył do nich Bogdan, a my zostaliśmy sami. Dorotka spojrzała na mnie i uśmiechnęła się znacząco.
    - Idziemy?
    - Jasne! – potwierdziłem, zniżając ton.
    Nie czekając już na nic, pobiegliśmy w stronę domu.

    Omal nie daliśmy przedstawienia, gdyż okno naszej sypialni było otwarte i gdy leżeliśmy już spokojnie, po naszych miłosnych zapasach, cała grupa pod przewodem Lidki znalazła się za nim, oglądając dom z tamtej strony. Na szczęście zdążyliśmy się przykryć, kiedy jej głowa pojawiła się w oknie.
  • #24
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - I jak? – zapytała. – Dołączycie do nas?
    - Jeszcze nie! – zaprotestowała Dorotka.
    - No dobrze, twoje święto, niech ci będzie.
    Lidka wycofała się, usłyszałem tylko jej głos.
    - Państwo młodzi jeszcze nie skonsumowali małżeństwa, więc im nie przeszkadzajmy.
    - Znaczy, dopóki nie wywieszą splamionego prześcieradła, mamy trzymać się z daleka od tego okna? – usłyszałem Bogdana.
    - Mniej więcej – potwierdziła Lidka, po czym gwar ucichł. Poszli dalej.

    Dorotka odrzuciła kołderkę i przeciągnęła się leniwie. – Wiesz jak mi się dzisiaj źle spało?
    - Tak samo, jak i mnie. Usnąłem dopiero nad ranem i zaspałem, aż Helena przyszła mnie obudzić, a wtedy ją wystraszyłem.
    - Jak? Dlaczego?
    - Zapomniałem że jestem goły, odrzuciłem kołdrę i wstałem.
    Dorotka aż zakrztusiła się ze śmiechu.
    - To się popisałeś! – chichotała. – A ona co na to?
    - Przeprosiłem ją, jednak odparła, że taki widok nie jest obraźliwy dla kobiety.
    - Dla mnie też nie jest. Popieść mnie jeszcze…
    - Moje słoneczko…

    Tak się w łóżku rozładowałem, że potem nie chciało mi się wstawać. Dorotka już się ubrała na wieczór, przygotowała też moje rzeczy i sprawdzała makijaż, a ja wciąż siedziałem na krawędzi łóżka i marudziłem.
    - Tomek, zostawię cię samego, zobaczysz!
    - Lepiej zostań ze mną…
    - Zaprosiliśmy gości!
    - Przecież mają obsługę, głodni nie siedzą.
    - Jak dziecko, jak dziecko… Ubieraj się szybko, ktoś przyszedł! – poderwała się nagle, nasłuchując.

    Rzeczywiście i ja usłyszałem jakieś głosy. Wprawdzie w kuchni dyżurowała pani Helena i nikt niepowołany tutaj nie wejdzie, ale żarty się skończyły. Czas było i na mnie. Szybciutko zacząłem się ubierać, ale byłem przecież znacznie opóźniony w stosunku do Dorotki. Teraz spojrzała na mnie niepewnie i w jednej chwili podjęła decyzję.
    - Widzisz? Muszę iść sama, a prosiłam!
    - Zaraz dołączę. Słoneczko, przepraszam.
    - Ech! – westchnęła i wyszła.
    Żadne z nas się nie spodziewało numeru, jaki wykręciła nam Lidka. Mnie szczególnie.

    Kiedy wyszedłem z sypialni, od razu usłyszałem jakieś głosy, dobiegające z salonu. Roześmiana mowa Lidki była znajoma, ale rozlegał się też tubalny głos męski, zupełnie mi nieznany. Był także inny głos, kobiecy. Zbyt cichy, abym mógł go zidentyfikować. Czyli naprawdę mieliśmy nowych gości.
    Przyspieszyłem, żeby moja żona nie świeciła oczami i bez wahania wszedłem do salonu.

    Dorotka siedziała na sofie. Obok niej rozlokowała się Lidka, która nieoczekiwanie posłała mi jakiś taki, niepewny uśmiech, zaś sąsiadujący fotel zajmował nieznany mi mężczyzna. Kto zacz? – pomyślałem przez ułamek sekundy i spojrzałem dalej… O jasny szlag! Zamarłem w bezruchu, zagryzając wargi.
    W fotelu obok, miałem przed sobą Annę. Posłankę Annę Lechowicz. Moją byłą partnerkę, nauczycielkę seksu.
    - Dzień dobry państwu! – przełamałem się, witając przybyłych niepewnym głosem.
    Lidka spoglądała na mnie, tak samo niepewnie.
    Wszyscy przerwali nagle rozmowę, a Dorotka wstała i podeszła, stając obok mnie.
    - To jest właśnie mój mąż, gospodarz tego domu – zaanonsowała.

    Anna zbladła i zastygła na swoim miejscu, natomiast mężczyzna wstał. Skręciłem jednak do jej fotela i niemal sam schwyciłem oraz uścisnąłem, leżącą na kolanach dłoń. Była prawie bezwładna.
    - Jestem zaszczycony tą wizytą, jest nam bardzo miło! – powiedziałem, spoglądając w jej twarz.
    Nie odezwała się, tylko lekko skinęła głową, więc odwróciłem się w stronę mężczyzny.
    - Miło mi, nazywam się Tomasz Barycki! – przedstawiłem się.
    - Jerzy Zarębski, jestem marszałkiem województwa. Mnie również jest miło pana poznać! – uścisnęliśmy sobie ręce.
    - Proszę usiąść! To dla nas zaszczyt, że zechcieliście państwo nas odwiedzić…
    - A czemu nie przedstawiłeś się pani posłance? – Lidka przerwała mi bezceremonialnie. – Niegrzeczny jesteś!

    Już wiedziałem, że to był jej pomysł z przyprowadzeniem tutaj tej delegacji. Szybko się na mnie zemściła.
  • #25
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - Dlatego, że pani posłanka zna wielu ludzi, wie również jak ja się nazywam – odparłem wymijająco.
    Zarębski milczał, ale spoglądał to na mnie, to na Annę, jakby czegoś oczekiwał. Nie miałem zamiaru mu pomagać w rozwikłaniu zagadki i udałem, że mnie to nie dotyczy. Ciekawe po co tu przyjechali i po co Lidka ich przyprowadziła. Żeby mi zrobić na złość, to pewne, ale czy tylko po to?

    Marszałek usiadł ponownie w fotelu, a my z Dorotką zmieściliśmy się na sofie.
    - Panią poseł zaciekawił nasz domek i chciała zobaczyć niektóre rozwiązania – wyjaśniła mi Dorotka, po czym zwróciła się do nich. – Byłoby nam jednak bardzo miło, gdybyście państwo zechcieli zostać z nami trochę dłużej, gdyż właśnie dzisiaj świętujemy formalne zawarcie naszego związku – wystrzeliła. – Mamy wprawdzie różne nazwiska, bo zachowałam swoje poprzednie, gdyż pod nim jestem znana w środowisku finansowym i nie chciałam wprowadzać zamieszania. Mąż się na to zgodził, prawda? – zapytała, leciutko przytulając się do mnie bokiem.
    - Tak, prawda. I będzie nam bardzo miło móc dzisiaj przyjmować tak wybitnych gości!
    - Tylko że… panią poseł zaciekawił sam dom i przepraszam… my tego nie wiedzieliśmy, nawet wiązanki kwiatów dla państwa nie mamy – krygował się marszałek. – Pani Anno… – spojrzał na nią niepewnie.
    - To nie jest żadną przeszkodą! – przerwała mu Dorotka. – Od nikogo nie oczekujemy żadnych prezentów. W pracy wręcz zabroniliśmy takich pomysłów, to samo zapowiedzieliśmy naszym rodzinom, dlatego prosimy nie łamać sobie tym głowy. Taki temat nie istnieje!

    Na stoliku pojawiła się kawa, podawana przez regionalnie ubraną kelnerkę.
    - Czego się państwo napiją? – zapytałem spokojnie.
    - No… nie wiem… – marszałek rozglądał się niepewnie. – Wprawdzie mamy kierowcę, ale nie wiem czy wypada, my właściwie zamierzaliśmy dzisiaj porozmawiać tylko z panią Dalerską…
    - Panie marszałku! – głos Lidki nie pozostawiał złudzenia, kto tutaj czuje się pewniej. – Kierowcę proszę odesłać, nic tu po nim!
    - To brzmi jak ultimatum! – zaśmiał się.
    - Nie inaczej. Pani poseł! – roześmiana Dorotka zwróciła się w stronę Anny. – Zapraszamy serdecznie! Lidka, apartamenty są wolne, prawda?
    - Już polecam przygotować jeden dla pani posłanki, a drugi dla pana marszałka, oczywiście na mój koszt! – wyrwała się Lidka. – A o sprawach poważnych porozmawiamy jutro, bo dzisiaj panuje tu zupełnie inny nastrój. Są nasze rodziny, znajomi, jest wspaniała, ciepła, letnia sobota…
    - Ale nas pani wrobiła! – marszałek łapał się za głowę. – I co my na to? – spojrzał na Annę.
    - Jak pan uważa – odpowiedziała zrezygnowana, zaciskając usta. Nawet się nie uśmiechnęła.

    - Czyli klamka zapadła! – podsumowała Lidka. – Pani Heleno, znajdzie pani gdzieś tam, coś dobrego? – rzuciła w stronę kuchni.
    - Ja mam zawsze, nie muszę znajdować – padła szybka, daleka odpowiedź. – Czy coś podać?
    - Przecież tutaj jest barek – zauważyła Dorotka. – Czego się państwo napiją? – powtórzyła moje pytanie.
    - Nie będziemy teraz spożywać żadnych amerykańskich wynalazków! – zaprotestowała Lidka. – Napijemy się czegoś naszego, regionalnego i niepowtarzalnego. Dereniówka pani Heleny jest nie do pobicia na takie okazje!
    - Masz rację, to jest trunek godny takiej chwili.
    Niemal natychmiast Helena pojawiła się z pękatą butlą, rozstawiła malutkie kieliszki, po czym z dużą gracją napełniła je przyniesioną miksturą.

    - A pani? – zapytałem.
    - A i owszem! – oznajmiła po króciutkiej chwili namysłu, napełniając też jeden dla siebie. Jednak nie usiadła z nami, tylko trzymała kieliszek na stojąco.
    - Niech się wam darzy! – Lidka uniosła kieliszek. – Wypijmy za wasze szczęście i powodzenie!
    - Gratuluję i ja! Życzę wszelkiej pomyślności! – dołączył się marszałek.
    - Dziękujemy! – odparliśmy zgodnie.
    O dziwo, zauważyłem, że Anna też wypiła.

    Lidka przeprosiła nas, wyjęła telefon, po czym wstała i odeszła na bok, po czym usłyszałem jak wydaje polecenia odnośnie noclegu dla gości. Wtedy się zdecydowałem.
    - Aniu… długo jeszcze będziesz milczała?
    Nie odpowiedziała od razu. Jej zaciśnięte usta, kiedy była na mnie wściekła, rozpoznałem bez pudła. Biła się teraz z myślami.

    - Niestety… – przemówiła i to było pierwsze słowo, jakie od niej usłyszałem po tak wielu latach. – Gdybym wiedziała, że spotkam w tym miejscu ciebie, nigdy bym tutaj nie zajrzała! – padła wreszcie dłuższa wypowiedź.

    Przy stoliku zapadła cisza.
  • #26
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Przerwała ją Dorotka, ja udawałem, że niczego nie słyszałem.
    - Pani poseł! Może zechciałaby pani pooglądać wszystko teraz? Zapraszam serdecznie! – podniosła się z sofy.
    Chcąc, nie chcąc, Anna wstała i otoczona troskliwą opieką Dorotki powędrowała w głąb domu. Odetchnąłem z ulgą. Byłem pewien, że Dorotka jakoś wybrnie z tej sytuacji, w końcu znała mój życiorys i bardzo dokładnie wiedziała co mnie kiedyś z Anną łączyło. My natomiast pozostaliśmy w salonie we trójkę.
    - Wszystko jest w najlepszym porządku – oznajmiła Lidka, siadając ponownie w fotelu. – Panie marszałku, hotel dla państwa jest załatwiony.
    - Tylko że, pani poseł ma dzisiaj rezerwację w Olsztynie…
    - A niech ma! U mnie w apartamentach jest wszystko, co potrzeba kobiecie do noclegu. Nawet kosmetyki. I mam nadzieję, że nie powstydzę się oferty.
    - Nie wiem też, co żona mi na to powie…

    - Proszę pozdrowić małżonkę i przekazać, że trafił pan na bardzo ważną uroczystość i nie ma innego wyjścia – wtrąciłem. – Mówię prawdę, byłoby teraz czymś wręcz niebezpiecznym, gdybyście państwo nas opuścili.
    - Tomek ma rację – Lidka była całkiem poważna. – Dobrze się stało, że państwo dzisiaj zaglądnęli, a jeśliby pan naciskał na odjazd, mogłoby to mieć swoje poważne konsekwencje.
    - Nie bardzo panią rozumiem… – wzruszył ramionami. Nie uwierzył jej.
    - Proszę mi zaufać, nie mam zamiaru przyczyniać nikomu szkód. A szczególnie temu regionowi, co i pana winno interesować.
    - Aż tak? – wyraźnie się spiął. – Czy to ma coś wspólnego…
    - Tak, ma! – przerwałem mu. – Chodzi o to, że muszę się jakoś porozumieć z panią posłanką, bo jak pan chyba zauważył, mamy ze sobą. odrobinę na pieńku. A dzisiaj jest taka możliwość. Natomiast bez takiej ugody, pani posłanka mogłaby nagle zmienić front odnośnie regionu.
    - Pan ją zna osobiście?
    - Tak, nawet dość dobrze, ale to dawna znajomość. Tym niemniej... pamięć trwa! Taka niezbyt miła pamięć…
    - Tak… rozumiem… – wpatrywał się we mnie, ale mimo wszystko, raczej niewiele kojarzył.

    Lidka to zauważyła i wyłożyła mu kawę na ławę.
    - Te dawne zaszłości muszą zostać kiedyś wyprostowane, gdyż wiszą nad naszymi projektami niczym miecz Damoklesa, a teraz jest doskonała okazja, aby to przeciąć. Chodzi o to, że jeśli pani posłanka zmieni preferencje regionalne i zacznie nam upupiać projekty ze względu na obecność w nich Tomka, wtedy się nie wyrobimy. Nie będę teraz wchodzić w szczegóły, proszę mi tylko uwierzyć!
    - W porządku, wierzę pani.

    Przez tarasowe drzwi, do salonu wszedł Bogdan.
    - Wybieracie się w końcu pod wiatę? – wołał od progu, a zauważywszy nieznajomego człowieka, nagle spasował.
    - Pan marszałek? – zawołał zdziwiony, podchodząc bliżej. – Kłaniam się panu! Co za spotkanie!
    - Uszanowanie panu dyrektorowi! – Zarębski podniósł się z fotela, panowie uścisnęli sobie dłonie i Bogdan, wskazawszy fotel marszałkowi, sam rozglądał się za miejscem dla siebie.
    - To jest miejsce pani posłanki, przepraszam cię! – Lidka rzuciła się przysunąć nowy fotel, ale Bogdan sam sobie poradził i przeciągnąwszy go, usiadł pomiędzy sofą a fotelem marszałka.
    - Pan dyrektor chyba nie pierwszy raz tutaj? – zauważył pytająco marszałek.
    - Mam nadzieję, że nie. Że Tomek nie potraktuje mnie niczym obcego – Bogdan spojrzał w moją stronę.
    - Czuj się jak u siebie – zapewniłem. – Co słychać pod wiatą?
    - W porządku, ale już się za wami stęsknili. Gdzie Dorota?
    - Oprowadza po domu panią poseł, bo, jak widzisz, mamy nowych gości. Ale za chwilę pójdziemy i pod wiatę.

    - Widzę, że to taka bliższa znajomość? – dociekał marszałek.
    - Dorota jest siostrą mojej żony – wyjaśnił Bogdan. – Zatem Tomek jest teraz moim szwagrem Takie rodzinne spotkanie, pod wiatą jest nas więcej kuzynek i kuzynów.
    - Czyli i pan w jakimś sensie, jest związany z naszym regionem? – Zarębski spoglądał w moją stronę.
    - W jakimś sensie na pewno – przyznałem. – Chociaż, tak naprawdę mieszkamy w Warszawie.
    - Panie marszałku, już niedługo kończy mu się staż. Za kilka miesięcy powitamy Tomka w tutejszym kole i wtedy będzie w pełni nasz! – roześmiał się Bogdan.
    - Ale że pan dyrektor jest spokrewniony…
    - Niby kiedy mamy możliwość porozmawiania na podobne tematy? Spotykam się z panem parę razy w ciągu roku, prawie wyłącznie służbowo, albo w przelocie…
    - No tak, zaniedbałem ostatnio Huberta.
    - Właśnie!
    - Panie dyrektorze, poprawię się!

    - Koniecznie! – śmiał się Bogdan. – Lidka, ty też już chyba zaliczyłaś zadania stażowe.
    - Jeszcze nie. Nie miałam ostatnio czasu, ale przez zimę pracowałam pilnie.
    - Wiem. Przysiądź jednak fałdów, żeby do końca października zaliczyć egzamin. Zresztą, ty Tomek też! I w listopadzie widzę was na otwarciu sezonu, już w pełnym rynsztunku!
    - Ja nadrobię w lipcu, będziemy tu na urlopie, to będzie więcej czasu.
    - W porządku, liczę na was, bo otwarcie sezonu musi być w tym roku niezapomniane!
    - Masz to jak w banku – zapewniłem. – Naszym banku!
    - To i pani kandyduje do tej społeczności? – zdziwił się marszałek.
    - Zmusił mnie – odparła Lidka wesoło. – Nie chciał mi dać przepustki na auto do lasu, chyba że w celu dokarmiania zwierzyny. No i tak wyszło. A przecież pan wie, że jestem mocno zaangażowana w projektowanie i wyznaczanie ścieżek, dróżek, tras rowerowych czy konnych, oraz wszelkich innych szlaków. Więc chadzanie na piechotę zajmowałoby mi zbyt wiele czasu.
    - To oczywiste…

    Marszałek urwał, bo do salonu wróciły Dorotka z Anną. I nastąpiła niespodzianka, Anna znała również Bogdana!
    - Moje uszanowanie, pani poseł! – Bogdan poderwał się z fotela na jej widok, ona zaś uśmiechnęła się, podeszła i podała mu dłoń.
    - Miło pana widzieć! Pan tu służbowo, czy prywatnie? – zażartowała.
    - Całkiem prywatnie. Pani poseł, przecież to jest rodzona siostra mojej żony! – wskazał oczami Dorotkę.
    - I ja tego nie wiedziałam… – pokiwała głową z wyrzutem. – Ma pan u mnie mały minus! – śmiała się, zajmując swój fotel.
    Na mnie nie spojrzała nawet przez chwilę. Cóż, jej strata.
  • #27
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Mieliśmy dzisiaj stoły zsunięte razem tak, że tworzyły kwadrat. Jego bok, w hotelu był przewidziany na osiem osób, my jednak dla wygody, dopuściliśmy zaledwie sześć. Doszliśmy do wniosku, że to nam wystarczy. Cztery razy po sześć, dwadzieścia cztery miejsca, większej liczby gości nie planowaliśmy. Z tego też powodu zrezygnowaliśmy z ustawienia w podkowę. To była taka namiastka okrągłego stołu, gdzie wszyscy są jednakowo ważni i są blisko siebie. Nikt nie ma być wyróżniany, nikt nie może być gdzieś na końcu, wszyscy też widzą swoje twarze.
    Takie były założenia.

    Ale kiedy dzieci nas opuściły, okazało się, że siedzimy za stołem we trójkę. Na tym boku, gdzie siadaliśmy wcześniej, przy stołach pojedynczych. Z przyzwyczajenia.
    Natomiast Bogdan, wraz z marszałkiem i Anną, zainstalowali się naprzeciwko. Tak jakby chcieli być najdalej od nas. Oni we dwóch twarzami do nas, Anna jednak z boku. Może nie chciała, bym mógł spoglądać jej w twarz… A może dzieci im przeszkadzały i oddalili się, żeby mieć więcej spokoju?
    Bogdan raczej nie miał żadnych takich myśli, gdyż doskonale pełnił tam rolę gospodarza. Bo tylko przed nimi stało już pełne zaopatrzenie. I impreza się rozwijała. A niech tam, niech sobie porozmawiają.

    Bardzo mi to odpowiadało. Tym bardziej, że pod wiatą pojawili się pan Michał z panią Marylą. Maszerowali spokojnym, dostojnym krokiem, trzymając się pod rękę, jakby to był spacerek zakochanych. I tak od niechcenia, rozglądali się dookoła.
    - Jestem pod wrażeniem! – oznajmiła im Lidka na powitanie, gdyż przez jakiś czas obserwowaliśmy ten ich spacer. – Poprzednim razem kiedy tak było?
    Pani Maryla roześmiała się.
    - A kiedy, córeczko, dajesz nam możliwość takiego spaceru? No powiedz, kiedy?
    - Oj, mama… – Lidka wyraźnie się zmieszała.
    - Sama widzisz. Ja u ciebie, ojciec w Czyżynach…
    - Mamo…
    - Ależ ja się nie skarżę, wręcz przeciwnie! Stworzyłaś nam możliwość obejrzenia swoich dokonań i chciałam wszystko zobaczyć na własne oczy…
    - Przecież już kiedyś oglądałaś.

    - No, nie! Ja to widziałam kilka lat temu i to był wtedy tylko hotel. A teraz, tak na spokojnie pospacerowaliśmy sobie z ojcem nad jeziorem, obejrzeliśmy okolicę, powstałe obiekty i powiem, że jestem z ciebie dumna! Bardzo, bardzo dumna!
    - A ze mnie znowu nic! – odezwał się smutno Romek, który gdzieś na chwilę znikł i teraz, nie wiadomo skąd się pojawił.
    - Oj, kochany, to nieprawda! Z ciebie również jestem dumna! Gdyby było inaczej, nie oglądałbyś mnie w swoim domu – pochwaliła pani Maryla.
    - To jest mieszkanie Lidki – zauważył.
    - Nie. Ono jest wasze, a nie Lidki! I dzieci są wasze, sama ich sobie nie zrobiła, miałeś w tym swój niemały udział!
    - Nie da się ukryć, prawda Romeo? – Lidka bardziej stwierdziła, niż zapytała.
    - Nigdy tego nie kwestionowałem, chociaż muszę przyznać, że na mnie przypadła przyjemniejsza część całego wysiłku tworzenia.
    - Za to teraz jesteś lepszym ojcem niż ja matką – Lidka ucałowała go w policzek. – Od dawna wiedziałam, że lepszego nie znajdę i możesz śmiało uważać się za współtwórcę nie tylko dzieci, ale również całej reszty.
    - A trochę tego jest! – podchwyciłem temat. – Lidka jest wspaniałą dziewczyną, wspaniałą panią prezes, wie czego chce i robi to doskonale! – wygłosiłem laurkę.

    - O matko, pierwsze ludzkie słowa, jakie od ciebie w życiu usłyszałam! – Lidka doskonale udawała. – Ale się przymilasz… No cóż! Chyba będę musiała znowu się do ciebie odzywać.
    Państwo Segdowie zareagowali głośnym śmiechem.
    - E tam, powiedziałem to, co myślę o tobie na co dzień, a nie jakieś wydumane frazesy „na okoliczność”. Ja tak myślę o tobie naprawdę!
    Lidka przez chwilę spoglądała na mnie z przekąsem.
    - No dobrze, niech ci będzie. Daruję ci już ten ślub bez mojej obecności…
    Podniosła się z ławy i przecisnąwszy się przy Dorotce, bezceremonialnie usiadła mi na kolanach, obejmując ręką za szyję.
    - A ja gratuluję ci związku z moją najlepszą przyjaciółką i życzę wam szczęścia! Łącznie z powiększeniem rodziny! – ucałowała mnie uroczyście, po czym zsunęła z kolan i objęła z kolei Dorotkę.
    - Ty wiesz wszystko, czego ci życzę! – rzuciła krótko, ściskając ją serdecznie.
    - Sama sobie powiększ! – śmiała się Dorotka.
    - Cycki mam w normie, a rodziny powiększyć sama nie potrafię!

    - A swoją drogą, przed laty… – odezwał się pan Michał – nie byłem pewien, czy ta wasza bliska znajomość przetrwa.
    - Kiedy to było? – zainteresowała się Dorotka.
    - Pod koniec waszych studiów, no i tak trochę później.
    - Rzeczywiście, był taki okres naszych rzadszych kontaktów, ale to wcale nie oznaczało osłabienia więzi. Poza tym szybko się zakończył, a dlaczego, to już opowieść nie na dzisiaj.
    - Oczywiście, rozumiem.
    - A ja chciałbym się dołączyć do laurek pod adresem pani Lidii! – niespodziewanie odezwał się marszałek.
    Jak on usłyszał naszą rozmowę? Ale wstał i podszedł bliżej.

    Lidka powróciła na swoje miejsce.
    - A co to za okazja? – zapytała.
    - Pani prezes, słyszymy tutaj same dobre słowa kierowane pod pani adresem i wszystko to z ust ludzi, którzy panią doskonale znają. Potrafią zatem właściwie ocenić pani dokonania, a te są niemałe. Jest pani drożdżami zmian, które wokół zachodzą, potrafi pani inspirować, aktywować, pokazywać właściwą drogę rozwoju, dla zapewnienia dobrej przyszłości naszym mieszkańcom i to wszystko co pani robi, jest przez lokalną społeczność akceptowane i doceniane!...

    Lidka siedziała nieruchomo i dość nieufnie mu się przyglądała. Coś tu było grane, przecież oni we dwoje nie przyjechali tutaj tak sobie. Czegoś od niej chcieli, tylko czego? Może sponsorowania jakiejś akcji? E, chyba nie… Prędzej poparcia jakiegoś kandydata, bo nie ma siły, jej wynik w wyborach samorządowych musiał zrobić na wszystkich niemałe wrażenie!
    Tyle, że nie była dotąd powiązana z żadną partią, gdyż startowała z lokalnego komitetu wyborczego wójta. Chociaż było oczywistością, że kto będzie miał jej poparcie, może też liczyć na głosy wielu ufających jej ludzi. A że wybory parlamentarne są tuż, tuż, właściwie za pasem, bo na jesieni…
  • #28
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Na rozwiązanie zagadki długo nie czekaliśmy, marszałek szybko rozwiał nasze wątpliwości, zwracając się do pana Michała.
    - Jak pan uważa, czy pańska córka byłaby dobrym posłem do naszego Sejmu?
    - Lidka? – głośno zastanawiał się pan Michał. – Na pewno lepszym niż co najmniej połowa obecnych posłów, jednak szkoda by mi jej było.
    - Dlaczegóż to?
    - Teraz wciąż widać efekty jej pracy, a w parlamencie… Pan wybaczy, jednak to ciągłe bicie piany i te słowne bijatyki telewizyjno – radiowe… Nie! To nie dla niej, nie dla jej charakteru i temperamentu. Poza tym, z tego co wiem, nie należy do żadnej partii.
    - A jednak to w parlamencie zapadają ważne decyzje, chociaż praca nad nimi odbywa się w ciszy i bez kamer – wtrąciła Anna. Też nie zauważyłem kiedy zwróciła na nas uwagę.– Mam na myśli chociażby pracę komisji sejmowych, w których bardzo często nie zauważa się nawet przynależności partyjnej, liczy się natomiast fachowość i wiedza. A pani Lidia, mimo niewątpliwie młodego wieku, zdobyła już ogromne i dość różnorodne doświadczenia, mogące mieć niemały wpływ na kształt stanowionego w Sejmie prawa.
    - Dlatego też – kontynuował marszałek, zwracając się teraz do Lidki – jest mi bardzo przyjemnie przekazać pani, że zarząd wojewódzki naszego stronnictwa ma bardzo podobny pogląd na pani działalność w naszym regionie. Pani potrafi znaleźć z ludźmi wspólny język, potrafi ich pani przekonać i zjednoczyć dla osiągania ogólnych celów. Dlatego też, działając w porozumieniu z zarządem krajowym stronnictwa, oraz samym panem premierem, czego najlepszym dowodem jest obecność tutaj pani poseł – spojrzał w stronę Anny – chciałbym zaproponować pani kandydowanie w najbliższych wyborach do Sejmu, z naszej listy. Tacy ludzie są krajowi niezbędni! Ludzie dysponujący odpowiednim przygotowaniem teoretycznym, a także bardzo dużą i dość rzadko spotykaną wiedzą praktyczną, bardzo nam obecnie potrzebną. Pani jest dzisiaj jednym z najlepszym specjalistów - praktyków w kraju, w dziedzinie rozwoju regionów mało zurbanizowanych…

    - Panie marszałku! Ja przepraszam… wystarczy! – Lidka przerwała mu głośno. – Panie marszałku, pani poseł! Ja państwa bardzo przepraszam, ale dzisiaj jestem tutaj wyłącznie gościem i mowy nie ma, żeby poruszać przy stole takie tematy! Byłoby to obrazą dla naszych miłych gospodarzy! Dzisiaj jest ich święto!
    - Przepraszam państwa – wybąkał marszałek. – Jednak rozmowa przy stole była o pani…
    - Może jednak poczekamy z tym do jutra? – Anna jak gdyby się zreflektowała.
    - Nic się nie stało! – zapewniłem go wesoło. – Panie marszałku! Państwa cele znamy, jednak na razie odpocznijmy dzisiaj nieco. Prześpimy się z problemem, przetrawimy, a jutro Lidka podejmie decyzję.
    - Jeszcze raz przepraszam, ale tak naprawdę, bardzo nam zależy na odpowiedzi pani Lidii. Pozytywnej, oczywiście.
    - Lidka, co ty na to? – zapytałem.
    - No wiesz… musisz się liczyć z tym, że jutro o samym świcie wejdę wam do sypialni.
    - Przyjdziesz naradzić się z Tomkiem? – śmiała się Dorotka.
    - Z tobą też. Nie bądź znów taka skromna! – odpaliła Lidka.
    - A ze mną? – zapytał Romek.
    - Z tobą podyskutuję do świtu, a od świtu nie dam spać im! A co, będą się wylegiwać?

    - My o szóstej mamy planowane pływanie w jeziorze – uprzedziła ją Dorotka.
    - Czyli muszę zabrać kostium kąpielowy.
    - Nie musisz – roześmiałem się. – Zrobimy to jak za dawnych lat, bez kostiumów!
    - Cicho, cholero! Mama słucha i tata też! Nie mówiąc już o Romku…
    - Ładnych rzeczy się dowiaduję – skomentował zainteresowany.
    - Nie mów tylko, że dowiedziałeś się pierwszy raz! – chichotałem.
    - No nie, masz rację, zgrzeszyłbym! – przyznał, tak samo rozweselony.
    - Romek, następnym razem zapraszamy was do sauny – zaproponowała Dorotka.
    - I co, rozbierzesz się tam?
    - A kto w saunie bywa ubrany? – padła odpowiedź.
    - Nie wierzę…
    - Twoja strata!

    - Ja już nie mogę tego słuchać! – oznajmiła pani Maryla.
    Lidka roześmiała się na cały głos.
    - Mamo, nie pierieżywaj, jak to mawia Tomek. My nie mamy po osiemnaście lat, damy sobie radę. A teraz, chociaż jestem tylko gościem… Kiedyś, obecny tutaj gospodarz twierdził, że preferuje naszą specjalność…
    - Tak jest nadal! – zapewniłem. – Szarlotkę poproszę! I proponuję ją wszystkim!
    - Mnie też? – zapytała Dorotka.
    - Oczywiście! Jeśli pamiętasz – uśmiechnąłem się do niej znacząco.
    - Pamiętam. Wszystko pamiętam! – oznajmiła, przysuwając się ku mnie. – Sprawdziłeś dzisiaj zamek w dżinsach? – szepnęła, by nikt niepowołany nie usłyszał.
    - Nie! – przyznałem, po czym obydwoje wybuchnęliśmy śmiechem.
    - A dlaczego pani musi skonsultować swoją decyzję z… – Anna jakby się zacięła. Słowo „Tomek” nie przeszło jej przez gardło. Jednak Lidka jej pomogła.
    - Z Tomkiem? Przecież to mój pracodawca – oświadczyła. – Szef rady nadzorczej spółki Liman, której jestem prezesem.
    Anna nie odezwała się, nieznacznie tylko pokiwała głową.

    Tematy rozmów stały się w końcu neutralne, chociaż zmienne. Dlatego, po kilku toastach, Dorotka zaproponowała mi spacer w stronę ławeczki nad jeziorem. Słońce już zachodziło, widok był wspaniały, mieliśmy ciekawe usprawiedliwienie naszego kaprysu, ale jego powód był inny a zarazem całkiem poważny.
    - I co sądzisz o propozycji dla Lidki? – zapytała bez ogródek, kiedy usiedliśmy.
    - Nie wiem, ale czuję, że to nam stworzy niemałe problemy.
    - Słuchaj, ja nie rozumiem tej atmosfery. Dawno temu wyłączyłam się z obserwowania polskiej sceny politycznej, mnie interesowały wyłącznie finanse, natomiast gier i gierek pod stołem nie znam zupełnie. Ja nawet nie wiem jakie partie w tym uczestniczą. Dla mnie liczyły się wyłącznie nazwiska i stanowiska w finansach. Niby już jakiś czas mieszkam teraz w Polsce, ale w ogólnej polityce prawie się nie orientuję.
    - To w tej chwili nie ma znaczenia. A co ty byś jej poradziła?
    - Też nie wiem, muszę się z tym przespać. Musiałaby zrezygnować z funkcji prezesa?
    - Zostając posłem i pobierając wynagrodzenie poselskie, oczywiście, że tak. Ale jeśli nawet nie zostałaby posłem zawodowym, to naraziłaby się na ataki, że pod płaszczykiem pracy sejmowej i doradztwa, preferuje swoją firmę. Tu nie ma dobrego rozwiązania.

    - Mnie też się to nie podoba, bo nie mamy kandydatów rezerwowych. Kto mógłby pokierować firmą? Podjąłbyś się tego?
    - Nie bardzo, a wiesz dlaczego?
    - Nie.
    - Bo każdy nowy szef może by i nawet zapewnił zyski, chociaż to nie byłoby łatwe, ale firma utraci klimat. Liman jest niepowtarzalny właśnie dlatego, że to Lidka nim kieruje i balansuje na krawędzi prawa. Szczególnie w kulinariach. Nie mam pojęcia jak ona to rozlicza. Te wszystkie dostawy ekologicznych produktów od umówionych chłopów i podobnego typu bab. Jednak to wszystko runie, jeśli jej zabraknie. Jej wierzą i jej nie oszukują, a Baśka tego pilnuje. Tyle, że to nie jest tak do końca legalne, tego się nie da zwyczajnie rozliczać!
    - Z tego co wiem, to wystawia faktury na działające gospodarstwa ekologiczne, zgodnie z obowiązującym prawem.
    - Tak można robić na surowce i to nie wszystkie, a nie na półwyroby! Przecież cała żywność na naszym stole, mięso, drób, warzywa, sery, owoce, czy też inne produkty, pochodzą zawsze od indywidualnych dostawców.
    - Mówiła, że od wyrobów ma własną kuchnię.
    - Otóż to! Ma własną, chociaż dużo niemal gotowych dań wyrasta na drzewach i w ogródkach… Nieważne. Ja w każdym razie, nie widzę siebie na tym fotelu, wolę pracować z tobą.
    - Czyli rzeczywiście, rano czeka nas odprawa bojowa. Wracamy?
    - Chyba tak…
  • #29
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Pod wiatę dotarli już wszyscy pozostali uczestnicy, nawet Joasia. Pojawił się też inżynier Kuźnik, gdyż zaprosiliśmy Baśkę razem z nim, przyszła też Helena i menadżer Marek. Kuźnik na razie był sam, gdyż Baśka chyba nie czuła się jeszcze gościem. Właśnie przywieziono tort i teraz nadzorowała jego uroczyste podanie. Był bardzo duży, piętrowy… Ciekawe kto to wszystko zje.
    - Pani prezes! – mówiła do Lidki. – Tego tortu nie będzie w żadnym rachunku, gdyż jest to mój, dawno postanowiony prezent dla pani Doroty i Tomka! Sama go upiekłam i sama wystawiam się na ocenę jego walorów smakowych, dokonaną przez gospodarzy i gości!
    Podziękowaliśmy jej obydwoje, odpalono race, a po chwili zaczęła się degustacja. Baśka wciąż stała obok.
    - Jest przepyszny! – pochwaliła Dorotka. – Boję się jednak, że jutro czeka nas kilka rund biegu dodatkowo…
    - Dziękuję! – Baśka pochyliła skromnie głowę. – Niestety! Chcąc zrobić prawdziwy tort, nie da się uniknąć kalorii. I tak ograniczyłam je wszędzie gdzie tylko mogłam, bez szkody dla jego jakości.
    - A niech tam, poproszę jeszcze odrobinę! – roześmiała się Dorotka, podając jej talerzyk.

    Mnie tort również smakował fantastycznie i też pozwoliłem sobie jeszcze na pół porcji, a co! W końcu podobnego święta już nie przewidywałem.
    - Tort jest znakomity! – zachwycała się Dorotka. – Pani Basiu, bardzo, bardzo dziękuję! Ale muszę pani powiedzieć, że kiedyś wspominałam smak tamtego placka z jagodami, który nam pani wtedy upiekła… Pamiętam go do dziś!
    Baśka pokiwała głową. – Będzie jutro. Że świeżymi jagodami. Dzisiaj nie chciałam go podawać, żeby się smaki nie mieszały.
    - A kiedy pani z nami usiądzie? Prosimy!
    - Dziękuję, jeszcze kilka minut…

    Ale Baśka musiała na chwilę przysiąść się do kobiet, które na gorąco próbowały rozgryźć skład poszczególnych warstw, podziwiając przy tym smak całości. I kiedy z uśmiechem kręciła przecząco głową, gdy przedstawiały swoje „odkrycia” odnośnie poszczególnych składników, wiedziałem, że są bez szans na powtórzenie takiego wyrobu. No i rzeczywiście, miny im zrzedły, gdy zaczęła opisywać recepturę, oraz przepis na wykonanie. Efekt tego był taki, że również poprosiły o następne porcje, aby organoleptycznie próbować odnaleźć to wszystko, o czym im opowiadała. O kaloriach jakby zapomniały.
    Tort był w dodatku tak duży, że niewiele z niego ubywało.

    Byłem zadowolony. Baśka zrobiła niechcący taki rozgardiasz, że poważna atmosfera prysła i goście mogli się wreszcie rozluźnić. Pan Michał przysiadł się do marszałka i obydwaj rozmawiali sobie cicho, Kuźnik dyskutował ze Stefanem i Romkiem, Anna dołączyła do Justyny, zajmując się przepisem na tort i tylko Bogdan siedział chwilowo sam, ale za to pałaszował coś ze stołu.

    - Rozmawiałeś wczoraj z Joasią? – szepnęła mi Dorotka, przypomniawszy sobie o naszym problemie.
    - Tak, wszystko w porządku.
    - Zgodziła się?
    - Powiedziała, że sama chciała się zwolnić i jest to jej na rękę.
    - I co chce robić? Pojedzie na studia?
    - Nie. Oznajmiła, że w żadnym wypadku. Tylko ma prośbę, żeby już nie musiała iść do pracy, więc od poniedziałku nie masz asystentki.
    - Trudno, podpiszę jej każde świadectwo pracy, jakie tylko zechce. A co zamierza robić?
    - Nie powiedziała. Stwierdziła tylko, że w Anglii zmywaków nie brakuje.
    - Chyba żartujesz?
    - Nie, ale zostawmy to. Myślę, że się dogadaliśmy, rozmowa była ciekawa, później ci wszystko opowiem. Aha, powiedziałem jej o mieszkaniu, że jest jej.
    - Nie odrzuciła?
    - Nie.
    - To dobrze. Uruchom Damiana, aby pilnował terminów, bo ja o tym zapomnę.
    - Załatwione.

    O wilku była mowa, a wilk był tu. Nieoczekiwanie, pod wiatą zjawił się Damian. Wesoły i rozluźniony.
    - Dobry wieczór! – podszedł najpierw do nas. Złożył Dorotce życzenia, wycałowali się, a potem powtórzył to ze mną.
    - Gdzie masz żonę? – zapytałem.
    - Nie mogła przyjechać – rozłożył bezradnie ręce. – Ledwo sam się wyrwałem, jutro w południe muszę wracać.
    - Ech… czy wy musicie się tak obciążać pracą? – zapytałem filozoficznie.
    - Ten, który się nie obciąża – roześmiał się kpiąco i poszedł wzdłuż stołów, witać się z resztą gości.

    Obserwowałem go, gdy podchodził do Anny. Podała mu dłoń i zaraz opuściła głowę, chociaż Lidka, która wcześniej przedstawiała go pani Maryli, również Annie powiedziała kim jest. Sądzę jednak, że to nie było potrzebne. Damian był podobny do mnie w tym wieku, nie mogła mieć wątpliwości. Ech, chyba jej niechęć do mnie jeszcze wzrosła…
    Ulokował się obok Joasi, która go sprytnie przechwyciła, zadowolona pewnie z jego towarzystwa na wieczór. Zaraz też dołączyła tam Iwona ze Stefanem i teraz Damian był uwięziony. Nie uwolni się od nich, dopóki Iwona nie wypyta go o wszystko i nie zaspokoi swojej ciekawości. Robiła to zresztą bardzo sympatycznie, Damian ją lubił, więc przewidzieć najbliższą przyszłość nie było trudno. Tym bardziej, że nie krępował się niczym. Z tortu na razie zrezygnował, ale od razu dogadał się ze Stefanem odnośnie alkoholi i kelner właśnie realizował jego zamówienie. Zuch chłopak!

    - Może uruchomimy już jakąś muzykę i się rozruszamy? – zapytałem Dorotkę.
    - Nie. Jeszcze za wcześnie – odparła. – Patrz, hotelowych gości jest coraz więcej, a gdyby jeszcze coś zagrało, wtedy wszyscy się zbiegną. Nie chcę tłumu, po co nam to?
    Miała rację. Wprawdzie nasze miejsca wyraźnie wydzielono, odległość do najbliższych stołów sięgała co najmniej trzech metrów, tym niemniej, pod pozostałą częścią wiaty, gwar się wzmagał. Cóż, wszyscy mieli sobotę i letni wieczór. Nic więc dziwnego, że nie mieli zamiaru kisić się w pokojach, a preferowali wieczorny powiew wiatru od strony jeziora. Sam bym tak zrobił.

    A parkiet do tańca, nauczeni doświadczeniem, wyprowadziliśmy spod wiaty na zewnątrz. Owszem, miejsca pod dachem nie brakowało, jednak kiedy zainstalowano profesjonalne nagłośnienie, nie dało się nawet rozmawiać. Dlatego też tańce odbywały się teraz przeważnie pod chmurką, na specjalnie przygotowanej platformie. Kilkanaście metrów od wiaty, by jak najmniej przeszkadzać reszcie gości. Hotelowy didżej miał pozwolenie na używanie instalacji pod wiatą wyłącznie w przypadku niepogody. Cóż, imprezy integracyjne wymusiły na nas takie rozwiązanie.

    Niespodzianie pan Michał, wraz z marszałkiem, przysiedli się do nas.
  • #30
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - Dorotko, pan marszałek ma wątpliwości, czy wraz z panią posłanką, nie zakłócili dzisiaj waszego święta. Proszę cię o dyspensę…
    - Ależ nic podobnego! – zawołała. – Panie marszałku, jesteśmy naprawdę zadowoleni, że tak się złożyło. Cieszymy się, mogąc dzisiaj gościć zarówno pana, jak i panią posłankę. To jest ważny dla nas dzień i wszystkim gościom jesteśmy bardzo radzi!
    - Przyznam, że nie wiedziałem dzisiaj, nie planowaliśmy państwu przeszkadzać…
    - Nie, nie, nie! – Dorotka zaprotestowała energicznie. – Proszę nawet tak nie mówić! Nie ma mowy o jakimś przeszkadzaniu! Proszę wreszcie uznać, że byliście państwo zaproszeni i jesteście dzisiaj mile widzianymi gośćmi! Bardzo proszę!

    - Dziękuję jeszcze raz… Chciałem tylko wyjaśnić, że zaplanowaliśmy rozmowę z panią Lidią w taki wolniejszy dzień, kiedy nie będzie zajęta w pracy. Dlatego też zrobiłem cichy wywiad. Nasi działacze podpowiedzieli, że pani Lidia na sto procent będzie dzisiaj w tym miejscu, dlatego też przyjechaliśmy…
    - Przecież jest, nie okłamali! – roześmiałem się w głos.
    - Tak, ale o reszcie uroczystości nie powiadomili... – teraz i on się śmiał. – Nie miałem żadnej wiedzy kim państwo jesteście. Panią Dalerską znam wprawdzie z kilku spotkań, wiem też kim jest dyrektor Kierewicz, bo czasami spotykaliśmy się służbowo…
    - Proszę sobie nie łamać głowy, a przynajmniej czuć się swobodnie – próbowałem go przekonać. – Tu są wyłącznie osoby z rodziny albo bardzo z nami zaprzyjaźnione, więc proszę bez obaw.
    - A ten młody pan…
    - To menadżer hotelu, kiedyś mówiło się dyrektor. Sami swoi, proszę się nie obawiać, nic nikomu stać się nie może. Personel jest odpowiedni i dyskretny.
    - Ale goście hotelowi bywają różni.

    - Panie marszałku, czy sądzi pan, że jest pan znany w innych regionach? – zapytała przytomnie Dorotka. – Przecież gośćmi hotelowymi bardzo rzadko bywają tubylcy. To są osoby z innych stron kraju.
    - Prawda, zaletą polityka lokalnego jest nierozpoznawalność. Natomiast jest ze mną pani posłanka Lechowicz, obawiam się, że ktoś może to rozdmuchać.
    - Pana coś z nią łączy? – zapytałem.
    - Nie, absolutnie! – roześmiał się swobodnie i bez skrępowania. – Za wysokie progi. Jednak gdyby właśnie na moim terenie i w mojej obecności, spotkał ją jakiś dyshonor… miałbym się nieciekawie.
    - Czyli może pan uznać sytuację za świetny test na sprawdzenie kwalifikacji nowej kandydatki – Dorotka zaśmiewała się otwarcie. – Jeśli Lidka nie zapewni wam spokojnego i bezpiecznego pobytu, to trzeba będzie ją skreślić!

    - No właśnie – podchwycił temat bez uśmiechu. – Co państwo sądzicie o tej propozycji? Jesteście przecież jej dobrymi znajomymi…
    - Odpowiem jutro – oznajmiłem krótko, przerywając tok jego myśli. – W tym miejscu, o dziesiątej. Może być?
    - Proszę bardzo! – zgodził się, z wymuszonym uśmiechem.
    Guzik mnie to obchodziło, niech się wreszcie wyluzuje i da nam spokój.

    I jak na zawołanie, zjawiła się przy nas Lidka. Przystanęła z tyłu za ławą i objęła ręką moją szyję.
    - Pogruchaliście sobie? – zapytała bardzo interesującą odmianą głosu. Ciepłą i zachęcającą. W dodatku powiedziała to głośno
    - Trochę tak – odpowiedziałem wymijająco.
    - To dobrze. Nie będziesz tęsknił, gdyż zabieram cię do sauny na seans we dwoje. Dorka, ty masz siedzieć przy stole i nas nie podglądać. Wasze karesy muszą poczekać na drugą kolejność.
    Widziałem, że twarz Dorotki jakby nagle stężała, ale trwało to ułamek sekundy. Niemal natychmiast zagościł na niej uśmiech. Lidka chyba też tę zmianę zauważyła, bo już wzięła oddech, aby kontynuować przemowę, ale nic nie powiedziała.
    - Nie mam nic przeciwko temu – Dorotka wzruszyła ramionami. – Skoro masz tak potężne potrzeby, to muszę cię poratować!
    - Czyli wypożyczenie uzgodniłyśmy, a ty chodź ze mną! – rzuciła krótko i wyciągnęła ku mnie dłoń.

    Było już niemal ciemno i myślałem, że ciągnie mnie na ławeczkę po klonem, ale to miejsce było zajęte. Lidka naprawdę skierowała się w stronę sauny. Kiedy dotarliśmy do budynku, coś pokręciła czy przycisnęła na panelu i po chwili drzwi stanęły otworem.
    - Właź, bo zamykam! – przynagliła.
    - Mam się bać?
    - Możesz nie pieprzyć?
    - Przecież obiecałaś mnie gwałcić.
    - To było dawno i w dodatku nieprawda. A teraz przestań się wygłupiać, bo nie po to tutaj przyszliśmy i nie po to zabrałam cię od Dorki.
    - Tego się domyślam, ale zabrałaś mnie również od stołu, gdzie miałem różne takie wspomagacze…
    - Wejdź dalej, cholerniku! – przynagliła.

    Kiedy znaleźliśmy się w części socjalnej, zrozumiałem. Wprawdzie nie było tutaj dań, ale napojów mieliśmy pełen asortyment. Nie tylko chłodzących.
    - Czegoś sobie życzysz?
    - Pewnie! Tego samego co ty. Pijemy, a potem zaczynasz, zgoda?
    - Niech ci będzie – odparła powoli, przygotowując kieliszki. A kiedy wypiliśmy mocno procentową zawartość, pokiwałem głową.
    - Po takiej miksturze mało można mówić – miałem na myśli podrażniony przełyk.
    - Jest inaczej! – oznajmiła całkiem swobodnie. – Siadaj i mów teraz, co o tym myślisz.
    - Ja? Czemu nie zapytałaś Dorotki?
    - Tomek… czy mam ci podbić oko?
    - A po co?
    - Właśnie. Po co? Po co mam gadać z Dorką? Ona nie jest z tego świata.
    - A Romka pytałaś?
    - Słuchaj… chcesz jeszcze kieliszek?
    - Chcę, jednak pytanie podtrzymuję.

    - Proszę! A teraz mnie posłuchaj. Rozmowa z nimi jest bez sensu, bo będą mieli argumenty zupełnie poważne i słuszne. Tyle, że absolutnie nietrafione. W tym towarzystwie jesteś jedynym, który ma szanse ocenić to w pewnej mierze obiektywnie i to twoje zdanie będzie się dla mnie liczyło! Nie opinia Dorki, nie Romka, nie taty, ani mamy. Po to przywlokłam cię tutaj, żeby nam nikt nie przeszkadzał i teraz chcę wiedzieć, co myślisz o tym wszystkim naprawdę. Bez upiększeń i bez miłych słów! Tutaj nas nikt nie usłyszy, kamer też nie ma.
    - Wreszcie możemy się kochać!
    - A masz jeszcze siły? Obawiam się, że nie bardzo – spojrzała na mnie kpiąco.
    - Coś w tym może i jest… – przyznałem.
    - Więc porzuć głupstwa i skoncentruj się na problemie.