W ten sposób Zielonik udowodnił błękitnej krwi, że zawsze wie, co w ich kotle jest przewracane. A dodatkowo zmusił ich wszystkich do kupowania swojej gazety, gdyż w portalach internetowych tych materiałów nie było.
Bo to Zielonik wykupił wydawnictwo, a pani Alina redagowała je pod jego ciche dyktando. Natomiast arystokracja musiała na bieżąco przekonywać się, kogo w najnowszym numerze obsmarowano.
Skąd mieli tak dobre wiadomości, kto był ich informatorem, tego się nigdy nie dowiedziałem. A jednak szczegóły, które się tam pojawiały, po czasie okazywały się prawdziwe i dokładne. Dobrze, że chociaż nas zostawiał w spokoju i nie drażnił Dorotki swoją wiedzą. Z nami był zawsze grzeczny i współpracował lojalnie, żadnych warunków nie dyktując.
Napomknąłem mu kiedyś, że postępuje z gazetą niczym były rzecznik prasowy rządu, który dorobił się na tym majątku, zostając przy okazji wrogiem publicznym numer jeden.
Roześmiał się wtedy od ucha do ucha.
- Panie Tomku, a co w tym złego, że korzystam ze sprawdzonych schematów? Okazały się bardzo skuteczne, a że jeszcze twórczo je rozwinęliśmy… W ten sposób moja żona ma niezłe pieniądze, bo to jest przecież jej prywatny biznes, a ja mam satysfakcję, że nieskazitelni nie są znowu tak bardzo cacy, jak im się wydawało. Czy to ja zacząłem tę wojnę? Czy nie okazałem też cierpliwości? A tak w ogóle, o co im chodzi? O to, że jedna podstarzała pinda, zawsze dziewica, ma urodę modyfikowanego genetycznie hipopotama? Owszem, powiedziałem jej to w oczy, ale przecież to było i jest prawdą! Jeśli złodziejowi powie się publicznie, że jest złodziejem, to nie można zostać za to osądzonym. Bo to kłamstwem nie jest.
Ja nikogo nie oczerniałem publicznie, a jednak mnie osądzili i to zaocznie. Mają zatem to czego chcieli.
- Ależ pan daje, ale daje! Nie obawia się pan retorsji?
- Nie, absolutnie! – pokręcił głową. – Nie będę pana wprowadzał w swoją kuchnię, ale znam z wystarczającym wyprzedzeniem kierunki wszystkich ciosów, które mają mnie dosięgnąć. Dlatego potrafię się przed nimi osłonić. Poza tym, proszę zauważyć, ja nie wyciągam na światło dzienne ich spraw biznesowych, chociaż znam je równie dobrze, lecz wyłącznie te obyczajowe.
- Biznes jest pod ochroną niezależnie od przekonań?
- Mojego biznesu nie tykano, więc nie mam powodu do rewanżu, co zresztą czasami przeszkadza mojej żonie i muszę ją wtedy prosić o umiar. A to z kolei, czasami doprowadza do zgrzytów między nami.
- Pan? Prosić?
- Ja wiem, że pan tego nie rozumie. I w domu, i w pracy ma pan obok siebie kobietę, która wielu mężczyznom spędza sen z powiek… tak, tak! Powinien pan o tym wiedzieć.
- Mam nadzieję, że nie mówi pan o sobie?
- Nie! – ponownie się uśmiechnął. – Ten okres mam już za sobą. Ale widzę przecież to, co widzę. Niejeden z pana znajomych marzy, aby chociaż na jedną noc znaleźć się na pańskim miejscu. No cóż! Ten płciowy imperatyw jest zbyt silny, aby mu nie ulegać, chociaż w drugą stronę też to działa. Pan chyba nie ma świadomości, ile kobiet kombinuje teraz co zrobić, aby znaleźć się w moim łóżku…
- Pieniądze są najpotężniejszym magnesem, to oczywiste – zbagatelizowałem jego słowa, bo nie o tym chciałem rozmawiać. – A jak to było z tym pana ówczesnym komentarzem dotyczącym tamtej „urodzonej” damy?
- Wcale go nie żałuję. Powiem więcej. Wszystko to, co stało się po nim, tylko dodało mi impulsu do działania. Gdyby nie tamta sytuacja, nie byłbym wtedy na waszym, bankowym balu. A więc nie poznałbym pani Doroty, nie rozmawiałbym z nią i nigdy nie zostałbym sprowadzony na ziemię. Tak, tak! Dzięki jej kilku uwagom przeżyłem kryzys finansowy bez większych strat, a teraz wolę zabawy z Alba bankiem zamiast inwestycji w pola naftowe Kazachstanu, bo właśnie słyszę o takich planach naszej elity. Niech im daleka ziemia służy, ale ja do tego ręki nie przyłożę.
- Podejrzewam, że gdyby nie ta dawna uwaga, byłby pan teraz w gronie inwestorów?
- Oczywiście! – roześmiał się. – Zmusili by mnie do tego!
- Skąd ma pan takie szczegółowe wieści z tamtego obozu?
Spojrzał na mnie i westchnął.
- Tylko niech pan nie mówi, że pan nie otrzymuje codziennie kompendium wiedzy od służb bankowych.
- Owszem, otrzymuję, ale to są głównie raporty ze świata i z wewnętrznych, bankowych zdarzeń.
- Ja mam większość spółek w Polsce, więc... to jest taka drobna różnica.
- Jasne, rozumiem! – przyznałem.
Tak wyglądały moje ówczesne rozmówki z prezesem Zielonikiem, szybko wyrastającym na głównego rozgrywającego w nowej podstrefie ekonomicznej „Czyżyny”. Krok za krokiem, bez nadmiernego pośpiechu, angażował się w dziesiątki drobnych inwestycji, niczego przy tym nie zaniedbując i niczego nie robiąc dla samego blichtru, albo pustej reklamy swojej osoby. Przeciwnie, jeśli coś sponsorował, a było tego niemało, zawsze stały za tym jakieś konkretne jego firmy, które według niego potrzebowały takiej promocji. Nawet, kiedy dokładał się do imprez Lidki, starał się zawsze trzymać w cieniu i takie warunki jej stawiał.
Do Warszawy wróciliśmy z Dorotką w głębokim przekonaniu, że sprawy organizacyjne komitetu wyborczego Lidki i Anny zostały właściwie zainicjowane, potoczą się więc teraz właściwie siłą rozpędu. Owszem, ktoś musiał pracować, czyli wolontariusze nudzić się nie będą, ale ramy działań sztabu zostały ustalone, stworzono mu odpowiednie warunki pracy, czyli niech się dzieje, co ma się dziać. Pilnować niczego nie było sensu, mogłoby to tylko ograniczać inwencję poszczególnych członków. Niech pokażą co potrafią.
Mieliśmy na głowie ważniejsze dla nas sprawy niż wybory do Sejmu. W banku mecenas Talarek nie dał mi nawet odetchnąć, atakując niemal od razu w sekretariacie.
- Panie dyrektorze, musimy pilnie pojechać na uczelnię, bo nastąpił impas w rozmowach.
Zastrzelił mnie tak, że nawet nie zainteresowałem się o jaki impas chodzi. Dopiero kiedy jechaliśmy windą do samochodu, zapytałem w czym rzecz. Na szczęście Dorotka po drodze do Warszawy wprowadziła mnie w swoje wyobrażenia o współpracy z uczelnią, czyli jakieś tam przygotowanie do rozmów miałem. Teraz należało go zderzyć z wyobrażeniami profesorów.
Talarek znał już drogę optymalną lepiej niż GPS i na miejsce dojechaliśmy, jak na Warszawę, wręcz błyskawicznie. I chociaż pan prorektor był akuratnie zajęty, czyli musieliśmy kilkanaście minut zaczekać, w końcu dostaliśmy się przed jego oblicze.
Powitanie było krótkie i bardzo sympatyczne.
- Bardzo się cieszę, że panów widzę! – mówił uśmiechnięty, ściskając nam dłonie. – Proszę usiąść! – wskazał fotele przy okolicznościowej ławie. – Czego się panowie napijecie?
- Kawę poproszę. Najchętniej z ekspresu i z mlekiem – oznajmiłem.
- A pan?
- Poproszę to samo – zgodził się Talarek.
Profesor wydał odpowiednie dyspozycje, po czym usiadł obok. Minę miał jednak nietęgą.
- No cóż! – zagaił. – Na pomoc dziekana Komasy czy też profesora Jędryckiego liczyć nie mogę, gdyż są dzisiaj nieobecni, więc pozostaje mi samemu prowadzić rozmowy…
- Przepraszam pana, profesorze – przerwałem mu. – Byłem odłączony od tych zagadnień i dopiero niedawno wróciłem do rzeczywistości. Proszę mi powiedzieć jak do tych wszystkich naszych pomysłów, o których rozmawialiśmy nad jeziorem, odniósł się pan rektor?
- Słuszna uwaga, chociaż sądziłem, że pan to wszystko wie – spojrzał na Talarka.
- Powiedzmy, że wiem, ale chciałbym to usłyszeć z pańskich ust – uśmiechnąłem się, nie czekając na odezwanie się mecenasa. – Ja naprawdę przepraszam, mieliśmy mnóstwo innych spraw do załatwienia.
- Rozumiem, to nie jest problemem. Otóż, generalnie, pan rektor przeprasza, że nie mógł się z państwem dotychczas spotkać. Niestety, wcześniej przyjęte zobowiązania nie pozwoliły mu na to. Upoważnił mnie jednak do przekazania swojego stanowiska, a brzmi ono następująco. Jego Magnificencja akceptuje nasze projekty z takim zastrzeżeniem, że konkretne zadania podejmowane na podstawie ogólnego porozumienia, winniśmy formułować z troską, aby pozyskać na ich realizację dodatkowe finansowanie z funduszy europejskich. A możliwości w takiej sytuacji jest sporo.
- Zgadzam się z tym, jak najbardziej.
- Właśnie! Chociaż zacznijmy od początku, aby to wszystko jakoś uporządkować.
- Nie przeszkadzam zatem.
- Dziękuję. Otóż całość zagadnień związanych z osobą pani prezes Warwick, musimy rozłożyć na kilka obszarów, które niby się zazębiają, ale w szczegółach są od siebie wręcz niezależne. Dlatego też zacznę od końca, czyli od spraw najłatwiejszych.
Pan rektor z otwartością i satysfakcją przystał na propozycję i zaprasza panią doktor do wygłoszenia wykładu inauguracyjnego na otwarcie roku akademickiego. Prosi jednocześnie o pilne potwierdzenie takiej gotowości. Szczegóły zaproszenia zostaną ustalone później, proszę jednak zrozumieć, że to jest kwestia, w której musimy mieć pewność jak najszybciej. Ona też nie łączy się na razie z niczym innym. Stanowi zupełnie oddzielne zagadnienie organizacyjne, a pani doktor Warwick, tak czy inaczej, będzie z tej okazji zaprezentowana jako gość i doktor uniwersytetu w Yale oraz prezes banku. Chociaż nie wykluczamy innych opcji w przypadku dalszego porozumienia.