Elektroda.pl
Elektroda.pl
X
Please add exception to AdBlock for elektroda.pl.
If you watch the ads, you support portal and users.

No i wybieraliśmy posłów .

retrofood 13 Jul 2021 21:10 4521 111
Nazwa.pl
  • #31
    Mierzejewski46
    Level 36  
    Doskonałe. Bravo, bravisimo retrofood.
  • Nazwa.pl
  • #32
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - To nie jest tajemnica. Mam trochę udziałów w spółce „Liman” – postanowiłem ją zaskoczyć.
    - O! A to niespodzianka! – zawołała.
    - Ja pierdolę! – Edyta była bezpośrednia jak zawsze. – A my się dziwimy, że panienki wiercą kuperkami na jego widok.
    - Panienki nie mają o tym pojęcia – próbowałem wyprowadzić ją z błędu. – Nie wchodzę w skład zarządu, więc nie mam też realnej władzy nad nimi.
    - Naprawdę? – zakpiła Grażyna, po czym skomentowała już innym tonem. – Chyba nie doceniasz pracowników, jeśli uważasz, że coś się przed nimi ukryje.
    - Co mają do tego pracownicy? W ich życiu nic się nie zmienia. Prawdę powiedziawszy, nawet menadżer hotelu chyba o tym nie wie – zaśmiałem się. – Sprawa jest zbyt świeża i ma zaledwie kilkutygodniowy rodowód, więc jesteście panie pierwszymi osobami spoza bardzo wąskiego kręgu zainteresowanych, które tę informację pozyskały.

    - Odkupił pan udziały w spółce? – zapytała dziennikarka.
    - Nie – zaprzeczyłem. – Dostałem je w prezencie.
    - Przepraszam, więcej już o nic pytała nie będę! – żachnęła się.
    - Niepotrzebnie się pani irytuje, wcale pani nie lekceważę. Udziały przekazała mi żona i to był prezent, powiedziałem więc pani pełną prawdę.
    Grażyna zachowała zimną krew.
    - Poczekaj, a prezesem jest ta młoda dziewczyna, z którą całowałeś się w restauracji, kiedy się spotkaliśmy… chyba dwa lata temu, tak?
    - Ta sama – uśmiechnąłem się. – Piękna dziewczyna!
    - Z nią się ożeniłeś?
    - Nie, skądże! – roześmiałem się. – Lidka ma własnego męża, wciąż tego samego.
    - A pieprzyłeś głupoty, że jesteś stróżem i pilnujesz tu porządku – odezwała się Edyta.
    - Może to nieprawda? – wlepiłem w nią wzrok. – Znasz takie przysłowie, że pańskie oko konia tuczy? Wszystkiego trzeba doglądać! Zawsze. I ja to czynię, w miarę swego czasu oraz możliwości.

    - Chyba nie mówisz całej prawdy – odezwała się Grażyna. – Bo ja słyszałam, że ten pan… no, ten polski miliarder, którego tu kiedyś widziałam, że to on jest właścicielem hotelu.
    - Zielonik? – próbowałem się upewnić. – Dużo wiesz… – wpatrzyłem się w nią. – Skąd ta wiedza? Znasz go?
    - Nie żartuj sobie. Nie mam znajomości w takich sferach.
    - Nie chodzi o znajomości, lecz jest to bardzo sympatyczny i przyzwoity biznesmen.
    - Nic o nim nie wiem, tylko kiedyś Robert zobaczył na parkingu niecodzienny samochód więc podeszliśmy bliżej żeby go pooglądać. I wtedy usłyszałam od ludzi, że to jest auto pana Zielonika. Wtedy też dowiedziałam się, że tak nazywa się jeden z polskich miliarderów.
    - Nie, on nie ma tu żadnych udziałów. Ludzie plotą różne bajki, bo „Liman” nie jest spółką giełdową, więc i informacje o firmie nie są szeroko znane. Ale wszystko zapisano w jawnym rejestrze sądowym. Jeśli ktoś zadałby sobie nieco trudu, wszystko może w nim znaleźć.
    Natomiast on sam zrobił sobie w hotelu bazę wypadową na okolicę. Nie bywa w nim często, za to nie musi się martwić o rezerwację. Apartament i biuro zawsze na niego czekają. Zresztą, on się w ogóle nie zajmuje takimi interesami. Ten hotel to dla niego jak drobny ziemniak. Jego czas jest zbyt cenny aby tracił go na użeranie się z pokojówkami i dostawcami.

    - Znasz tego gościa? – zapytała Edyta z wyraźnym niedowierzaniem.
    - Owszem, spotykam go od czasu do czasu. Bywa nawet, że zwyczajnie wpada pod strzechę na piwo, niczym szeregowy turysta. Nikomu się przy tym nie narzuca, nie próbuje rządzić i w ogóle mam o nim znacznie lepsze zdanie niż przedstawiają go nasi dziennikarze. Nie wiem i nie rozumiem dlaczego ciągle ma złą prasę, a właściwie to… chyba wiem. Tylko nie rozumiem dlaczego tak się dzieje.
    - Czego pan nie rozumie? – pani Alina zabrała głos po dłuższym milczeniu.
    - Co wy wszyscy z tego macie? Mam na myśli przedstawicieli pani zawodu. Żeby tak, niezależnie od opcji politycznej próbować podrywać jego autorytet i obniżać wartość spółek które do niego należą.
    - Pan tak dobrze zna ich wartość?
    - Może nie doskonale, ale znacznie lepiej niż ci, którzy o tym pisują. Pani zna tego pana?
    - Nie i nigdy się nim specjalnie nie interesowałam, chociaż wiem o kim mowa. Ma pan jednak rację, to jest trudny temat.
    - Proszę powiedzieć, dlaczego jest trudny?

    - Sięga pan do kuchni dziennikarskiej… Zatem coś panu wyjaśnię. Tort polityczny jest od dawna podzielony i niemal wszyscy określili się już przed wiekami. Oczywiście, mam na myśli dziennikarzy. Nowi też wskakują od razu w uszyte na miarę buty. Ale tort gospodarczy jest zmienny i nie pokrywa się z politycznym. Słyszał pan może o partii myśliwych?
    - Powiedzmy, że tak. Wiem co ma pani na myśli.
    - Czyli powinien pan to zrozumieć. Tutaj liczą się inne związki oraz inne zależności niż partyjne. Ostracyzm towarzyski całkiem bezpośrednio i jeszcze ostrzej przekłada się na ilość lokowanych reklam, a więc na możliwość przeżycia poszczególnych wydawnictw. Proszę mi powiedzieć, zna pan tytuł, który może sobie dzisiaj pozwolić na niezależną grę? Na obiektywne opinie?
    - Kilka bym chyba znalazł.
    - Ja też. Ale pan wybaczy, one jeśli jakieś opinie kształtują, to u elit, a nie mas! Na tę ma wpływ przede wszystkim telewizja oraz tak zwane tabloidy. To widzowie telewizyjni, a także czytelnicy tej popularnej sieczki mają decydujące znaczenie podczas wyborów. Przede wszystkim ze względu na swoją liczbę. A pomiędzy wyborami, niestety też. To oni są podmiotem wszelkich sondaży i badań opinii publicznej, wpływającym na wybory decydentów. I nie ma zmiłuj się!

    - Niestety, ma pani rację. Na szczęście pan Zielonik nie kieruje się w swoich biznesowych decyzjach sondażami ulicy.
    - Z wyjątkiem rzeczników partyjnych, żaden rozsądny człowiek się nimi nie kieruje – roześmiała się ironicznie. – Gdyby wynalazcy słuchali jedynie głosu ludu, wiedzieliby tylko, że „tego nie da się zrobić”. A wtedy żadnych wynalazków nigdy by nie było.
    - Dokładnie tak. Dlatego nie oglądam telewizji i czytam niewiele gazet, szkoda mi na to czasu. Mam ciekawsze zajęcia.
    - Można wiedzieć jakie? – pani Alina się rozpędziła.
    - Rano zajmuję się bieganiem rekreacyjnym, a później wdychaniem okolicznego powietrza oraz pływaniem w cudownej, przezroczystej toni jeziora. Co również i pani rekomenduję.
    - Ach, dziękuję, dziękuję! – zaśmiała się, nie zważając na moją impertynencję. – Wracając jednak do pańskiego pytania, pływać sobie można, jeśli ma się zasoby. Niestety, większość wydawnictw ich nie ma, bez względu na prezentowane poglądy i nie może zrezygnować z ogłoszeń. To podstawa ich bytu.
    - Znaczy, tych reklam by wtedy nie miały?
    - A to już pan powiedział.
    - Rozumiem. Zwyczajnie, przewaga obozu „anty” jest zbyt wielka, aby odważały się wychylać z prawdą. Sorry, taki mamy w Polsce klimat! Dziwić się kłótniom na dole, jeśli elity są jeszcze bardziej zawzięte i ortodoksyjne. Ale dość tego, proponuję zakończyć temat, po co nam to wszystko? Dlatego jeśli nie usłyszę sprzeciwu, to zapraszam na pooglądanie domu.
    - Ależ oczywiście.
    - Z największą przyjemnością!
    - Przejdźmy więc do ścian.

    Jeszcze podczas powolnego spaceru, Grażyna nawiązała do poprzedniej rozmowy.
    - Przeniosłeś się z zamieszkaniem w te strony?
    - Nie – zaprzeczyłem. – Mieszkamy na stałe w Warszawie, tutaj zaś bywam jedynie od czasu do czasu. Mówiłem ci już, że dzisiaj zostałem wyłącznie ze względu na Annę.
    - Jakie masz z nią interesy? – zapytała z zaciekawieniem.
  • #33
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - To nie są żadne moje interesy. Chodzi o to, że Anna kandyduje w najbliższych wyborach z miejscowego okręgu i chciałem jej trochę pomóc w zorganizowaniu kampanii, bo nie zna tu ani ludzi, ani nie ma struktur. W końcu jestem jej coś winien.
    - Ja myślę, że jesteś winien. Wprawdzie trochę późno się w tym zorientowałeś, ale jednak.
    - Oj, nie męcz mnie już.
    - Dobrze, dobrze, nie będę.
    - A co to za Anna? – zapytała Edyta. – O kim mówicie?
    - O Annie, która mieszkała w akademiku dokładnie dwa piętra pod nami, pamiętasz? – nakierowała ją Grażyna.
    Edyta zrozumiała i aż przystanęła
    - Tamta Anna??? Ty się z nią jeszcze spotykasz? – wlepiła we mnie świdrujące spojrzenie.
    - Nie ma „spotykasz”, o czym ty mówisz? Nie widziałem jej od tamtych czasów. Dopiero w czerwcu przypadkiem znalazła się tu nad jeziorem, a wczoraj zaglądnęła po raz drugi. Porozmawialiśmy trochę i Anna pojechała gdzieś w stronę województwa, ale ma wrócić. Będzie spała właśnie w tym domu, do którego się zbliżamy.

    Z wielkim zaciekawieniem i tym razem bez przerywania wysłuchały całej mojej relacji o rozbudowie domu. Nie szczędziły też trudu, aby dokładnie pooglądać elewacje, zarówno te stare, jak również sztucznie postarzane, a także dach od strony południowej, gdzie znajdowała się instalacja paneli fotowoltaicznych. Próbowały mnie wypytywać o szczegóły techniczne, ale je zbyłem.
    - Niestety, nie znam szczegółów technicznych. To są sprawy personelu obsługi, a poza tym jest tutaj tego dużo więcej, w większości jest to niedostępne dla oglądających.
    - Ale to wszystko działa? – upewniała się pani redaktor.
    - Na razie działa. Zapraszam teraz do wewnątrz.

    Weszliśmy przez taras do salonu. Tutaj było jeszcze chłodniej niż w saunie, więc najpierw z ulgą przysiadły na kilka minut w fotelach, rozglądając się ciekawie. Potem obejrzały kuchnię, a następnie pokazałem im jeden z pokojów gościnnych. Specjalnie to nadmieniłem, aby zwrócić ich uwagę na jego komfortowe wyposażenie.
    Później zjechaliśmy windą do piwnicy, gdzie oprócz pomieszczeń technicznych znajdowała się między innymi mała siłownia, oraz pomieszczenie rozrywkowe z grami i stołem bilardowym.
    - A co się tam znajduje? – zapytała Edyta, kiedy wracaliśmy do salonu. Wskazywała na drzwi prowadzące do naszego sypialnego aneksu.
    - Niestety, tego nie mogę paniom pokazać.

    - Ale powiedzieć chyba możesz? – zapytała Grażyna.
    - Oczywiście, że mogę – odparłem. – To jest część prywatna pani prezes banku, wraz ze wszystkim, co jest jej niezbędne zarówno do pracy jak i do wypoczynku. Chyba nie muszę wymieniać szczegółowo funkcji poszczególnych pomieszczeń, w każdym razie to wszystko pozostaje do jej dyspozycji przez okrągły rok i dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nikt tam nie ma prawa wstępu oprócz kilku upoważnionych przez nią osób i to chyba wszystko.
    - A po co ta cała konspiracja? – zdziwiła się pani Alina. – Rozumiem, że wyposażenie może być tam jeszcze o klasę wyższe niż w dostępnej części, ale to jest raczej normalne. Co tu jest do ukrywania?
    - A pani wpuszcza ot tak wszystkich gości do swojej sypialni? Nie sądzę.
    - Nie przesadzajmy!

    - Tu nie ma żadnej przesady. Poza tym, w tej części znajduje się też centrum wyposażenia technicznego, pozwalające na zarządzanie bankiem na takim poziomie, jak z gabinetu w biurowcu. Łączności może nie mieć okoliczna policja, czy też wszystkie administracyjne służby w gminie Czyżyny, ale nie śmie jej zabraknąć w tym domu. Tu są łącza satelitarne, niezależne od miejscowych firm i dlatego są to pomieszczenia chronione, zabezpieczone oraz sprawdzane przez odpowiednie bankowe służby bezpieczeństwa. Każde poruszenie drzwi wejściowych pozostawia ślad w odpowiednich rejestrach. Może też wywołać alarm.
    - To wyjaśnienie brzmi już bardziej logicznie – przyznała.
    - Czyli panie rozumieją, że niestety, wejść tam nie możemy. Dlatego zapraszam teraz na szklankę zimnej coli, przy czym do pań należy wybór miejsca. Czy w salonie, czy na tarasie? Proszę o podjęcie decyzji gdzie usiądziemy.

    - Widzę, że nakrycia przygotowano na tarasie, więc chyba tam – myślała głośno Grażyna.
    - W salonie jest chłodniej, chociaż widoki z tarasu są ładniejsze – podpowiadałem.
    - Nie, wieczór już się zbliża, poza tym nie jest znowu aż tak gorąco – zaoponowała pani Alina. – Wolałabym taras, ten salon jest jednak przytłaczający.
    - Czym? Mogę to wiedzieć?
    - Chociażby tym, że ja nie mogę mieć takiego – wyznała szczerze. – Marzyłam kiedyś o podobnej kuchni połączonej z salonem i podobnie zaaranżowanej, ale niestety, nie stać mnie na taką powierzchnię, więc i moje zamiary wciąż pozostają w sferze marzeń.
    - Ależ wszystko jest jeszcze przed panią! – zapewniłem. – Taka młoda, piękna oraz piekielnie inteligentna kobieta musi odnieść w życiu sukces.
    - Tak pan uważa? W dzisiejszym, wilczym świecie? – roześmiała się jakoś tak niepewnie.

    Nie odpowiedziałem, gdyż weszliśmy na taras. Kelnerzy w pośpiechu nakrywali stół, co zresztą przygotowywali od dłuższego czasu, od kiedy tylko pojawiliśmy się w pobliżu.
    Dopiero kiedy zajęliśmy miejsca, kontynuowałem rozmowę z panią Aliną. Oczywiście, usiadłem obok niej.
    - Co ma do tego wszystkiego współczesny świat? – tłumaczyłem wręcz żarliwie. – Proszę pani, dziesięć lat temu byłem bezrobotnym, zgorzkniałym facetem. Zawodowo całkowicie wypalonym, pozbawionym życiowej ikry, który myślał wręcz o poddaniu się, a nie o walce. Nie w głowie mi były salony i ich aranżacja, nie mówiąc nawet o wyposażeniu. Moje myśli krążyły wokół tego, czy będę miał za co kupić bochenek chleba i czy zostanie mi coś na wykupienie recepty. A dziś? Moje problemy pochodzą z zupełnie innej półki i z innego sklepu życiowych problemów.
    - O! To ciekawa historia! – uśmiechnęła się. – A co się stało, wygrał pan w totolotka? To dość banalne, nie uważa pan?

    - Jasne, że banalne – zgodziłem się. – Jednak od stereotypu różni się tym, że historia mimo, że mało wiarygodna, jest za to całkiem prawdziwa. Niemniej, niczego więcej już pani nie powiem.
    - Dlaczego? – spojrzała zdziwiona.
    - Bo pani sama nie chce zmian. Próbowałem pani pomóc, zostałem jednak wyśmiany.
    - Przepraszam, jeśli pan to tak przyjął, ale to jest nieprawda! Nie próbowałam pana ani ośmieszyć, ani zignorować.
    - Za późno! Miałem chwilę słabości, jednak to już jest poza mną.
    - O masz ci los! – westchnęła! – A swoją drogą, jeśli mówi pan prawdę, to musiało się wydarzyć coś niezwykle interesującego…
    - Owszem, coś się wydarzyło, ale to już pozostanie moją tajemnicą – zakończyłem, nie zważając na jej zdziwioną minę. – Moja wylewność się zakończyła i proszę o nic więcej mnie nie pytać. Z przyjemnością natomiast zaproponuję pani drinka albo też szampana. Proszę wybierać.

    Moja pewność siebie powstrzymała ją od dalszych pytań, natomiast na Grażynę zupełnie nie podziałała.
    - Mówisz, że jesteś teraz mężczyzną po przejściach? – zapytała niewinnie, uzgodniwszy z kelnerem skład swojego drinka.
    - Oj, takie wielkie słowa… Przecież rozmawialiśmy kiedyś o życiu, prawie w tym samym miejscu.
    - No właśnie. Rozmawialiśmy. Ale wtedy twierdziłeś, że masz wciąż tę samą żonę.
    - Tak też ono i było. Sytuacja jednak zmienną jest i dynamiczną… – wręcz zanuciłem.
    - Czyli teraz masz już inną?
    - Tak, taka jest prawda.
    - A kiedy się ożeniłeś?
    - W czerwcu. W przybliżeniu dwa miesiące temu – przyznałem.
    - I już wypuściła cię samego nad jezioro? – Edyta nie dowierzała.
    - A czego ma się bać? Wierzymy sobie i ufamy!

    - Ależ ty jesteś magik – Grażyna spoglądała na mnie z niedowierzaniem.
    - Czemu zaraz „magik”? Oglądałaś film „Miasto kobiet” Felliniego?
    - Załóżmy, że oglądałam.
    - Tam jest taka sekwencja, jak to kobieta jest prządką losu mężczyzny, w dodatku rzecz się dzieje w pociągu…
    - Wciąż jesteś lekko podobny do Marcello Mastroianniego – przerwała mi, patrząc prosto w oczy.
    - Ze względu na okulary?
    - Nie, nie tylko. Kiedyś też mi się tak kojarzyłeś. Chciałam ci również przypomnieć, że ten film oglądaliśmy razem w Dyskusyjnym Klubie Filmowym i przez cały seans trzymałeś mnie wtedy za rękę. Aż mi się spociła.
    Edyta najpierw zrobiła wielkie oczy po czym wybuchnęła głośnym śmiechem, a mnie szczęka opadła niemal na stolik.
    Grażyna powiedziała prawdę.
  • #34
    ArturAVS
    Moderator HP/Truck/Electric
    Panowie komentatorzy! Stachu Swoją twórczość publikuje dla czytających, wszelkie komentarze zostawcie dla siebie chyba że powstanie nowy temat dotyczący wrażeń po przeczytaniu. Być może sam niedługo coś opublikuję (powoli fabuła dojrzewa), tak że proszę o wstrzymanie się od komentarzy bo tylko zaśmiecają dla czytających.
  • #35
    kkknc
    Level 43  
    Książkę można kupić w księgarni, czy też w formie elektronicznej. Pisanej lub czytanej. Kiedyś nawet były spotkania z autorami co niektórym. A tu na forum jest możliwość porozmawiania na forum z autorem. Tak wygodna współczesna forma. Ja nie widzę w tym nic zdrożnego, w takie formie interakcji. Dzięki temu autor wie że jest czytany ( nie tylko ze statystyki śledzenia tematu) i chwalony bo trzeba przyznać że dobrze mu idzie. Chociaż ostatni trochę rozwadnia i przedłuża temat. Ale czyta się dobrze i przyjemnie. Mnie tylko pozostaje pogratulować.
  • #36
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    ArturAVS wrote:
    Panowie komentatorzy! Stachu Swoją twórczość publikuje dla czytających, wszelkie komentarze zostawcie dla siebie chyba że powstanie nowy temat dotyczący wrażeń po przeczytaniu. Być może sam niedługo coś opublikuję (powoli fabuła dojrzewa), tak że proszę o wstrzymanie się od komentarzy bo tylko zaśmiecają dla czytających.


    Arturo, mnie to zupełnie nie przeszkadza.

    kkknc wrote:
    Chociaż ostatni trochę rozwadnia i przedłuża temat.


    Te niby rozwadniane kwestie są przygotowaniem i wyjaśnieniem zdarzeń, które nastąpią. I z tych rozwadnianych wynikną. Dlatego nie mogę ich opuścić. :D
  • #37
    ArturAVS
    Moderator HP/Truck/Electric
    Stachu, jeśli Ci nie przeszkadza to już nie będę ingerował. Jak znajdę chwilę czasu to przekonwertuję Twoją twórczość do postaci mobilnej (pdf., epub., mobi. ) bo np. ja osobiście nie przepadam za czytaniem w przeglądarce (podejrzewam że większość też).
  • #38
    kkknc
    Level 43  
    retrofood wrote:


    kkknc wrote:
    Chociaż ostatni trochę rozwadnia i przedłuża temat.


    Te niby rozwadniane kwestie są przygotowaniem i wyjaśnieniem zdarzeń, które nastąpią. I z tych rozwadnianych wynikną. Dlatego nie mogę ich opuścić. :D

    Domyślam się że to budowanie napięcia przed gruchnieciem z grubej rury.
    Ale no tak jakoś mało tego materiału. 😭
  • #39
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    ArturAVS wrote:
    Stachu, jeśli Ci nie przeszkadza to już nie będę ingerował. Jak znajdę chwilę czasu to przekonwertuję Twoją twórczość do postaci mobilnej (pdf., epub., mobi. ) bo np. ja osobiście nie przepadam za czytaniem w przeglądarce (podejrzewam że większość też).


    Mam wersję .docx z akapitami i marginesami. Znaczy robię ją na bieżąco z materiału źródłowego. Tę gdyby przekonwertować na .pdf (albo inne) to byłoby lżej. Mnie osobiście cięzko się czyta teksty bez akapitów.

    Kiedyś był taki portal pisarski a na nim program, który samoczynnie formatował tekst. Ale się nie utrzymał i padł, a program wraz z nim. Już go nigdzie nie znalazłem.

    Ale jest jeszcze jedna sprawa. Mam nowego laptopa z Win10 i będę próbował odczytać dawne dyski. Gdyby udało się ich pliki skopiować, to odzyskałbym mnóstwo materiału. Bo ten sprzęt na którym teraz piszę, nie czyta katalogów. Znaczy widzi jedynie główne. A plików wewnątrz już nie czyta.
    Ale to trochę zejdzie, najpierw muszę rozszyfrować obsługę samego sprzętu.
  • Nazwa.pl
  • #40
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - Ależ ty masz pamięć! – udawałem, że się zachwycam.
    - Cudowna historia! – oznajmiła rozbawiona pani Alina. – Aż żal, że przyrzekłam niczego nie publikować z tego spotkania. Byłby to niezły hit!
    Doskonale bawiły się moim chwilowym zmieszaniem, ale szybko się pozbierałem.
    - O jakiejkolwiek publikacji proszę zapomnieć! – przestrzegłem. – Nie jesteśmy osobami publicznymi, ja przynajmniej taką nie jestem i na pewno nie wyrażę zgody na coś takiego.
    - Ależ wiem, nie musi pan tego powtarzać.
    - Czyli możemy zachowywać się swobodnie w pani towarzystwie?
    - Proszę mnie nie obrażać.
    - Przepraszam, nie było to moim zamiarem. Nie chciałem pani urazić, lecz się upewnić. Jeszcze raz bardzo przepraszam!
    - Powiedzmy, że tych słów nie słyszałam i ich nie było.

    - Jest pani bardzo miła. Proponuję zatem jakiś aperitif przed kolacją…
    - My się tu upijemy! – niby zaprotestowała, ale skorzystała z usług pobliskiego kelnera.
    - Ale to były piękne czasy! – Edyta wspominała. – Tomek, jak ja bym chciała jeszcze raz studiować!
    - A jaki masz problem? Zapisujesz się, płacisz i już studiujesz! – zakpiłem.
    - Takie studiowanie… – skrzywiła się. – Nie to co kiedyś.
    - Owszem, piękne były czasy! – rozmarzyłem się. – Czasami się zastanawiam ile lat chciałbym znowu mieć i wiecie co? Owszem, fajnie było, ale ten permanentny brak pieniędzy jednak mocno mi wtedy dokuczał.
    - Jakoś dawałeś sobie radę, prawda? – roześmiała się Grażyna.
    - Prawda, między innymi dzięki wam. Dlatego też korzystając z okazji, chętnie się dzisiaj zrewanżuję. I tak szanowne, piękne, miłe i sympatyczne damy, do samego rana czujcie się moimi gośćmi, dla których cała hotelowa oferta jest do dyspozycji bezpłatnie!
    - A opowiadasz! – mruknęła Edyta.
    - Nie żartuj! – Grażyna nie dowierzała. – Zapomniałeś chyba, że nie jesteśmy tutaj same.
    - Nie, nie żartuję i nie zapomniałem – skinąłem na pobliskiego kelnera, a kiedy podszedł, wydałem dyspozycje.

    - Zechce pan poprosić panią Irenę, aby dostarczyła mi tutaj trzy karty. Raczej pilnie!
    Skłonił się i odszedł, po czym widziałem jak wyjmuje telefon.
    - Ty tu rzeczywiście jesteś jakąś szychą! – Edyta spoglądała na mnie z niedowierzaniem.
    - Wiesz… ja się dobrze ożeniłem – próbowałem jej wyjaśniać. – Znalazłem żonę, która zaakceptowała taki podział ról w naszym związku, że ona zajmuje się dostarczaniem pieniędzy, a ja ich wydawaniem. Dzięki temu nie mamy w małżeństwie powodów do kłótni!
    - To rzeczywiście musi być pana skarb – zauważyła dziennikarka z przekąsem.
    - No właśnie… – skomentowała cicho Grażyna. – Gdzie się tyle zarabia, żeby starczało na wszelkie twoje fanaberie?

    Nie odpowiedziałem, gdyż przed tarasem zatrzymał się wózek, z którego wyskoczyła Irena, zgrabnie wbiegając na schody.
    - Pan dyrektor mnie wzywał?
    - Prosiłem, pani Ireno, a nie wzywałem! – uśmiechnąłem się do niej.
    - Och! – westchnęła bez zakłopotania.
    - Pani Ireno! Te piękne panie aż do jutrzejszego śniadania będą korzystały ze statusu moich gości. Proszę zatem wręczyć im karty i wprowadzić dane do systemu.
    - Już! – oznajmiła, po czym krótko wprowadziła kobiety w zasady używania kart.
    - Czy coś jeszcze trzeba tutaj podać? – zapytała, zakończywszy poprzednie zadanie.
    - Na razie pan nas dobrze obsługuje – wskazałem wzrokiem pobliskiego kelnera – ale to wszystko może się zmienić, bo czekamy na nasz poranny zespół. No i przyjeżdża moja żona, w dodatku z gośćmi. Nie wiem też, czy przyjadą głodni, czy nie.

    - Pani prezes uprzedziła mnie, że na kolacji będzie od niej co najmniej pięć osób.
    - Czyli sytuacja jest dynamiczna. Szykujcie kolację na co najmniej dwadzieścia, a nawet więcej. Coś to wszystko zaczyna się dzisiaj mocno rozwijać.
    - Damy radę! – uśmiechnęła się wręcz porozumiewawczo.
    - Irenka, zorganizuj wzmocnioną obsługę dyżurną, żebym nie musiał nigdzie wydzwaniać.
    - Tak jest, zrobi się! – rzuciła krótko, po czym obdarzyła mnie uśmiechem i zbiegła po schodach do wózka.
    Kobiety milcząco spoglądały w ślad za nią, podobnie zresztą jak i ja. Irenka, w swojej służbowej, stylizowanej na ludową sukience, bo taki ubiór obowiązywał kelnerki Limana, była niczym kwintesencja tego regionu. Naturalna blondynka, ładna i poruszająca się z gracją, była na pewno sennym marzeniem niejednego z męskich gości i niedościgłym wzorcem dla niejednej kobiety. Zbiegała teraz po schodach drobiąc kroki i podskakując radośnie niczym licealistka… Cóż, dwadzieścia kilka lat ma się tylko raz w życiu.
    Ciekawe, o czym teraz myślały te, które siedziały ze mną przy stoliku…

    - Tak, hm… – złamała ciszę Edyta. – O czym to rozmawialiśmy?
    - Paskudny jesteś – stwierdziła Grażyna pod moim adresem.
    - Dlaczego tak mówisz?
    - Popatrz Edyta. Jedną ręką zaoferował nam bezpłatne atrakcje wieczoru, a drugą zdołował niemiłosiernie. Chyba przyjdzie nam się upić!
    - Ma pani absolutną rację – uśmiechnęła się smętnie dziennikarka. – Dokładnie tak samo pomyślałam. Ale cóż! Nawet lato już niedługo przeminie, wypada się z tym pogodzić.
    - Powiedz prawdę – zaatakowała mnie Grażyna. – Nie przedłużasz sobie młodości z takimi dopiero co pełnoletnimi?
    - Już ci mówiłem że nie, porzuć takie myśli. Łóżko dzielę wyłącznie z własną żoną.

    - Ty, a coś mówiłeś, że twoja żona ma tu przyjechać?
    - Owszem, pewnie już niedługo.
    - I nie pogoni nas stąd? Może lepiej już pójdziemy?
    - Pogoni??? A skądże! – roześmiałem się. – Przecież ciebie zna. Poza tym chciałaś zobaczyć się z Anną.
    - Mnie zna? Chrzanisz teraz!
    - Nie.
    - A ja ją znam?
    - Ależ oczywiście! Spotkałaś się z nią kiedyś… i to niejeden raz – potwierdziłem, robiąc tajemniczą, pełną wyższości minę. – Skoro dotychczas przetrwałaś, to czego się boisz teraz?
    - Ale dajesz… więc kim ona jest?
    - Tajemnica pamiętnika, nie wie o niej nikt… – zaśpiewałem.

    - A ja ją spotkałam? – dopytywała się Edyta.
    - Ty chyba nie. Przecież tutaj nie bywałaś. Ale i o tobie dużo wie, jeśli by cię to interesowało. Opowiadałem jej o swoim życiu. Spokojnie, wszystko się w swoim czasie wyjaśni.
    - Wszystko wie? – Edyta zapytała niepewnie.
    - Owszem, wszystko.
    - Ale ty jesteś!
    - Jestem, bo jestem. Przestańcie, przecież nie będziemy zajmować się moimi problemami. Jest lato, a ja goszczę tutaj niecodziennie piękne i sympatyczne damy, więc co tam nasze dawne sprawy! Porozmawiajmy o tym, co panie sobie życzą na wieczór? Tańce? Grilla? Efekty specjalne?

    - A co wchodzi w skład efektów specjalnych? – zapytała Edyta.
    - Na przykład może być łowienie raków na latarnię. Reszta atrakcji jest oferowana w recepcji. Może to być stadnina i nauka jazdy konnej, są trasy spacerowe, biegowe i leśne wycieczkowe, są boiska do siatkówki plażowej, kort tenisowy, hala sportowa, no i niemałe pole golfowe…
    - Szlag by go nie trafił! – odezwała się Grażyna.
  • #41
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - Dlaczego? – zaoponowała Edyta. – Rankiem myślałam podobnie, ale teraz zmieniłam zdanie. Prawda, pani Alino?
    - Chyba ma pani rację. A jest coś tutaj w ofercie typowej dla kobiet? – pytanie skierowała pod moim adresem.
    - Jest wiele propozycji – odparłem. – Wiem że w ofercie są na przykład tajskie masaże dla pań, jednak proszę pytać o to w recepcji, nie znam szczegółów.
    - Tak też zrobimy – odpowiedziała pani redaktor, łypiąc porozumiewawczym spojrzeniem w stronę Edyty.
    Zapachniało mi jakimś sojuszem, ale nie zdążyłem o nic zapytać, bo na podjeździe zatrzymał się samochód z Anną.

    Zszedłem po stopniach aby ją przywitać i od razu nadziałem się na skwaśniałą minę.
    - Widzę, że nie jesteś zachwycona rezultatami spotkań?
    - Tomek, bardzo cię proszę! Zejdź mi z oczu!
    - Aniu! Jestem tu tylko po to, aby ci pomóc. Naprawdę! Damy radę! Głowa do góry, mamy spore możliwości.
    Odwróciła się i spojrzała mi w oczy.
    - Wiem, że teraz na wiele cię stać, ale nie gniewaj się, wciąż nie potrafię ci uwierzyć.
    - Poczekaj… a mojej żonie uwierzysz?
    - Jej owszem. To jest kobieta na dużym poziomie!
    - Przyjedzie wieczorem, na razie jestem tylko jej reprezentantem i w jej imieniu zapraszam cię na górę.

    - Dobrze, niech ci będzie, nie rób już tych łamańców – poddała się. – Kogo tam gościsz?
    - Między innymi pewną Grażynę…
    Przez kilka sekund jakby analizowała moje słowa.
    - Co??? – roześmiała się serdecznie. – Nie bujasz teraz?
    - Nie…
    - W porządku, zaproszenie przyjmuję.
    Porzuciła bagaże i zgrabnie wspięła się po schodach na górę, a ja miałem okazję pooglądać z dołu jej pośladki, opięte teraz w ciasne dżinsy. Te same duże półdupki, które przed laty ściskałem w ekstazie orgazmu. Och, Aniu! Gdybyś wiedziała jak wiele z twoich łóżkowych nauk przydało mi się w życiu…
    Grażyna wstała na jej powitanie i od razu padły sobie w ramiona, niczym najlepsze przyjaciółki. A przecież tylko ja je kiedyś połączyłem i w zasadzie był to drobny fakt, że sypiałem wtedy raz z jedną, raz z drugą, często nawet tego samego dnia. A potem to wszystko się wydało.

    - Edytę pani poseł pamięta? – szczebiotała radośnie Grażyna. – Mieszkałyśmy wtedy w jednym pokoju…
    - Przestań! – zawołała Anna. – Jaka „pani poseł”! Znamy się od tylu lat i takie słowa… Anka jestem, bądź tak uprzejma na przyszłość.
    - Nie chciałam cię urazić!
    - Grażynka, nie opowiadaj. Ja nadal jestem zwyczajną obywatelką tego kraju, tylko czasowo pełniącą zaszczytną poselską funkcję. A Edytę pamiętam, nie zmieniłaś się od lat! Jak ty to robisz?
    - Ma imperium kosmetyczne w Krakowie – podpowiedziała Grażyna, bo Edyta zapomniała języka w gębie. – Mąż jest producentem wszelakich mazideł, natomiast Edyta opanowała salony usług. Bizneswoman pełną gębą!
    - Świetnie, gratuluję ci sukcesu! A mogłabym kiedyś skorzystać z twoich usług?
    - Ależ oczywiście. I to w bezpłatnej promocji – Edyta się odblokowała. – Masz u mnie bezpłatny roczny karnet na wszystkie zabiegi. Chcesz? Po dawnej znajomości.

    - Dziękuję ci bardzo! – Anna roześmiała się, ale dłonią machała przecząco. – Będzie to raczej bardzo trudne, gdyż mam inne miejsce zameldowania i to jest główna ku temu przeszkoda – wyjaśniła kręcąc głową.
    - Szkoda – westchnęła Edyta. – Ale miałabym reklamę!
    - Na to właśnie nie mogę sobie pozwolić w żadnym wypadku – przypomniała Anna. – Takie są uroki wykonywania mandatu posła.
    Stara wyjadaczka, doskonale wiedziała, że wszystkie bezpłatne usługi musiałaby wpisać do rejestru korzyści i tylko my znaleźliśmy sposób na obejście tego przepisu.
    - To fatalnie – Edyta ponownie westchnęła. – W takim razie zajrzyj do mnie przy okazji, nie będziemy się tym publicznie chwalić. Będziesz tutaj wieczorem?
    - Tak, a czemu pytasz?
    - Nie mam teraz wizytówek, a zapraszając, chciałam ci zostawić jakiś kontakt do mnie.
    - Świetnie! – Anna zaakceptowała propozycję.
    Ciekawe czy tylko grzecznościowo, czy rzeczywiście chciała skorzystać z oferty.

    - A ty co, wypoczywasz tutaj? – zwróciła się do Grażyny.
    - Tak to się teraz nazywa – Grażyna bez emocji pokiwała głową.
    - Oho! Zachwycona zbytnio nie jesteś?
    - Wolałabym co innego, jednak mój Robert uparł się, że musi pograć w golfa i musiałam tym razem ustąpić.
    - Aż tak nie lubisz tego miejsca? – włączyłem się w ich dialog.
    - Nie to, że nie lubię – zaprotestowała. – Owszem, tu jest dość przyjemnie, ale nad tym jeziorem byliśmy już kilka razy i wolałabym wyjechać w inne miejsce, zobaczyć coś nowego.
    - Ale w innym miejscu byś mnie nie spotkała! – zakpiłem.
    - No tak, ty jesteś zdecydowanie największą atrakcję tego pięknego zakątka – ironicznie odpowiedziała Anna, po czym spojrzała na dziennikarkę. – Pani jednak nie pamiętam…
    - To zrozumiałe – padła odpowiedź, po czym Alina przedstawiła się. – Znalazłam się tutaj dość przypadkowo, gdyż mój partner zapałał golfowym uczuciem do męża pani Grażyny i odtąd fala zdarzeń niesie mnie niemal jak czoło lawiny. Ale proszę nie zwracać na mnie uwagi, nie jestem osobą niebezpieczną.

    - O, pani redaktor! – znowu wtrąciłem. – Ma pani przed sobą kobietę sukcesu i to o niej warto byłoby napisać coś ciepłego.
    - Wezmę pod uwagę pana podpowiedź! – ucięła mnie bardzo krótko.
    - Nie troszcz się o mnie tak bardzo, masz o kogo – dołożyła mi Anna.
    - Tomek mówił, że bywasz czasami w tej okolicy – Grażyna przypadkowo przyszła mi z pomocą, zmieniając temat. – Mieszkasz tutaj, czy w Warszawie?
    - Tak, w Warszawie. Kilka razy przyjeżdżałam w te okolice służbowo, w związku z projektami gospodarczymi miejscowych samorządów, a teraz kandyduję w wyborach do Sejmu z tutejszego okręgu. Stąd i moje częstsze wizyty. Korzystam przy tym z uprzejmości pani prezes Dalerskiej z firmy Liman, która wraz ze mną znalazła się na liście i razem próbujemy prowadzić kampanię. A co się z tego urodzi, to się okaże.
    - To nie kandydujesz w Warszawie? Dlaczego? – Grażyna była szczerze zdziwiona.
    - Z różnych względów. Nieważne, nie chcę o tym mówić.

    - Grażyna, wasz nowy zakład znajduje się chyba w granicach tego okręgu wyborczego – zauważyłem. – Mogłabyś tak po cichu zorganizować w nim spotkanie z kandydatkami do parlamentu i zaprosić Annę wraz z Lidką, co?
    - Myślisz o tym budowanym w strefie?
    - O nim.
    - Nie znam granic okręgu i nie znam się na polityce.
    - Oj, nie przesadzaj. Przecież na pewno macie w firmie jakąś dowolną organizację, jakieś koło ekonomistów, albo inny związek zawodowy, prawda?
    - Mamy i co z tego?
    - Trzeba skontaktować się z szefem sztabu wyborczego Anny, uzgodnić z nim termin spotkania i to wszystko. One przyjeżdżają i potrzebują jedynie sali oraz dużego audytorium. To jest proste!
    - Ale ja nie znam żadnego szefa sztabu.
    - Poczekaj, zaraz przyjedzie i się dogadacie.
    - On mówi prawdę? – Grażyna spojrzała na Annę.
    - W zasadzie tak… To jest chyba pierwszy raz od co najmniej kilkunastu lat – złośliwie odpowiedziała Anna. – Ty gdzie teraz pracujesz?
  • #42
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - Ja? Jestem dyrektorem ekonomicznym koncernu oponiarskiego.
    - O! Zrobiłaś niemałą karierę!
    - Nie wiem, czy to kariera… – Grażyna skrzywiła się. – Odpowiedzialność duża, a decyzje i tak podejmują za mnie członkowie zarządu. Nie mam zbyt wiele do powiedzenia, muszę się podporządkować, a potem świecić oczami.
    - Poczekaj, w strefie ekonomicznej budujecie teraz nowy zakład, tak?
    - Tak.
    - To rzeczywiście, główna strefa jest w granicach naszego okręgu wyborczego.
    - I co, przyjechałabyś na takie spotkanie?
    - Owszem, dlaczego nie?
    - A czy ja również mogę się włączyć do tej kampanii? – zapytała pani Alina.
    - To nie jest zakazane – odparła Anna z uśmiechem. – Ma pani jakiś ciekawy pomysł?
    - Zaproszę panie do redakcji, zrobimy panel i później opublikuję naszą rozmowę. Co pani na to?

    - Jestem na tak! – odparła krótko Anna. – Nie mogę jednak decydować za panią Lidię, moją koleżankę na liście, a zarazem i rywalkę. Niedługo powinna się tutaj zjawić, a wtedy sama coś postanowi.
    - Mogę wiedzieć które miejsce ma pani na liście? – kontynuowała pani redaktor.
    - Ja mam pierwsze, a pani Lidia ostatnie. Tak sobie zażyczyła – Anna jakby próbowała się tłumaczyć.
    - Jak to? Dlaczego? – zainteresowała się Grażyna.
    - Z bardzo prostego powodu – wtrąciłem. – Lidka nie chciała uczestniczyć w okręgowej walce buldogów pod dywanem, gdyż stąd pochodzi i tutaj prowadzi interesy. A każdy, kogo wyprzedziłaby na liście, zostałby jej prywatnym wrogiem, czego właśnie chciała uniknąć. Dlatego zdecydowała się swoją kampanią wesprzeć Annę, bo właśnie w niej znalazła oparcie i zrozumienie w realizacji swoich pomysłów na rozwój regionu.
    Nie zapominajcie, że Lidka jest radną, wybraną z olbrzymim poparciem ponad osiemdziesięciu procent głosów, co najlepiej świadczy o tym, że tubylcy identyfikują się z jej poglądami na rozwój Mazur. To miejscowa dziewczyna, pracowita, konsekwentna, mająca wiele pomysłów, a jednocześnie twardo stąpająca po ziemi, czego ta firma jest najlepszym dowodem. Zbudowała ten hotel z niczego, byłem świadkiem chwil, gdy to miejsce ujrzała po raz pierwszy w życiu. Naprawdę! To ja przed laty pokazałem jej jezioro i jego otoczenie.

    - Wow! – zawołała Edyta. – Tak długo ją znasz?
    - Na pewno nie od wczoraj – oznajmiłem z dumą. – A uprzedzając twoje następne pytanie przyznaję, że owszem, kocham się w Lidce, ale jest to uczucie wyłącznie platonicznie. O czym zresztą wiedzą wszyscy, którym to do szczęścia jest potrzebne.
    - Tak… bajki to ty zawsze opowiadałeś interesująco… – westchnęła Anna, po czym nagle wskazała gestem parking. – O wilku mowa…
    - Robi się coraz bardziej ciekawie! – zdążyłem jeszcze usłyszeć Alinę, kiedy zerkałem na dół, w stronę parkingu.
    Lidka wysiadała ze swojego porsche.

    Zanim zakończyły się powitania i prezentacje, przed taras zajechały jeszcze trzy auta nieco pośledniejszych marek. Z jednego wysiadł pan Adam w towarzystwie jakiejś dziewczyny, a z pozostałych trzech młodych mężczyzn, takich jeszcze zupełnie nie opierzonych. Dwadzieścia, może dwadzieścia parę lat i nie więcej. Pan Adam zaczekał na nich, po czym wszyscy razem weszli na taras.
    - Proszę, proszę! – zachęcała ich Lidka, gdyż wyglądali na lekko skrępowanych. – Pani Anno, przedstawiam pani członków naszego sztabu wyborczego do spraw technicznych. A że sama nie znam ich jeszcze zbyt dobrze – zrobiła łobuzerską minę – dlatego poproszę pana Adama o przedstawienie zarówno ich samych, jak i roli, którą zgodzili się w sztabie pełnić.

    Dopiero po jakimś czasie doszło do mnie, jak tytaniczną pracę wykonała dzisiaj Lidka do spółki z panem Adamem. Okazało się, że cały zespół ma już swoją siedzibę w Czyżynach, dysponuje też telefonami, komputerami, pełnym sprzętem biurowym, oraz szybkim łączem internetowym.
    Zaś młodzi ludzie okazali się bezrobotnymi absolwentami różnych uczelni, których między innymi łączyło jedno. Chodzili do liceum wtedy, kiedy dyrektorował mu pan Adam. Mieli różne zainteresowania, ale najważniejszym było to, że się znali i z marszu mogli ze sobą współpracować, a tym bardziej z panem Adamem. On zresztą zaproponował im ciekawy podział zadań, wzajemnie się przenikających, aby wszyscy wiedzieli czym zajmuje się reszta.
    Tym niemniej, każda z tych osób została odpowiedzialna za poszczególne wycinki zadań zespołu.

    Pan Rafał, jako że był informatykiem i projektantem stron www, miał w ciągu dwóch dni utworzyć odpowiednie internetowe miejsce do prezentacji, a nawet reklamy poglądów oraz zamierzeń kandydatek. Odpowiadał też za część techniczną biura wyborczego, umożliwiającą kontakt z wyborcami, a przede wszystkim z innymi wolontariuszami. Pani Gabrysia zaś, absolwentka organizacji i zarządzania, miała zająć się prowadzeniem sekretariatu sztabu i jego szefa, a także wraz z Rafałem i Jarkiem dbać na bieżąco o aktualizacje wpisów na stronie kandydatek. Pan Jarek natomiast, jako absolwent dziennikarstwa, zaoferował pełnienie roli rzecznika prasowego. Byłem ciekawy jaka będzie rola trzeciego z młodzieńców.
    - Pan Sebastian jest absolwentem teologii – zaanonsował go Adam. – Tylko i aż teologii. Chce jednak pracować wraz ze swoim kolegą, panem Jarkiem i zaproponował, że może pełnić w sztabie wszelkie funkcje, chociażby dyspozycyjnego kierowcy. Muszę paniom dodać, że pan Sebastian jest osobą niepijącą, niepalącą…
    - I wegetarianinem! – przerwał mu zainteresowany.
    - Tak. I wegetarianinem – pan Adam się uśmiechnął. – Poza tym posiada oczywiste umiejętności niegłupich ludzi w tym wieku, czyli doskonałą znajomość komputera, może w każdej chwili zastąpić koleżankę lub kolegów w wypełnianiu ich zadań, zresztą, takie założenie mi przyświeca. Każda z tych osób w zwyczajnych sprawach musi zastąpić koleżankę lub kolegę i nie może być inaczej. Obowiązuje pełna dyspozycyjność, aż do dnia wyborów!

    - Jestem pod wrażeniem, naprawdę! I wcale nie ściemniam, jak to mawiają młodzi – Anna uśmiechnęła się do nich. – Trochę się dziwię, że ludzie o takich talentach nie mają jeszcze stałej pracy, bo rozumiem, że państwo jej nie macie?
    - Nie… – przyznali zgodnie.
    - Nas nie interesuje jakakolwiek praca – odezwała się dumnie Gabriela. – Chciałabym pracować zgodnie z wykształceniem oraz kwalifikacjami, dlatego nie pójdę do marketu żeby wykładać towar na półki.
    - Całkiem słusznie – odezwała się Lidka. – I ma pani niepowtarzalną okazję, aby swoje umiejętności organizacyjne potwierdzić w praktyce. Zresztą, tak samo jak i panowie. To jest tylko miesiąc, niewiele dłużej, ale przez ten czas zostaniecie wystawieni na taki staż, że wasi znajomi będą potrzebowali roku, aby nabyć podobnych doświadczeń. Wszystko przed wami!

    - Ja mogę tylko dodać – uzupełniłem dość tajemniczo – że stanęliście właśnie u bram sukcesu. Bo co jest jego początkiem? Otóż są to dwa czynniki, mianowicie praca i szczęście. Ten drugi składnik macie zaliczony, gdyż zestaw osób, z którymi będziecie współpracować na bieżąco, których poznaliście lub poznacie później, będzie niemały. Na pewno zostaniecie zauważeni i to znacznie lepiej niż na stażu w dowolnej, światowej korporacji. Teraz tylko pozostaje wam udowodnić swoje kwalifikacje, swoją przydatność i wszystko pójdzie z górki!
    A podstawową zasadą waszej pracy niech będzie żelazna, amerykańska wiara w sukces. To się da zrobić! I trzymajcie się razem, osiągnięcia zespołu są cenniejsze niż suma efektów pracy pojedynczych osób. Dlatego życzę wam powodzenia!

    - Dodam tylko, że życzenia złożył wam dyrektor gabinetu prezesa zarządu banku Solution Poland S.A. i szef zespołu jego doradców – wypaplała Lidka. – A ja dziękuję w imieniu sztabu, zespołu i liczę, że pan dyrektor zechce jeszcze kiedyś zainteresować się ich pracą…
    - Ależ z przyjemnością! – podjąłem rzuconą rękawicę. – Pani prezes się nie odmawia, że sparafrazuję powiedzenie pewnej damy, będącej kiedyś rzecznikiem polskiego rządu.
    - Nie jestem premierem, więc się nie wysilaj.
    - Może jednak będziesz? Wszystko przed tobą!
    - Tak złośliwie mi życzysz?
    - Oj, takie słowa… Tylu ludzi się wręcz zabija, aby objąć ten fotel, a ty występujesz z lekceważeniem…
    - Oddaję ci pierwszeństwo w kolejce, mnie wystarcza Liman.
    - Dobrze już, nie kłóćmy się jak zwykle, bo młodzież kiepsko sobie o nas pomyśli. Lepiej zapytaj czy nie są głodni, bo mam dzisiaj dobry nastrój i mogę wszystkich ugościć jakąś obiadokolacją. A jutro już mnie nie będzie.
    - Właśnie! – zawołała. – Głodna, to jestem nawet ja!
    - Szewc przeważnie chodzi bez butów – skomentowałem pod nosem jej słowa.
  • #43
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Zaczęło się małe zamieszanie, gdyż Lidka zaczęła uzgadniać z dyżurującym kelnerem dalsze działania, a w tym samym czasie moje zaproszone panie doszły do wniosku, że zaczynają nam przeszkadzać. Nie zauważyłem kiedy i jak się ze sobą dogadały, ale powstały jak na komendę.
    - Dziękujemy za sympatyczne przyjęcie – odezwała się Grażyna. – Było nam bardzo miło poznać wiele ciekawych osób…
    - Zaraz, zaraz! – Lidka zdążyła załatwić kilka najpilniejszych spraw i wracała do "stolikowej" rzeczywistości. – Czy panie ktoś obraził?
    - Ależ nie! – Alina zaczęła się tłumaczyć. – Jest nam bardzo miło i naprawdę czuję się zaszczycona, jednak nie jesteśmy same, a nasi panowie pewnie zakończyli już swoje golfowe wojny i teraz będą nas szukać.
    - Dobrze pani mówi, powinni was szukać! – Lidka była bezwzględna. – I to długo szukać, zasłużyli na to!
    - Zostawię sobie tę możliwość do wykorzystania wieczorem – oznajmiła pani Alina.
    - Ja też to wykorzystam! – Edyta była bardziej otwarta. Najwyraźniej nie przyjechała tu sypiać sama.
    - Prosiłabym jednak panie o chwilę cierpliwości. Proszę pozwolić mi na dokończenie spraw technicznych… a chciałabym zamienić jeszcze kilka słów…
    Dziewczyny po pewnych wahaniach usiadły, natomiast Lidka wróciła do rozmowy z kelnerem, Adamem i młodzieżą.

    W tym samym momencie na podjazd wjechał cadillac Dorotki, oraz mercedes Romka. Pojawienie się nowych samochodów wprowadziło dodatkowe zamieszanie, ale nie zwracałem na to uwagi, tylko zbiegłem po schodach.
    Dorotka wysiadła roześmiana od ucha do ucha, zaraz też ujawnił się powód jej wesołości, gdyż z tylnych foteli wygramolili się profesor Snyber i jakiś drugi mężczyzna.
    - Witaj, kochanie! – pocałowała mnie zdawkowo. – Mamy gości! Pana profesora pewnie pamiętasz, ale profesor przyjechał w tym roku razem ze swoim znajomym.
    - Moje uszanowanie! – przywitałem się ze Snyberem. – Miło pana znowu widzieć.
    - Mnie również – długo ściskał moją dłoń. – Szukałem pana w Moskwie i nie znalazłem…

    - Wiem. Powiedzieli mi o tym – śmiałem się. – No cóż, panie profesorze, życie wciąż kreśli takie scenariusze, że czasami i filmów nie chce się oglądać.
    - Oj tak, oj tak! – przyznał wzdychając, po czym nabrał oddechu. – Pozwoliłem sobie zaprosić do Polski mojego serdecznego kolegę, profesora Dmitrija Uziencowa, któremu bardzo wiele zawdzięczam, więc i do państwa zawitaliśmy we dwóch.
    - Miło mi pana poznać, profesorze! – podałem mu rękę, zwracając się po rosyjsku. – Nazywam się Tomasz Barycki. Czy pan jest Rosjaninem?
    - Tak, a ma to dla pana jakieś znaczenie? – odpowiedział również w tym języku.
    - Nie! – zaprzeczyłem. – Nie o to chodzi. Miałem na myśli przede wszystkim język kontaktu, gdyż profesor Snyber często bywa w Kijowie, a ja wprawdzie język ukraiński znam, ale mówić w nim jest mi o wiele trudniej.
    - Jaka różnica? – uśmiechnął się. – Możemy rozmawiać chociażby po angielsku.
    - Z tym to już miałbym problem – przyznałem się bez skrupułów. – Angielski znam zaledwie na poziomie szkolnym.
    - O! To niespodzianka. Ale nic nie szkodzi, ja znam język polski na podobnym poziomie, więc jakoś się dogadamy.
    - Doskonale! – ucieszyłem się. – Zapraszamy panów na górę.
    - Tomek, poczekaj! – osadziła mnie Dorotka. – Profesorze, ten dom ma teraz pokoje gościnne i chciałabym panów zakwaterować tutaj, dlatego proszę już teraz wziąć swoje bagaże, gdyż personelu hotelowego jakoś nie widzę…
    - Ależ ja potrafię unieść swoją walizkę! – zawołał Snyber.
    - Zapraszamy zatem! – rzuciłem grzecznościowo, nie znając jeszcze jej zamiarów.

    - Mnie to nikt nie zaprasza – kwękający Romek podszedł bliżej. – Cześć, dyrektorze! Ale ty masz dobrze, ja pieprzę! Leżysz sobie nad jeziorem, a twoja dzioucha wyskubuje z nas ostatnie pióra. Ależ to jest cholera, nie baba!
    - Mówiłeś coś? – zapytała Dorotka niewinnym głosem.
    - Do ciebie to już nigdy nic nie powiem!
    - Tak będzie najlepiej. Nie zapomnij też, że masz tydzień urlopu na opiekę nad dziećmi i na pomaganie Lidce w kampanii, a w pracy przez ten okres nie chcę cię widzieć. Jasne?
    - Tia… solidarność jajników…
    - Jeszcze słowo i pożałujesz. Przestałam żartować!
    - A ja nie! – roześmiał się. – Ale się zrobiłaś wrażliwa…
    - Nie będę tolerowała takich zachowań, uważaj!
    - W porządku, wrzuć już na luz.
    - Owszem, jeszcze raz wrzucę. Ale radzę ci nie podcinać gałęzi na której siedzisz.
    - Oj tam… jestem chyba na urlopie?
    - Jesteś i tylko to cię ratuje – odpowiedziała mu ostro, po czym weszła na schody, spotykając na nich nadbiegającą Irenkę. Wydała jej szybkie dyspozycje dotyczące panów profesorów, a ja w międzyczasie zamieniłem z nim kilka słów.
    - Co się dzieje? – zapytałem cicho.
    - Lidka ją podpuściła, że niby nie chcę pomagać w kampanii – westchnął. – A ja mam super pilną robotę w banku, ale mnie wygoniła. I co jej zrobię? A potem i tak będzie marudziła, że się spóźniam…
    - Będzie miała rację – odpowiedziałem.
    - I ty Brutusie też przeciwko mnie?

    - Romek… masz ciągle tę samą, starą wadę. Nie potrafisz być szefem. Zlecaj i kontroluj, a nie starasz się wszystko robić sam. Jesteś po to, aby w twoich rękach skupiały się nitki od zespołów, za które to lejce pociągasz, lecz na Boga, czemu wciąż wtrącasz się do ich pracy? Pozwól im działać i myśleć samodzielnie! Nie narzucaj swoich koncepcji. Oni też się kształcili i nie są głupkami! Do ciebie należy podsumowanie i wybór, a nie ciągłe utarczki. Dorotka ma rację, twój urlop da im trochę oddechu, popuszczą wodze fantazji, a rezultaty mogą być lepsze niż podczas twojej obecności. Rozumiesz to?
    - Ech… po jaką cholerę się na to zgodziłem…
    - Bo ty też masz fantazję, ale zacząłeś ją tłamsić. I po co? Odpocznij trochę, zmień nieco rodzaj zajęć a optymizm ci wróci. Naprawdę!
    - Dzięki! – wyciągnął do mnie dłoń, którą uścisnąłem. – Przynajmniej wiem, że ty mnie nie potępiasz.
    - Głupi jesteś! – roześmiałem się. – Za co miałbym cię potępiać? Chodźmy na górę, poznasz moje dawne, akademickie dziewczyny.
    - Co??? – aż mu oczy zabłysły. – Idziemy! – zawołał i od razu wyprzedził mnie o kilka stopni na schodach.
  • #44
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Nie było już młodzieży, nie było też profesorów. Irenka powiodła ich zapewne na pokoje. Natomiast Dorotka zatrzymała się na tarasie, chociaż wciąż nie usiadła. Rozmawiała wesoło z zebranymi, ale odniosłem wrażenie, iż zaraz zamierza odejść.
    - Nikt nie zaproponował ci zajęcia jakiegoś krzesła? – zapytałem zbliżywszy się niej, a prowadzone przy stołach rozmowy przycichły.
    - Nie doceniasz swoich gości – odwróciła się, grożąc mi palcem. – Na razie nie usiadłam, gdyż nie było gospodarza, więc próbowałam cię zastępować. Skoro jednak przybyłeś, to proszę! Wyskoczę tylko się odświeżyć i za kilka minut będę z powrotem, a wtedy z przyjemnością dotrzymam wam towarzystwa.
    - Mogę umyć ci plecy, będzie jeszcze szybciej – zaproponował stojący obok Romek.
    - Ty… amatorze od siedmiu boleści! – Lidka warknęła zanim Dorotka zdążyła otworzyć usta.

    - To może ja ci pomogę? – próbowałem złagodzić nastrój po wystąpieniu Lidki.
    - Chciałbyś? – Dorotka uśmiechnęła się do mnie i pokręciła głową. – Nic z tego!
    - Dlaczego? – zapytałem z udawanym smutkiem w głosie.
    - Nawet za godzinę byśmy nie wrócili! – wyjaśniła głośno i z wielkim przekonaniem.
    Lidka pokiwała głową, po czym wstała i przeprosiwszy, skinęła na Romka, odchodząc z nim nieco na bok.
    - Czyli wiesz już wszystko – Dorotka ponownie obdarzyła mnie bardzo powłóczystym spojrzeniem. – Nie przeszkadzam zatem i za niedługo do ciebie dołączę.
    - Nie jesteś głodna?
    - Wszystko już zamówiłam. Pa, na razie!
    Pozostało mi tylko usiąść na swoim poprzednim miejscu.

    - Kim jest ta dziewczyna? – zapytała Edyta.
    Początkowo nie uwierzyłem, że to zrobiła. Nieprzytomna, czy co? Z kłopotu pomogła mi wybrnąć Grażyna.
    - To jest właśnie pani prezes banku. To o niej opowiadał nam Tomek.
    - Ale pieprzysz! Ona jest pełnoletnia? – Edyta roześmiała się od ucha do ucha, bardzo zadowolona ze swojego dowcipu. – Niemożliwe! – spoglądała na nas kolejno, nie chcąc uwierzyć w te słowa.
    - Możliwe i prawdziwe – odparłem. – Nie przedstawiała się?
    - Coś mówiła, miała jakieś obco brzmiące nazwisko, ale było tu dwóch interesujących panów i oni bardziej mnie zainteresowali…
    - Pani Dorota Warwick. Prezes zarządu banku Solution Poland S.A. Miałaś przed chwilą przyjemność poznać ją osobiście.
    - Naprawdę? Jakoś nie mogę uwierzyć…
    - Uwierz, uwierz! – potwierdziła Grażyna. – I niech cię nie zmyli jej wygląd dziewczęcia oraz miły uśmiech. Znam ją z dawnych kontaktów służbowych i naprawdę… Mojego szefa wywróciła na lewą stronę podczas zwykłej, handlowej rozmowy.
    - Nie wiedziałam, że się znacie – spokojnie wtrąciła Anna.
    - Nie nazwałabym tego znajomością, to za dużo powiedziane – Grażyna uśmiechnęła się do niej przyjaźnie. – Ja tylko wiem kim jest, bo już kilka razy wycierałam zadkiem fotele w jej gabinecie. Mamy rachunek w tym banku, więc taka jest kolej rzeczy…
    - Nie zwracałaś się do Tomka o wsparcie? – przerwała jej Anna.
    - Dlaczego miałabym tak robić? Co ma do tego Tomek?
    - Przecież to jest jego żona.

    - Co? – Grażyna wlepiła we mnie szeroko otwarte oczy po czym znieruchomiała, niczym kobra przed atakiem.
    - Nie wiedziałaś o tym? – Anna kontynuowała zupełnie spokojnym głosem.
    - Nie…
    - Czyli już wiesz – zakończyła tak samo beznamiętnie.
    - O matko!... – Grażyna westchnęła.
    - Zaraz, zaraz, jesteśmy małżeństwem dopiero od czerwca, a Grażyny od tego czasu nie widziałem – tłumaczyłem Annie. – Skąd miała wiedzieć?
    - Och, teraz naprawdę wszystko staje się zrozumiałe – stwierdziła pani redaktor. – Nie mógł pan od razu powiedzieć, że to pan wydaje tu wszelkie dyspozycje?

    - Nikt mnie o to nie zapytał – migałem się.
    - No nie, to nie jest fair z pana strony.
    - Tak? Proszę zatem mi przypomnieć kiedy powiedziałem pani nieprawdę? Znajdzie pani taką sytuację?
    - Nie będę szukała, przecież to nie ma sensu.
    - Proszę więc nie zarzucać mi działania nie fair. Uprzedziłem panie, że ze mną można ten teren zwiedzać legalnie i… przecież nie skłamałem! – stwierdziłem dobitnie. – Natomiast Grażynka… – spojrzałem w jej stronę. – Bardzo cię proszę, nie strasz nikogo moją żoną. Nie obawiaj się, żadnej z was krzywdy nie zrobi.
    - Ależ ja nie straszę, mówiłam tylko jak ta pani jest twarda w służbowych kontaktach…

    - Chciała pani jedynie uzasadnić pełnienie wysokiej funkcji w tak młodym wieku – niby podpowiedziała Alina.
    - Właśnie! – Grażyna odetchnęła.
    - A-le nu-mer! – Edyta wypowiedziała te słowa bardzo powoli, sącząc je niczym przez słomkę. – Tomek… ile lat ma twoja żona?
    - Ja nie liczę kobietom lat. Żonie również.
    - Edyta! – wtrąciła Anna. – Wszystko znajdziesz na stronach internetowych. Pani prezes nie jest osobą anonimową. Pełni bardzo ważną funkcję i chociaż nie dba o popularność, to jej krótki życiorys jest ogólnie dostępny. Trzeba tylko zadać sobie troszeczkę trudu i wszystko znajdziesz w sieci.
    - Szukałaś? – spojrzałem na nią z zaciekawieniem.
    - Może… – odparła wymijająco, uśmiechając się przy tym tajemniczo.

    Rozmowa się urwała, gdyż na taras wrócili Lidka z Romkiem, chociaż Romek tylko po to by się z nami pożegnać. Jednak zanim odszedł, zawitali Snyber oraz jego kolega, no i po nich nadeszła Dorotka.
    Nie przesadziła, ale to i tak było mocno prowokacyjne. Pod prześwitującą, letnią sukienką, miała na sobie mało skromny kostium kąpielowy, a ciemne okulary i kapelusz, dodawały jej tajemniczości.
    Dobrze się jednak złożyło, że Snyber wprowadził trochę zamieszania, ponownie witając się wylewnie z Grażyną, a przy okazji kokietował też pozostałe panie, prezentując im profesora Dimę. Mężczyznę na mój wzgląd ledwo po czterdziestce, na pewno młodszego ode mnie. Obydwaj skupili na sobie ogólną uwagę, dzięki czemu Dorotka mogła spokojnie usiąść obok i mogliśmy przez chwilę porozmawiać.

    - Teraz mogę odetchnąć i pomóc ci w obowiązkach – zaanonsowała z podejrzanie uśmiechniętą miną.
    - Szykujesz mi coś podobnego jak Lidka Romkowi? – zapytałem cichutko, starając się nie zostać usłyszanym zbyt daleko od jej krzesła.
    - Coś ty! – spojrzała jakby z niedowierzaniem. – Na odwrót. Rozchmurz się!
    - Nie jestem zaniepokojony – uśmiechnąłem się. – Nie mam powodu do obaw.
    - I tak trzymaj. Ależ spotkanie! Twoje narzeczone prawie w komplecie.
    - Cicho, bo usłyszą.

    Powoli, udając zwyczajne spojrzenie, skierowałem wzrok naprzeciwko. Snyber bajerował Grażynę, przy okazji też Edytę, natomiast pani Alina chyba obserwowała nas i próbowała tego nie okazać, w ostatniej chwili uciekając wzrokiem gdzieś w bok. Poza tym trwała organizacyjna gorączka. Kelnerzy zmieniali nakrycia na stole, gdzie wcześniej siedziała młodzież, tam też usiadła Lidka, pożegnawszy się z Romkiem.
    - Gdzie się podziała pani Kazimierzowa? – zapytałem Dorotkę.
    - Ustaliłam z nią, że zje obiad w hotelu i pojedzie do Warszawy. Jutro rano, wyjątkowo wrócimy razem.
    - Jedziemy rano? – skrzywiłem się.
    - Musimy. Może nie o siódmej, ale w południe powinniśmy być na miejscu. Tomek, kwestia negocjacji z uczelnią robi się bardzo pilna. Jutro w drodze przedstawię ci swoją koncepcję i musisz zająć się tym wręcz natychmiast. Naprawdę!
  • #45
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - A dzisiaj?
    - Dzisiaj dajemy sobie jeszcze pełny luz, gdyż z tego co widzę sytuacja jest niecodzienna. Tyle swoich dziewczyn tu zgromadziłeś!
    - Przypadek – mruknąłem. – I nie zapominaj, że panią Alinę poznałem dopiero dzisiaj. To dziennikarka, uważaj na nią.
    - Rozumiem. Natomiast Edyta, to tamta Edyta, prawda?
    - Tak.
    - Też rozumiem – roześmiała się. – Ładna dziewczyna! Oj, ty, Casanovo… – uśmiechnęła się. – Aha! Nie zapomnij, że jutro będziesz kierowcą – pochyliła się i podstawiła buzię, którą ucałowałem.

    - Ej, ej! Bez takich poufałości! – skomentowała głośno Lidka. – Tu jest posiedzenie sztabu, a nie majówka dla młodzieży!
    - Przeszkadza to pani? – zainteresowała się pani Alina.
    - Jasne! Jestem zazdrosna!
    - O pana Tomasza?
    Lidka spojrzała na nią z udawanym zdziwieniem.
    - A po co mi on? Szefa sztabu już mam, zespół się kompletuje, na romanse nie mam ani minuty czasu…
    Kobiety roześmiały się. Dowcip sytuacyjny był szyty zbyt grubymi nićmi.
    - Powinnaś też nie mieć czasu na podglądanie – podsumowałem. – Poza tym jesteśmy całkiem młodym małżeństwem, z bardzo niedługim stażem, prosimy więc o wyrozumiałość.
    - Tia… młode małżeństwo…
    - Może nie? – poparła mnie Dorotka.
    - Ty mnie nie denerwuj!

    Dorotka spoważniała.
    - Słuchaj! Nie jesteś przypadkiem chora?
    - Nie żartuj, jestem dzisiaj bardzo zmęczona – Lidka głęboko westchnęła.
    - Ma pani pełne prawo do zadowolenia i wypoczynku, gdyż praca którą wykonaliśmy dzisiaj wspólnie, to jest naprawdę majstersztyk! – odezwał się, cichy dotąd pan Adam. – I to w ciągu jednego dnia! Pani prezes, wszystko będzie dobrze, ja to tak widzę.
    - Dziękuję panu, panie Adamie.
    - Ja również panu bardzo dziękuję! – odezwała się Anna.

    Efektem ich dialogu było kilka sekund ciszy, która zapanowała przy stole, po czym moje panie ponownie zgłosiły chęć pożegnania się.
    - Ależ dlaczego? – Lidka od razu się ożywiła. – Proszę się nie przejmować moimi kwasami. Czasami mam kobiecą chandrę, to są jednak krótkie stany, a chciałam się poradzić…
    - Ja również prosiłabym panie o pozostanie z nami, jeśli to możliwe – zaproponowała Dorotka.
    - Bardzo dziękujemy, jednak zbyt długo zabieramy państwu czas – niepewnie odezwała się Grażyna. – Poza tym, nie przyjechałyśmy tutaj same, prosimy wziąć to również pod uwagę…
    - Rozumiem. Pani dyrektor! – Dorotka zwróciła się do Grażyny. – A możemy wraz z Tomkiem zaprosić panie na wieczór pod strzechą? Oczywiście, zaproszenie obejmuje również waszych panów. Pani redaktor, panią również i również we dwoje.

    - O! Dziękuję! Widzę, że macie państwo doskonały system wymiany informacji…
    - Nie spierajmy się, kto ma lepszy – Dorotka uśmiechnęła się. – Będziecie panie i państwo, naszymi mile widzianymi gośćmi. Zapraszamy zatem do naszego pierwszego stołu pod strzechą, to jest ten stale zarezerwowany.
    - O której początek imprezy? – sprytnie ustalała Lidka.
    - A jaką godzinę proponujesz? – odpowiedziała pytaniem Dorotka.
    - Osiemnasta i nie wcześniej.
    - To już całkiem niedługo. Może tak być? – Dorotka obrzuciła spojrzeniem siedzące przy stolikach. Sprzeciwu nie było.
    - Proponuję zatem, że od godziny osiemnastej gromadzimy się przy pierwszym stole pod strzechą. Wszelkie następne decyzje będą podejmowane na bieżąco za porozumieniem stron. Zapraszamy wszystkich!
    Ta decyzja została również zaakceptowana niemal w milczeniu, chociaż z potakiwaniem głowami.
    -W takim razie pozwolimy sobie pożegnać chwilowo naszych gości. Kto ma życzenie, prosimy o pozostanie i korzystanie z pełnej oferty. My natomiast pójdziemy popływać, co? – Dorotka spojrzała na mnie.
    - Jadłaś obiad?
    - Później zjem. Chodź! – wyciągnęła dłoń w moim kierunku.
    Ze złączonymi rękami zbiegliśmy ze schodów, pozostawiając za sobą wszystkich gości i wszelkie problemy.

    Na wolnym skrawku plaży, Dorotka zrzuciła sukienkę niemal nie przystając. Ja też się rozebrałem prawie w biegu, po czym z rozkoszą wskoczyliśmy w wody jeziora, nie zwracając większej uwagi na otoczenie.
    To było miejsce, gdzie spłukiwaliśmy z siebie codzienne troski i życiowe problemy, gdzie wodny żywioł niezmiennie panował i pozwalał nam się zrelaksować. W wodzie zazwyczaj nie było rozmów ani o pracy, ani o domowych sprawach. Staraliśmy się istnieć tylko we dwoje, chociaż czasami omawialiśmy przed wyjściem z wody bieżące, nadjeziorne sprawy. Ale nie tym razem. Dzisiaj obydwoje byliśmy przede wszystkim spragnieni siebie, a sytuacja niezbyt nam sprzyjała. Kąpielisko było pełne ludzi.

    Uciekliśmy od nich na głębię tylko po to, aby nie przeszkadzali nam pływać. Nie próbowaliśmy też żadnej intymności, wystarczała nam bliskość. Zwyczajny uśmiech, dotknięcie mokrych ciał, czasami krótkie objęcie, ale przede wszystkim bezpośredni i niezakłócony kontakt. Dorotka była obok i to mi wystarczało, tym bardziej że czułem jej wzajemność.
    Żadne dawne moje dziewczyny na brzegu teraz nie istniały. Dla niej tak samo nie miało to znaczenia. Dowiedziała się o nich już przed laty, kiedy bez zahamowań opowiadałem jej o swoim życiu. Czasami nawet na tym brzegu, gdzie teraz porzuciła swoją sukienkę i gdzie kiedyś rosła zwyczajna trawa, na której zielonym dywanie kochaliśmy się wtedy zaraz po moich wspominkowych wynurzeniach.

    - Co słychać u chłopców? – zapytałem, kiedy odpoczywaliśmy po pierwszych pływackich szaleństwach. – Kontaktowałaś się z nimi?
    - Tak, wszystko przebiega według planu. Wychowawca prosił, aby mu nie przeszkadzać, więc i ty do nich nie dzwoń. Później o tym porozmawiamy. A poza tym… ja chcę mieć jeszcze urlop! – oznajmiła nagle, modulując głos niczym Lidka, po czym nagle zarzuciła mi ręce na szyję. Oczywiście, od razu poszliśmy pod wodę. Całe moje szczęście, że natychmiast zwolniła uścisk, dzięki czemu wypłynąłem na powierzchnię.
    - Zwariowałaś! – wypluwałem wodę, machając rękami aby utrzymać się na powierzchni.
    - Przepraszam! – śmiała się. – Też się napiłam wody.
    - Wolę już gdy mnie obejmujesz na brzegu…

    Podpłynęła najbliżej jak tylko było można i objęła mnie nogami. Nie była jednak ciężarem, gdyż ruchami rąk sama utrzymywała się na powierzchni.
    - A teraz nie chcesz?
    - Chcę, ale nogami nie sięgam dna i się boję.
    Porzuciła mnie i odpłynęła na kilka metrów, jakby się zastanawiając, po czym podjęła decyzję i spojrzała mi w oczy.
    - Pływamy jeszcze, czy idziemy do sypialni? – zapytała otwartym tekstem.
  • #46
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - Słoneczko… będzie jak ty chcesz – oświadczyłem, wciąż wachlując rękami w wodzie. – Chociaż muszę powiedzieć, że zbyt długo się na tej powierzchni nie utrzymam. Nie wiesz ile metrów dzieli nas od dna?
    - Nie wiem, ale sprawdzę – obiecała, po czym zanurkowała pod powierzchnię. Po chwili się wynurzyła.
    - Oj, to nie są żarty! – oznajmiła, otrząsając włosy z wody. – Odpływamy stąd. Tu jest ponad cztery metry głębokości, dna nie sięgnęłam.
    - Jestem zdecydowanie za!
    Przyznałem się poniekąd, że na zbyt głębokiej wodzie nawet z Dorotką nie czułem się pewnie. Pamiętałem, jak to jezioro kiedyś mnie kusiło…

    - Co miałaś na myśli, kiedy wołałaś w jeziorze, że chcesz mieć jeszcze urlop? – zapytałem, gdy wieczorem schodziliśmy z tarasu w stronę parkingu.
    Wybraliśmy się pod strzechę. Słońce właśnie zachodziło i sam nie byłem pewien, czy akuratnie tam chcę z nią iść. Może lepiej by było gdybyśmy poszli gdzieś na wieczorny spacer? Ostatnią godzinę spędziliśmy w sypialni na dzikiej seksualnej orgii, jakbyśmy się nie widzieli co najmniej przez miesiąc i prawdę powiedziawszy, byłem teraz senny i rozleniwiony. Dorotka również nie przejawiała już takiej ruchliwości jak po przyjeździe.
    - Jakbyś nie wiedział… Ty byś nie chciał? – odbiła piłeczkę.
    - Ale śmieszne! Będziemy się licytować, kto bardziej chce?
    - Miałam na myśli dzisiejsze popołudnie i wieczór – objęła mnie, odwracając ku sobie. – Nie chcę dzisiaj rozmawiać o pracy, chcę się rozluźnić i zabawić!
    - Myślałem, że właśnie się rozluźnialiśmy…

    - Owszem! – uśmiechnęła się. – Na tę część relaksu narzekać nie mogę, ale to chyba nie jest jeszcze koniec wieczoru – ustawiła mnie vis a vis, mocno objęła w pasie odchylając swój tułów do tyłu tak, by nie stracić widoku mojej twarzy.
    - Jeśli mam być szczery, to najchętniej posiedziałbym teraz z tobą na brzegu pustego jeziora. Oparłbym się plecami o klon, ty usiadłabyś tyłem pomiędzy moimi szeroko rozłożonymi nogami, opierając się z kolei o mnie i siedzielibyśmy tak, słuchając wieczornych ptaków. Może i słowik gdzieś by się przyplątał… A ja szczypałbym wargami twoje ucho, zaś palcami sutki biustu.
    - Na pewno! – roześmiała się w głos. – Słowik w sierpniu! Ale masz pomysły, jeszcze lepsze niż moje.
    - Miewasz podobne? – zdziwiłem się.
    - A jak sądzisz, dobrze mi sypiać samej? – pociągnęła nosem, nie pozostawiając żadnych wątpliwości jak powinna brzmieć odpowiedź.
    - Chyba nie zdajesz sobie sprawy jak się ucieszyłem, kiedy zapowiedziałaś swój przyjazd – odparłem żarliwie.

    - Jak wyglądało wasze wczorajsze rozstanie z Anną? – nieoczekiwanie zmieniła temat.
    - Wcale nie wyglądało – wyjaśniłem. – Zostaliśmy najpierw we trójkę z Lidką, a potem pożegnałem je obydwie i to wszystko. W sypialni natomiast wróciły dawne lata, te dawne lata z tobą i nie mogłem zasnąć… Długo nie mogłem…
    - Nie te z Anną? – zapytała przekornie.
    - Nie, nie żartuj. Anna od lat nie zaprząta moich myśli i zaprzątać nigdy już nie będzie. Echo tej pieśni już dawno przebrzmiało.
    - Kocham cię! – wyznała nieoczekiwanie i pocałowawszy mnie przelotnie w brodę, próbowała wsunąć głowę gdzieś w okolice lewego obojczyka. Stałem przez chwilę nie bardzo wiedząc co mam zrobić.
    - Słoneczko, kochanie, nie zamierzasz chyba zasnąć tutaj na stojąco? – zażartowałem.
    - Niewykluczone – odmruczała i poczułem jak jej ciężar rośnie. Oparła się o mnie całym ciałem i to mojej wytrzymałości powierzyła swoją równowagę.
    - To co, wracamy do sypialni? – zapytałem cicho.
    - Nie! – podniosła głowę, po czym jej nacisk zelżał. – Ale przez chwilę znowu było mi całkiem dobrze…

    - Zaczynamy zwracać na siebie uwagę turystów.
    - Mam nadzieję, że się mnie nie wstydzisz?
    - Nie mów tak! – teraz ja zaprotestowałem. – Nie miałem na myśli siebie, lecz ciebie.
    Nagle wyprostowała się i westchnęła.
    - Teraz wiesz dlaczego chciałabym mieć jeszcze urlop? – spojrzała mi w oczy. – Nie wiem dlaczego, może świadomość, że jesteś tutaj ze swoimi byłymi… Wpadłam jednak w okres jakiejś nostalgii. Chyba jeszcze nie miałam w życiu takiego nastroju. Tak zmiennego i tak bardzo nieprzewidywalnego dla mnie samej. Nie wiem co się ze mną dzieje, chociaż wierzę, że to nie jest jeszcze klimakterium.
    - Przestań! – roześmiałem się na cały głos. – Klimakterium w tym wieku… Ale masz problemy!

    Śmiała się wraz ze mną, to była oczywista niedorzeczność.
    - Czasem nachodzą mnie jakieś dziwne myśli – próbowała się tłumaczyć.
    - Ależ Słoneczko, ja kocham tylko ciebie! – przytuliłem ją i pocałowałem.
    - Wiem i ja ci wierzę. Ale musiałam tu dzisiaj być i już!
    - Cieszę się bardzo – ponownie ją uścisnąłem. – Chociaż sądziłem, że przyjechałaś tu przede wszystkim z profesorami.
    - Nie! – zaprzeczyła z żartobliwym uśmieszkiem i uwolniła się z objęć. – Przyczyną pierworodną był Romek. Ścięłam się z nim dzisiaj, po czym wypędziłam na urlop i jakoś z rozpędu, a może i bez namysłu zapowiedziałam, że pojadę za nim przypilnować czy aby nie zboczy z drogi. Profesor zadzwonił później i tak się to wszystko poskładało.
    - Zostawimy ich tu samych?
    - Dadzą sobie radę – spojrzała na mnie z dobrotliwym uśmiechem.

    - Rozumiem, że Romek to wspomożenie Lidki?
    - Oczywiście – uśmiech zniknął z jej twarzy. – Dziewczyna mało ze skóry nie wyjdzie, a ten ma ważniejsze problemy… O, nie! Ma siedzieć w domu i jej pomagać! A przynajmniej zająć się dziećmi.
    - Przecież mają opiekunkę, babcię, dziadka, przedszkole…
    - Więc niech się dowie jakie problemy ma jego żona. Mógłby chociaż wspomóc tych młodych informatyków, zapaleńców… Dlaczego Lidka ma wciąż liczyć tylko na siebie? Doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny, a Lidka ma obowiązków tak na trzydzieści! A gdzie sen i wypoczynek?
    - A ty?
    - Co ja?
    - Ile bierzesz na siebie? I po co?

    - Och! – wydęła dumnie usta. – Ja przynajmniej mogę liczyć na ciebie! – obdarzyła mnie swoim promiennym uśmiechem. – Tomek, naprawdę! Czuję się z tobą bezpiecznie i już. Wiem, że nie zapomnisz o chłopcach, wiem że czasem pomyślisz o mnie, wiem też, że to co ci powierzę, zrobisz myśląc o moich i naszych interesach, więc nikomu nie pozwolisz się przekabacić. Prawda?
    - Nie wiem co masz na myśli w szczegółach, ale w dużym stopniu to jest prawdą.
    - W dużym stopniu!? – ten mój niuans wyłapała bez pudła. – A dlaczego uważasz, że nie całkowicie?
    - Powiedziałaś „czasem pomyślisz o mnie”. Z tym się nie mogę zgodzić! – patrzyłem na nią z miną niewiniątka.

    - Łobuz! – stwierdziła z zadowoleniem, po czym zarzuciła mi ręce na szyję.
    Ocieraliśmy się nosami, mrucząc przy tym jakieś melodie i strojąc do siebie miny, bez zwracania uwagi na otaczający nas świat. Nic dziwnego, że zignorowaliśmy dość cichy szum dojeżdżającego do nas hotelowego wózka. Dopiero kiedy się zatrzymał, a dźwięki ucichły, coś zaalarmowało moją świadomość i rozejrzałem się dookoła. O, cholera!
    Z wózka wysiadał Zielonik.
  • #47
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - Moje niskie ukłony dla szanownego państwa! – odezwał się, podchodząc bliżej. Twarz miał pełną uśmiechu, albo też nadzwyczajnego zadowolenia. – Aż serce rośnie, kiedy w realnym życiu można zaobserwować takie filmowe wręcz sceny. Coś pięknego! Jest mi odrobinę przykro, że przeszkodziłem państwu w tym miłosnym seansie, ale z drugiej strony… czuję się bardzo zaszczycony, że widziałem to wszystko na własne oczy. Ech… – podrapał się po głowie. – Zazdroszczę państwu!
    - Witamy pana prezesa, witamy! – Dorotka wyglądała na zupełnie wyluzowaną. Jakby Zielonik nas nie zaskoczył. – Ależ w niczym nam pan nie przeszkodził, bez obaw. My tak robimy dość często, przecież mamy niemal miodowy miesiąc. Dzieci wysłaliśmy na wakacje, więc hulaj dusza!

    - Mam nadzieję, że wybaczycie mi państwo tę bezczelność, gdyż poleciłem sekretarzowi zrobić kilka ujęć telefonem. Oczywiście, zaraz je wyśle na numer pana Tomasza, a u siebie skasuje, gdyż byłaby to nasza nieuprawniona ingerencja w romantykę całej sytuacji. Tym niemniej, w swojej pamięci tę sytuację zanotuję na długo. Piękne ujęcia, dlatego chciałem państwu pokazać je od mojej strony i dać możliwość zachowania dla potomności, stąd też decyzja o zrobieniu kilku zdjęć. Przyrzekam, że po ich wysłaniu na pana telefon zostaną skasowane i…
    - Chwileczkę! – przerwała mu Dorotka. – A co w tym takiego nadzwyczajnego?
    - To naprawdę wyglądało przepięknie! Nadzwyczajna, dojrzała małżeńska miłość w dość młodzieżowym wydaniu, piękne otoczenie, wyjątkowe tło krajobrazu i wszędzie niecodzienne refleksy światła, spowodowane promieniami zachodzącego słońca… Widok naprawdę był fantastyczny! Nie jestem jakimś wielkim estetą czy też koneserem sztuki, ale romantyzm tej sytuacji był przeuroczy! Chyba państwo nie zdawaliście sobie sprawy jak to można odbierać z zewnątrz.
    - Oczywiście, że nie. Przecież nie ustawialiśmy się nikomu pozować – zauważyłem.
    - I to jest najlepsze! – westchnął, po czym odwrócił się w stronę wózka. – Przesłał pan? – rzucił krótko.
    - Tak.
    - Tylko mój telefon pozostał w salonie – zauważyłem.
    - Proszę przesłać je na mój numer – podpowiedziała Dorotka.
    Po chwili oglądaliśmy siebie na małym ekranie jej smartfonu.

    Zdjęć było cztery, ale na jednym rzeczywiście, widok był niemal surrealistyczny. Refleksy słonecznego światła, przebijające się od zachodu już niemal poziomo, tworzyły w tle zupełnie nierealny krajobraz nad jeziorem. Chociaż my we dwoje prezentowaliśmy się na nim całkiem realnie, z pełnią szczęścia na obliczach.
    - Zna pan jakiegoś młodego, zdolnego malarza? – Dorotka zwróciła się do Zielonika z nieoczekiwanym zapytaniem.
    Prezes pokręcił niepewnie głową.
    - Chyba nie… Ale jeśli ma pani na myśli wykonanie obrazu, to odradzam młodego i gniewnego. Tu jest potrzebny zdolny kopista. Rzemieślnik raczej a nie wybitny artysta malarz.
    - Ma pan rację, a czy kopistę pan znajdzie?
    - Pani Doroto, dla pani wszystko! Nie znam, ale poszukam.
    - Proszę zatem zachować te ujęcia, przydadzą się panu w rozmowach.
    - Którą wersję pani preferuje?
    - Fotografia numer trzy, ta podoba mi się najbardziej. Te skośne smugi światła w gałęziach nadjeziornych drzew… Co je wywołało?
    - A czy przypadkiem Marek nie kombinuje dzisiaj jakiejś wakacyjnej, wieczornej imprezy? – zapytałem.
    - Możliwe – odparła.

    - To wygląda na efekt dymu z wytwornicy – podpowiedział sekretarz Zielonika, który do nas podszedł wcześniej i stał dotychczas w milczeniu. – Dym się rozproszył, nie jest już widoczny z bliska, ale polaryzacja wieczornym światłem, z oddali pozwala go znowu ujrzeć. To coś takiego jak niezbyt gęsta mgła. Z bliska niewidoczna, może się ujawnić z oddali, szczególnie po podświetleniu.
    - Ciekawe zjawisko. Panie prezesie, czyli trójka na dużym ekranie, może być? Czekamy na oferty od pana wybrańców, oczywiście nie cena gra rolę, lecz port folio. Obraz powinien być realistyczny. Jakieś kompozycje a’la są wykluczone. Chcę, aby malarz bez przekłamań oddał klimat tego wieczoru zachowany właśnie w tej fotografii, tak samo jak i nasze postacie. Impresjonistów wykluczam i myślę, że w tym mnie pan poprze.
    - Jak najbardziej – przyznał. – Wprawdzie niczego na razie pani nie obiecam, ale będę pamiętał. To nie jest awaria?
    - Nie. Może poczekać.
    - Panie Jurku, proszę zanotować – zwrócił się do sekretarza. – Musimy znaleźć dla pani jakiegoś dobrego rzemieślnika malującego obrazy na zamówienie.
    - Postaram się! – sekretarz skłonił głowę.
    - A swoją drogą, jeśli pan by się ustatkował, wtedy my moglibyśmy pana zaskoczyć – pozwoliłem sobie na małą kpinę.

    - Właśnie! – poparła mnie Dorotka. – Gdzie ta pana… Kamila, jeśli dobrze zapamiętałam?
    - Istnieje i ma się całkiem dobrze – lekceważąco wydął wargi. – Niezła dziewczyna, ale to nie jest materiał na żonę.
    Wzruszyłem ramionami.
    - To pan o tym decyduje – podpowiedziałem.
    - Oj, panie Tomaszu! – wyrzekł to takim tonem, jakbyśmy kiedyś chodzili razem na panienki. – Pan chyba o tym wie jeszcze lepiej niż pani prezes.
    - Skąd to pańskie przekonanie? – Dorotka nie udawała zdziwienia. – Czyżbym o czymś nie wiedziała?
    - Dawne dzieje – odparł bez mrugnięcia okiem. – To było tuż po tamtym, pamiętnym balu, kiedy panie pojechałyście na zakupy a ja, przyznaję się bez bicia, wypuściłem Kamilę żeby wysondowała pana Tomasza.

    - O! Czego ja się dowiaduję? – Dorotka spoglądała na niego podejrzliwie.
    - Pani prezes! Przecież się przyznaję, to są dawne czasy – tłumaczył. – Wtedy jeszcze nie znałem pana Tomasza, a i o pani zaledwie coś niecoś słyszałem. Natomiast od tamtego dnia nie pozwoliłem sobie na podobne zagrywki wobec państwa i już nie pozwolę. Tego może być pani pewna!
    - Bardzo mnie to cieszy – odparła z przekonaniem.
    - Zapewniam, że tak jest i będzie – powtórzył. – A z kolei ja również mam nadzieję, że dzisiaj państwo nie obrażą się na mnie za naruszenie prywatności.
    - No nie, nie przesadzajmy! – wesoło odrzekła Dorotka. – Zje pan z nami kolację?
    - Z przyjemnością! – odparł.
    - Zapraszamy zatem obydwu panów.

    Pamiętała, że Zielonik w zasadzie nie ruszał się nigdzie bez jednego z sekretarzy.
    - Bardzo dziękuję! – skłonił się jej. – Ale przy okazji zdradzę powód naruszenia państwa miru domowego.
    - O czym pan mówi? Jest pan naszym gościem, a nie intruzem! – Dorotka zaprotestowała.
    Wszyscy wiedzieliśmy, że mimo tablic ostrzegawczych, hotelowi goście chodzą po tym terenie niemal bez ograniczeń.
    - A poza tym tolerujemy nawet turystów. Już się pogodziłam z tym, że czasami zaglądają nam wręcz do talerzy.
    - Niepotrzebna ta tolerancja – zauważył. – Ale to jest moje prywatne zdanie, natomiast decyzja należy do państwa. Ja jednak nie o tym…
    - Może porozmawiamy pod strzechą? – zaproponowała Dorotka.
    - Bardzo chętnie, ale tego tematu właśnie tam nie chciałbym poruszać – zastrzegł z dużym naciskiem. – Dlatego pozwoliłem sobie przyjechać tutaj, aby porozmawiać bez świadków.
  • #48
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - Prosimy więc do nas! – przejąłem inicjatywę, wskazując na taras. – Tu nam nikt nie będzie przeszkadzał.
    - Prosimy! – potwierdziła Dorotka, ruszając z miejsca.
    - Dziękuję, ale to chyba zbędne – oznajmił, nie ruszając się z miejsca. – Sprawa jest bardzo krótka. Dowiedziałem się w terenie, że pani Lidia utworzyła swój sztab wyborczy wspólnie z panią posłanką Lechowicz, czy to jest prawdą?
    - Jak najbardziej – potwierdziłem. – Trochę późno powziął pan tę informację…
    - Ma pan absolutną rację i za to polecą u mnie głowy! – oświadczył z determinacją. – Pani Lidia wstąpiła do miłościwie rządzącej nami partii? – spojrzał na mnie.
    - Nic z tego – zaprotestowałem. – Lidka pozostaje bezpartyjna, a mój żart był całkowicie bezpodstawny i przewrotny, proszę wziąć to pod uwagę.
    - W jakim sensie?
    - Ich sztab został powołany dzisiaj, dlatego bardzo pana proszę o wyrozumiałość wobec swoich pracowników. Proszę oszczędzić ich głowy.
    - Żartowniś z pana – skomentował krótko.

    - Skąd to zainteresowanie szczegółami? – zauważyła przytomnie Dorotka.
    - Odpowiedź jest krótka. Chciałem pani Lidii zadeklarować swoją pomoc w jakimś tam zakresie, w którym mógłbym być przydatny przy realizacji jej zamierzeń, bo moim zdaniem na to zasługuje. Natomiast w żadnym wypadku nie mogę tego zrobić jawnie. Koniec i kropka. Poglądy oraz zamierzenia pani Lidii znam od dawna, są zbieżne z moim rozumieniem rzeczywistości i uważam, że zasługują na rangę poselską. Mógłbym na przykład oddelegować do jej sztabu świetnego speca od pi-aru, oczywiście koszty pokryję sam. Mogę też rozważyć inne opcje.
    - Doskonale! Piękna deklaracja! – skomentowała zadowolona Dorotka. – A dlaczego pan nie powie jej o tym osobiście?
    - Nie domyśla się pani?
    - Może i rozumiem…
    - Właśnie! – kontynuował. – Oczywiście, przeleję oficjalnie na rzecz ich sztabu dozwoloną prawem sumę, ale jakiekolwiek inne powiązania nie wchodzą w grę i w żadnym wypadku nie mogą zostać ujawnione. Opinia publiczna może mnie kojarzyć z tymi paniami w dowolnych innych konfiguracjach, byle nie wyborczych.
    - Tak, rozumiem! – Dorotka westchnęła. – Ja też nie mogę sobie pozwolić na jakiekolwiek publiczne zaangażowanie w kampanię, chociaż Lidka jest moją przyjaciółką.
    - Dlatego też pozwoliłem sobie wybrać właśnie panią i pana Tomasza na pośredników w tej sprawie, gdyż właściwie jedziemy tutaj na tym samym wózku.

    - Tomek nie jest oficjalnie ograniczany swoim stanowiskiem, chociaż…
    - Ryzykowałaby pani nadmiernie, ja bym odradzał – przekonywał. – Nieważne jest przy tym formalne stanowisko pana Tomasza w banku, lecz sam fakt, że jest pani mężem. Taką przynętę brukowce mogłyby rozdmuchać do rozmiarów namiotu cyrkowego! Zaprzeczenia i proces trwałyby kilka lat, lepiej, więc nie dawać im pożywki i mieć święty spokój.
    - Co zatem pan proponuje?
    - Pierwsza i podstawowa sprawa. Nawet szef ich sztabu wyborczego nie ma prawa o niczym wiedzieć, a kontakt ze mną poprzez pana Jurka może mieć wyłącznie pani Lidia, albo pan Tomasz osobiście, bo pani nie chciałbym z tym łączyć nawet dyskretnie. Zresztą, z panem będę się spotykał bezpośrednio przy innych, służbowych sprawach, a wtedy możemy porozmawiać i o tym, jednak wyłącznie w cztery oczy. Żadnych uwag w większym gronie, żadnych rozmów telefonicznych, żadnych wiadomości w poczcie elektronicznej. Te tematy istnieją wyłącznie w rozmowie osobistej, dobrze?
    - Jestem za – odparłem. – Wprawdzie wziąłem udział w burzy mózgów poprzedzającej powołanie sztabu, ale to się chyba nie liczy?

    - Nie… tutaj chodzi o kwestie finansowe – wyjaśnił Zielonik. – Gdyby na przykład opozycja dowiedziała się o wspomaganiu sztabu poza oficjalnym kontem, cała partia mogłaby zostać pozbawiona dotacji, a to są niemałe sumy. Tego nikt by mi nie wybaczył, tak samo zresztą jak i panu. Poza tym, wszyscy jesteśmy związani z bankowością, a to oznacza wiadomo co. Możemy mieć prywatne poglądy, ale nie należy o nich głośno mówić.
    - Bo pieniądz nie ma poglądów politycznych – podpowiedziała Dorotka. – Bank ma obowiązek działania niezależnie od tego, jaka partia jest przy władzy. Jeśli wspierałby jakieś ugrupowanie, to po zwycięstwie opozycji dostałby w rzyć, a tego akcjonariusze już by nie wybaczyli!
    - To oczywiste – zgodziłem się. – Czyli mamy przekazać Lidce informację, że dostanie wsparcie, ale na pana dyskretnych warunkach.

    - Tak! Moje warunki dotyczą poufności, przy tym nie oczekuję później żadnych fruktów. Natomiast państwu jest o wiele łatwiej skontaktować się z nią bezpośrednio, bez wzbudzania jakiegokolwiek zainteresowania, stąd też moja prośba o pośrednictwo. I bardzo proszę nie poruszać kwestii mojego wsparcia w obecności innych osób.
    - Tak, rozumiem – zapewniłem. – Ale chyba zdaje sobie pan sprawę z tego, że Lidka nie ma szans w wyborach. Zgodziła się pełnić rolę kwiatka do kożucha, za moją namową zresztą, aby nie dokładać problemów z przepchnięciem całego projektu przez wszelkie struktury administracyjne. Z tego też powodu angażuje się w kampanię Anny i tutaj powinniśmy dołożyć swoich starań, bo to jest jej nowy okręg! Jest na pierwszym miejscu listy ale co z tego? Jeszcze nigdy nie przeszła tutaj testu, a to nie warszawka. Dlatego naprawdę obawiam się o jej wynik. Ludzie mogą zareagować różnie, nawet tak jak zrobiły to struktury partyjne, czyli nieufnie. A wtedy to się przełoży na konkretny rezultat.

    - Mam podobne obawy, stąd i moja deklaracja – zauważył. – Pani posłanka Lechowicz jest teraz moją i naszą nadzieją. Bo jeśli nie będziemy mieć podobnej lokomotywy, to obawiam się, że długo nie znajdziemy kogoś, kto doprowadzi temat do szczęśliwego końca. Trzeba mieć niezłą siłę przebicia, aby to wszystko przeciągnąć przez zwykłe administracyjne niemożności i bariery. A ja już zaangażowałem się w ten projekt nie mniej niż państwo. A może i bardziej, kto to wie? – roześmiał się.
    - Prywatnie czy służbowo? – zainteresowała się Dorotka.
    - I tak, i tak – odparł, kręcąc głową. – To musi wypalić, innego wyjścia nie ma. Problem tylko w pytaniu kiedy. Kiedy w końcu załączy się zielone światło?! Odpowiedź na to pytanie ma wartość milionów złotych i w tym jest cały problem. Ja obstawiłem wariant wcześniejszy, dlatego też przegrana w wyborach będzie mnie kosztowała więcej niż wydatki wszystkich kandydatów w tej kampanii.
    - Ale pan nie zbankrutuje w przypadku takiej przegranej? – zapytała Dorotka.
    - Nie, tym niemniej ja cholernie nie lubię przegrywać! – odpowiedział z wesołą błyskawicą w oczach.
    - Pamiętam! – roześmiała się wesoło i swobodnie.

    - A teraz nie wiem co ma pani na myśli… – przyznał lekko zmieszany, spoglądając na nią z wyraźnym zdziwieniem.
    - Nocne Polaków rozmowy po oficjalnej części balu. Czyżby już pan wyrzucił z pamięci? – chichotała.
    - Och! Ma pani rację! – zawołał ze śmiechem. – Nie, nie wyrzuciłem – aż potrząsnął głową. – Powiem więcej, często tę sytuację wspominałem – spojrzał na mnie. – Oprócz pani wykładu o inwestycjach, długo nie mogłem zrozumieć, dlaczego pan Tomasz zwraca się do pani po imieniu…
    - Bo to jest łobuz! – przerwała mu, po czym zarzuciła ręce mi na szyję. – Kiedyś, przed laty, zabroniłam mu innego zwracania się do mnie, więc ciągle z tego korzystał.
    - Przecież wygrałem, nie opowiadaj! – zaprotestowałem. – Próbowałem cię tytułować, jednak wyraźnie mi nie pozwalałaś!
    - Musiałam się sprzeciwiać, ale… przecież mogłeś mnie nie posłuchać!
    - O masz! Ratunku!
    - Dobrze już, dobrze… – pocałowała mnie w policzek.
    - Pan coś z tego rozumie? – spojrzałem na prezesa.
    - A pan kiedyś pytał, dlaczego podróżuję z sekretarzem, a nie z żoną…
  • #49
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Wieczór pod strzechą nie zapisał się w mojej pamięci, zbyt wieloma szczegółami, nad czym później ubolewałem, gdyż następstwa miał zupełnie przez nas nieoczekiwane. I to zupełnie dla nas nie najgorsze. Do irytacji jednak doprowadzała mnie czasami świadomość, że nie potrafię czytać książki życia. Nie rozumiem i nie potrafię kojarzyć różnych, na pozór odległych od siebie zdarzeń. Wciąż miałem w pamięci własne przypadki i złośliwą grę, którą prowadził ze mną los, zawsze zaskakując i zastając nieprzygotowanego.
    Na razie jakby o mnie zapomniał, a może pod strzechą się pomylił? Nie, to chyba nie jest możliwe… A może przypominał, że wciąż jest blisko, tylko chwilowo, dla zmyłki, pozwala mi odetchnąć? I nadal moje rozterki niesamowicie go bawią? Raduje się taką skrywaną niepewnością, oczekiwaniem i wypatrywaniem ataku. Z której strony i kiedy nastąpi?
    Oczywiście, jak zawsze, odpowiedzi żadnej nie było. Kto miał mi odpowiedzieć na podobne, dręczące mnie czasami dylematy?

    Dorotka nie przeżywała podobnych wątpliwości. Kiedy próbowałem poruszać związane z tym kwestie, nieodmiennie zamykała mi usta pocałunkiem a także zapewnieniem, że ze mną jest i ze mną będzie już zawsze, więc rozważania o moich przyszłych losach uważa za zbędne oraz bezprzedmiotowe. I to kończyło wątek. Nigdy nie miała wątpliwości i nie pozwalała mi takowych mieć.
    Dlatego też pozostawałem sam na sam ze swoją niepewnością, chowając ją coraz głębiej. Uczyłem się ją lekceważyć i tak właściwie, powoli zaczynałem wierzyć, że przyszłość wyczerpała swoje kaprysy oraz zaskakujące mnie niespodzianki. Och, jaki byłem naiwny!

    Nasz stół pod strzechą okazał się katalizatorem nieoczekiwanych zdarzeń i chociaż mnie tym razem ominęły, los udowodnił, że innym osobom równie często gra na nosie. Inni też nie potrafią czytać jego wskazówek, wcale nie byłem w tym wyjątkiem. Czyżby rzeczywiście to przypadek rządził światem? I nikt nie był ubezpieczony od jego złośliwości? A może to nie los, lecz my we dwoje zmieniliśmy przyszłość kilku osób?
    Przecież do tej kolacji doprowadziliśmy sami, znaczy Dorotka i ja. Ponadto, stało się tak zupełnie przypadkowo, bez żadnego planu. A przecież bez niej i bez tego wieczoru, nic by się nie wydarzyło. Ci ludzie by się nie spotkali. Szanse na to w innym miejscu były praktycznie zerowe. Czyli zarówno cała zasługa, jak i cała wina z powodu ich poznania się, spadała na nas. Chociaż nikt nas za nic nie obwiniał.
    Jednak z innego punktu widzenia… Przez cały wieczór nie zrobiliśmy niczego, aby ingerować w czyjekolwiek problemy. Zresztą, efekt tego, co się wtedy zaczęło, zaskoczył nas nie mniej niż innych. Kolacja była przecież spokojna, a większość rozmów dotyczyła zupełnie różnych tematów. Tak się nam wtedy wydawało.
    A jednak, na dwa dni przed sylwestrowym balem, dokładnie w tym samym miejscu pod strzechą, w śniegowym otoczeniu, prezes Zielonik przedstawił nam panią Alinę, jako swoją przyszłą żonę. Nie muszę chyba dodawać, że nasze z Dorotką zaskoczenie, było absolutne.

    Zastanawiałem się później, czy wszystkie wydarzenia wieczoru nie były skutkiem dość przypadkowego, ale również specyficznego doboru miejsc zajmowanych przez biesiadników. Otóż, kiedy zawitaliśmy pod strzechę, byli tam już Lidka z Romkiem oraz Anna. Siedzieli na bocznej, prawej krawędzi zespolonych stołów od strony jeziora, zaś centralne cztery miejsca, te od strony boiska do siatkówki plażowej, pozostawili wolne. Nasze główne miejsca. No i teraz się przydały. Wprawdzie zostałem zepchnięty do lewego narożnika, mając obok siebie Dorotkę, dalej zaś Zielonika z sekretarzem, ale nie narzekałem. Po kilkunastu minutach pod wiatą zjawiły się zaproszone panie ze swoimi panami. Najodważniejsi, czyli Grażyna z Robertem usiedli pierwsi i to Grażynę miałem przez cały wieczór po lewej ręce.

    Początkowa wymiana zdań między nami przebiegała niemrawo, w małych grupkach osób znających się uprzednio. Zupełnie nie było tematów wspólnych. Przecież kolacja nie była ani uroczysta, ani planowana. Nikt tu nie pełnił roli przewodniej i nie miał zamiaru jej pełnić. Jedynie Lidka, porozmawiawszy wcześniej z Dorotką wyjaśniła ogólnie, że dania kolacyjne będą podane dla wszystkich, a jeśli ktoś nie reflektuje i życzyłby sobie czegoś innego, może śmiało zamawiać, nie przejmując się niczym. Potem każdemu uczestnikowi zostało podane menu i przez jakiś czas zajęto się studiowaniem zestawu. Było co czytać, to nie było ogólne menu. Ono dotyczyło tylko naszego stołu. I nie miało kolumny z cenami.

    Dorotka półgłosem wymieniała z Zielonikiem jakieś uwagi dotyczące inwestycyjnych prognoz, ale nie wsłuchiwałem się w ich rozmowę. Niech sobie podyskutują. Jak wspomniałem, byłem zaspokojony i rozleniwiony, dlatego przeniosłem swoją uwagę na lewą stronę, aby pokpić nieco z Roberta. Na to zawsze mogłem sobie pozwolić, gdyż momentu przed laty, kiedy przyniósł te dwie nieszczęsne butelki wódki z prośbą, abym odczepił się od Grażyny, już nigdy nie dało się wymazać z pamięci.

    I mimo dobrej miny, jaką robił w rozmowach ze mną, jakoś zawsze czułem nad nim psychiczną przewagę. Nie dokuczałem mu zbytnio, jednak moja wyższość przemycała się pomiędzy wierszami. Robiłem to wręcz podświadomie i on o tym wiedział. Mimo to, a może właśnie dlatego, nie potrafił się przełamać! Próbował, jednak ze mną mu to nie wychodziło. A przecież nie był ciamajdą!
    Bardzo poważny gość, doświadczony pilot o szerokich kompetencjach, do niedawna kapitan LOT-u, zapominał przy mnie języka w gębie. Skąd się to brało? Jaki zapis pozostawiło w psychice, że okazywał się aż tak trwały i niezniszczalny przez te wszystkie lata? Czy sama świadomość faktu, że to ja pozbawiłem Grażynę cnoty i sypiałem z nią przed nim, mogła aż tak odbierać mu pewność siebie? Niepojęte…

    Grażyna nie miała z tym aż takich problemów. Na nią straciłem wszelki wpływ, o czym przekonałem się, kiedy realizowałem audyt na polecenie Dorotki, przed udzieleniem kredytu ich firmie.
    - I jak, Roberto? – zagaiłem z nim rozmowę. – Żona odpuściła ci dzisiejszego golfa, czy od jutra separacja?
    - Jaka znów separacja, o czym ty mówisz – Grażyna wzruszyła ramionami, nie czekając na jego odpowiedź.
    - Jutro idzie ze mną na pole – oznajmił dumnie. – Już się umówiliśmy. Jak się dziewczyny nauczą zasad, to i golfa polubią.
    - Zasady to ja znam! – zgasiła go krótko. – Już kilka razy byłam z tobą na polu, więc nie zaczynaj od początku.
    - Dobrze, dobrze! – spasował. – Ty znasz, ale twoje znajome nie znają.
    - Mnie jutro nie będzie, więc dobrze zaplanuj zajęcia, bo w okolicy zauważyłem kilku drapieżników. Pewnie zgłodnieli i chętnie by się pożywili jakimś damskim udkiem – uprzedziłem, z nieco złośliwym uśmieszkiem na twarzy. – Dzisiaj odstraszałem ich samą swoją obecnością, ale jutro… A tak na marginesie, wolałbyś chyba nie słyszeć jak panie komentowały wasze dzisiejsze wyczyny na polu.

    - Ty… – Grażyna spojrzała na mnie z miną zabójcy. – Nie pozwalaj sobie i nie opowiadaj jakichś wydumanych bajek.
    - Co takiego mówiły? – połknął przynętę.
    Grażyna rzuciła mi ostrzegawcze spojrzenie.
    - Tak właściwie… o was nie rozmawialiśmy w ogóle – zbagatelizowałem swoje słowa, po czym zmieniłem ton na bardziej poważny. – Zabawiłem się natomiast w przewodnika turystycznego i zabrałem wasze panie na wycieczkę po okolicy, a więc mieliśmy inne, nie związane z golfem tematy. Ale jutrzejsza wyprawa z dziewczynami to dobry pomysł, tylko coś się pogoda psuje.
    - Ja tam z wami nie idę! – twardo oznajmiła Edyta.
    Widziałem jak od dłuższego czasu śledzi naszą rozmowę, a nie miała w tym trudności, gdyż siedziała z lewej strony Roberta. Jej mąż obrzucał mnie od czasu do czasu spojrzeniem, jednak milczał.
    - Więc co zamierzasz robić? – zapytałem.
    - Przyjdę na plażę, położę się i będę pachniała – oznajmiła ze śmiechem.
    - Długo tak nie wytrzymasz – skomentował jej partner. – Co zrobisz potem?
    - Jeśli ciebie wtedy nie będzie, to trudno! – spojrzała na niego rozkładając ręce. Groźba była aż nazbyt wyraźna. – Zmienię cię na lepszy model i już!
  • #50
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - A gdzie taki znajdziesz? – zapytał Robert. – Tu nie ma nieopierzonych kogutów, nie stać ich na miejscowe rozrywki.
    - Poradzę sobie, nie wierzysz mi? Niektórzy przecież znaleźli…
    Aż tak dobrego światła nie było, ale założyłbym się, że do mnie mrugnęła.
    - Jeśli mnie miałaś na myśli, to się mylisz! – zaprotestowałem.
    - Na pewno?
    - Na pewno! – potwierdziłem z wyższością. – Temat jest jednak dość skomplikowany i nie na dzisiejszy wieczór – przeciąłem dyskusję. – Zajmijmy się teraz kolacją, bo dania mają być przepyszne i szkoda by było nie zauważyć ich niepowtarzalności.
    - Pięknie zachęcasz! – skomentował Robert.
    - No ba! Starałem się od rana. Wszystko zamówiłem specjalnie dla was – zażartowałem, posyłając mu uśmiech.
    I tak w to nie uwierzy, ale co tam, miałem teraz swoje z nim pięć minut.

    Na czas posiłku przeniosłem swoje zainteresowanie na Dorotkę oraz Zielonika i muszę przyznać, że nie miałem mu nic do zarzucenia. Tak jak nam zapowiadał, w żaden sposób nie próbował wkładać kija w szprychy naszego związku. Raczej na odwrót, starał się być bardzo uprzejmy i elegancki wobec nas obojga. Nie zadzierał nosa, wymieniał pojedyncze zdania zarówno z nami jak i z pozostałymi uczestnikami kolacji i tylko z Lidką uciął sobie nieco dłuższą pogawędkę o przeszłych, lipcowych imprezach. Miał prawo, gdyż to on je finansował, ale o tym nawet się nie zająknął. Za to zaskakująco dobrze znał przebieg każdej z nich, a to oznaczało, że bezbłędnie dobiera sobie współpracowników.

    Ten człowiek był skazany na sukces. Udowadniał to swoją postawą od dawna, jednak nie mogłem zrozumieć. jednej sprawy. Dlaczego od czasu do czasu, nieodmiennie i cierpliwie ponawiał mi swoją ofertę zatrudnienia. Jaki potencjał we mnie ujrzał, że pozostawał zainteresowany moją osobą? Czy to tylko grzeczność? Po co? Przecież nic nie zależało od jego propozycji.
    Począwszy od dnia, kiedy poznaliśmy się po balu, kiedy Dorotka udowodniła mu swoją przewagę inwestycyjną, współpracował z nami czysto. Zawsze dotrzymywał danego słowa i tak samo był przez nas traktowany. Kiedy pilnie tego potrzebował, Dorotka w banku jakoś zawsze znajdowała dla niego czas. W kwestiach Alba Banku dogadywaliśmy się bez problemów, a ponieważ to ja najczęściej prowadziłem z nim rozmowy, naprawdę nie wyczuwałem u niego żadnych chęci wykorzystywania niewiedzy partnera.
    Zielonik był szczery i otwarty. Bez skrupułów przedstawiał problemy, które i jemu były nie po myśli, więc ja odpowiadałem mu tym samym. Tak samo nie kombinowałem, kiedy coś mi przeszkadzało, a kiedy czegoś nie wiedziałem, nie próbowałem grać wielkiego znawcy. Raczej konsultowałem się z Dorotką i to jej odpowiedzi mu przedstawiałem. Wiedział o tym, ale nigdy nie dał mi odczuć, że jestem tylko jej przekaźnikiem, na to sobie nie pozwalał. I co kilka miesięcy mi przypominał, że jeśli by się zdarzyło moje odejście z banku, zawsze znajdzie dla mnie ciekawą pracę u siebie.
    Natarczywy jednak nie był, ani wobec mnie, a już tym bardziej wobec Dorotki. Niczego nie mogłem mu zarzucić, grał fair.

    Oczywiście, kiedy delektowaliśmy się mazurskimi, grillowanymi rybami w Baśki wydaniu, jak też jej wymyślną jagnięciną w otoczeniu miejscowych dodatków i przypraw, stół wcale nie milczał. Niezbyt głośny gwar był wszechobecny i tylko od czasu do czasu dało się z niego wyłowić jakieś pojedyncze sekwencje nieistotnych słów. Goście byli obsługiwani na bieżąco, kelnerzy proponowali odpowiednie wina do potraw, więc atmosfera szybko robiła się coraz cieplejsza. Ale tak naprawdę, dopiero po kolacji ktoś wszedł na temat przyszłych wyborów i wtedy ruszyła pierwsza ogólna dyskusja. Grupy i grupki szybko ucichły, kiedy po pewnym czasie głos Zielonika nabrał mocy.

    - Szanowne panie i piękni panowie! Nie będę ukrywał, że kibicuję zarówno pani poseł Annie Lechowicz, jak i nowej kandydatce, pani Lidii Dalerskiej! W dodatku marzę o tym, aby obydwie zostały wybrane do parlamentu, gdyż są naszymi, godnymi przedstawicielkami! Jeśli ktoś z państwa będzie miał możliwość głosowania w tym okręgu, to naprawdę zachęcam. Ja na pewno tak zrobię.
    - Ależ pan ma tylko jeden głos, a panie są dwie! – zawołał partner pani redaktor. – Komu go pan przyzna?
    - Jeszcze nie wiem – odparł spokojnie. – Na pewno tej z pań, która będzie miała większe szanse. Na razie za wcześnie o tym mówić.
    - Czyżby był pan zwolennikiem kobiet w polityce? – dociekała pani Alina.
    - Dlaczego? Nie, niekoniecznie. Ja jestem zwolennikiem kompetencji. A te panie są po prostu najlepsze w tym okręgu, więc dla mnie wybór jest prosty. Płeć ma w tym wypadku drugorzędne znaczenie, a tym bardziej przynależność partyjna.
    - Jakoś nie bardzo panu wierzę – prowokowała.

    - Dlaczego?
    - W zarządach pana firm nie spotyka się kobiet. Proszę się na mnie nie pogniewać, ale słyszałam pogłoski, że pan w ogóle kobiet nie lubi…
    Dorotka parsknęła śmiechem na cały głos.
    - Oj, prezesie, ale pan sobie nagrabił! – chichotała wesoło.
    - No nie… – Zielonik też się uśmiechał. – I co ja mam pani odpowiedzieć? Przekonywać, że nie jestem wielbłądem?
    - Tak się kiedyś zastanawiałam – kontynuowała Dorotka, poważniejąc – czy gdyby Tomek nie był znany publicznie, nie posądzono by mnie o podobne przekonania. Bo przecież lubię Lidkę i pokazujemy się często razem. Natomiast nasze dzieciaki są mało widoczne, mało kto o nich wie, kilka już razy pisano o mnie w brukowcach w brzydkim stylu i zawsze ktoś może to zacytować…

    - Ależ pani jest kobietą sukcesu! – zawołała pani Alina. – Niezmiernie żałuję, iż przyrzekłam pani mężowi niczego nie publikować z mojego tutaj pobytu… A może pani pozwoli się przekonać do zmiany jego decyzji?
    - Nie bardzo wiem po co?
    - Proszę pani! Kobiety, takie zwykłe gospodynie oglądające seriale, a jeszcze bardziej ich córki, potrzebują jakiegoś wzorca. Potrzebują przykładu, drogi i nadziei, że to się może udać! Że nie muszą być tylko kelnerkami, sprzątaczkami czy najwyżej sekretarkami. Że same mogą być dyrektorkami i mieć sekretarzy. Mam nadzieję, że pani to rozumie?
    - Ależ rozumiem pani uniesienia, tylko zupełnie ich nie podzielam – odparła Dorotka.
    - Dlaczego? Pani nie czuje się kobietą? Nie czuje pani związku z innymi kobietami?
    - Proszę pani… Moim przykładem nie przekona pani żadnej kobiety. Do niczego.
    - Jest pani tego pewna? Bo ja nie.
    - A ja jestem.
    - Proszę więc powiedzieć, dlaczego pani tak uważa.

    - Bo ze mną takie kobiety nie będą się identyfikowały. Nie umiem i nie lubię gotować, nie sprzątam, nie śledzę mody, nie oglądam seriali, nie czytam prasy dla gospodyń domowych, tylko praca, praca i jeszcze raz praca. Scenariusz bardzo atrakcyjny dla czytelników, prawda? – zakończyła, nie kryjąc ironii.
    - Myślisz, że one chętnie gotują, albo sprzątają? – wtrącił Romek. – Spróbuj namówić Lidkę na sprzątanie.
    - Chcę sprawiać ci przyjemność, dlatego tobie pozostawiam to zadanie – mruknęła zaczepiana.
    - Zarówno Lidkę jak i mnie stać na zatrudnianie kogoś do sprzątania. Osobę, która w wolnym czasie ogląda seriale, zamiast rozwijać swoje umiejętności. Powinna pani wiedzieć, że nie tak dawno uznane światowe czasopisma opublikowały wyniki szerokich badań socjologicznych na temat, po jakim okresie ćwiczeń osiąga się poziom mistrzowski. W zależności od tematyki zainteresowań, czyli od branży. Otóż wyniki tych badań są zaskakujące, nawet dla specjalistów. Nieoczekiwane, gdyż okazało się, że niezależnie od dziedziny, liczba dziesięciu tysięcy godzin jest wspólna dla wszystkich! Dla inżynierów, artystów, dziennikarzy i lekarzy. Dziesięć tysięcy godzin ćwiczeń! Trzeba więc to zaliczyć, ćwicząc z pasją, a wtedy sukces jest pewny. Innej recepty nie ma i być nie może! I na pewno drogą ku temu nie jest oglądanie seriali. Proszę więc napisać to swoim czytelniczkom, a wasz nakład na pewno spadnie. Niestety, żadnej innej tajemnicy nie ma.

    - Eee… coś za mało – odezwał się Romek. – Dwieście godzin miesięcznie daje po czterech latach niemal dziesięć tysięcy godzin, czyżby więc absolwenci liceów stawali się od razu mistrzami?
    - Opanuj się! – rzuciła krótko Lidka. – Czytałam o tym. To mają być godziny w wybranej dziedzinie, a nie czas nauki ogólnej. Jakiegoś wu-efu czy też nauk o życiu w rodzinie. Dziesięć tysięcy godzin ćwiczeń w wąskiej specjalizacji, bez czasu poświęconego na nabycie ogólnej ogłady. Nawet Beatlesom wyliczono, że przez taki właśnie okres terminowali głównie w Hamburgu, zanim wskoczyli na szczyt listy przebojów. Niczego nie ma za darmo!
  • #51
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - Coś mi tu nie gra…
    - A liczyłeś czas, jaki poświęciłeś w piwnicy na swoje projekty? – włączyłem się do dyskusji. – To już z czystym sumieniem możesz zaliczyć do tych godzin.
    - No… Trochę tego było…
    - Właśnie. – Dorotka odzyskiwała panowanie nad sytuacją. – Jesteś informatykiem wręcz doskonałym, właśnie dzięki temu, że pracowałeś wieczorami więcej niż inni. Tak samo Bill Gates, chociaż studiów nie skończył, ale niech nikogo to nie zmyli! Jemu wtedy było szkoda czasu na tematy poboczne, jednak te magiczne dziesięć tysięcy godzin ćwiczeń i on zaliczył, zanim wypłynął na szersze wody. To była jego pasja, więc czasu nie liczył. Ale właśnie te jego doświadczenia zaowocowały i swoją rolę odegrały. Bo wirtuozerii nie nabywa się w liceum. Ja tak samo, nie w szkole zdobyłam rzeczywiste umiejętności.

    - Krótko mówiąc, państwa kariery nie nadają się do gazet – zauważył Zielonik.
    - Zdecydowanie! – poparła go Dorotka, śmiejąc się ironicznie. – Miałabym zaproponować innym kobietom siebie jako wzorzec? Proszę bardzo! Szesnaście godzin pracy oraz nauki na dobę, dwie dla siebie i rodziny, oraz sześć godzin snu. I tak przez szereg lat! Coś jeszcze? Jeśli któraś chętna to wytrzyma, sukces ma pewny!
    - Trochę tego jest… – przyznał mało dowcipnie Romek.
    - Szczęśliwi czasu nie liczą! – Robert zaznaczył wreszcie obecność innych uczestników przy stole. I chyba to ośmieliło Grażynę.
    - A jak pani poznała się z Tomkiem? – zapytała, spoglądając Dorotce w oczy i przy okazji chyba namieszała Alinie, która według mnie już szykowała się do następnego ataku.
    Dorotka nieoczekiwanie zachichotała.

    - To akuratnie było tak kuriozalne, że absolutnie nie nadaje się do prasy! Bardzo niewychowawcze zdarzenie, dlatego nie będę zdradzać szczegółów!
    - Ależ ja nikomu nie będę o tym opowiadała! – zapewniła Grażyna.
    - Jeśli mam być szczery, to również bardzo chętnie dowiedziałbym się wreszcie, jak było naprawdę – Zielonik dołożył nam z prawej strony. – Jakieś echa niecodzienności całej sytuacji do mnie dotarły, ale nigdy z pierwszej ręki. Dlatego pewności żadnej nie mam.
    Dorotka wzruszyła ramionami.
    - Ta historia nie jest tylko moją własnością, dlatego bez zgody męża, nie mogę niczego powiedzieć – spojrzała na mnie jakby z zaleceniem, żebym się nie zgadzał.
    - Myślę, że możemy uchylić rąbka tajemnicy – odparłem, chcąc nieco oszukać pytających. – Poznaliśmy się tak naprawdę zupełnie przypadkowo, gdyż jak się później okazało, wybraliśmy się w podróż pociągiem tego samego dnia, w tym samym kierunku, w dodatku znaleźliśmy się w tym samym wagonowym przedziale. Czysty przypadek. Piękna, młoda dziewczyna, podróżująca wraz z kilkuletnią dziewczynką oraz ja, podtatusiały i przy tym smętnie spoglądający w przyszłość jegomość.

    Nie będę ukrywał, że mimo ciemności nocy, z przyjemnością spoglądałem dyskretnie w kierunku swojej współtowarzyszki, gdyż była zjawiskowo piękna, ale jakaś nieco smutna. Powiedziałbym nawet, że była zadumana, co tym bardziej dodawało jej uroku. Nie myślałem wtedy o jej zdobywaniu, ani nawet nie dopuszczałem do siebie podobnych myśli. Zadowalałem się kontemplowaniem aury, jaką wokół siebie roztaczała. Jej niezwykłej urody księżniczki i tajemnicy, którą w sobie skrywała…
    - Nie opowiadaj poetyckich bajek o niedostępności – przerwała mi Grażyna i natychmiast za stołem rozległ się gwar rozmów, wołań, ale przebiła się przez nie. – Mógłbyś to nieco skrócić?
    Uniosłem dłoń i po chwili zapanowała cisza.
    - Chciałaś dowiedzieć się jak było naprawdę, więc dlaczego protestujesz?
    - Bo czuję, że coś próbujesz tu rozmyć…

    - Jemu wcale nie chodzi o rozmycie, lecz o pranie. Spodni szczególnie – nieoczekiwanie odezwała się Lidka i wszystkie głowy odwróciły się ku niej.
    W tym momencie zdałem sobie sprawę, że opowie wszystko po swojemu, kpiąc z nas na potęgę.
    - Jakie pranie spodni? – Grażyna oczywiście niczego nie rozumiała.
    - Nigdy pani nie podrywała jakiegoś chłopaka? – Lidka jak zwykle, nie odpowiadała wprost.
    - Ja? – Grażyna była zdumiona. – Dlaczego miałabym to robić? To oni mnie podrywali.
    - Zawsze? – upewniała się Lidka.
    - Zawsze! – padła twarda odpowiedź.
    - Ciekawe… – odezwałem się głośno, aby wszyscy mnie usłyszeli.
    - Co „ciekawe”? – odezwała się zaczepnie. – Masz jakieś wątpliwości?
    - Tra ta tam… – zanuciłem znacząco i natychmiast kontynuowałem. – Pamiętasz jak machałaś mi kluczem przed oczami, gdy siedziałem w akademiku na łóżku u Zojki? Wtedy, kiedy się poznaliśmy?
    - I co z tego?
    - Powiedziałem ci, że machasz nim zbyt szybko i nie widzę numeru pokoju, do którego mam przyjść. Pamiętasz?
    - Owszem, ale co z tego? Uważasz, że cię wtedy podrywałam?
    - Nie… chociaż… pokazałaś mi wtedy ten numer wyraźnie.

    Za stołem rozległ się chichot, jednak Grażyny to nie speszyło.
    - Dlaczego nie miałam pokazać ci klucza? – popisała się zdumieniem. Niemal prawdziwym. – Zojka przedstawiła ciebie jako swojego dobrego kolegę. Miałam się czegoś bać?
    - No nie. Bać się nie miałaś żadnego powodu. Ale nie o obawy chodzi.
    - No właśnie – potwierdziła spokojnie. – Przyszedłeś, poczęstowałam cię herbatą, przez jakiś czas grzecznie rozmawialiśmy a potem sobie poszedłeś. Co w tym dziwnego?
    Czułem wręcz na sobie spojrzenia biesiadników i co miałem zrobić? Przypomnieć jej, jak przyznała po paru tygodniach, że oczekiwała wręcz mojej zaczepki? Że wtedy już po minucie spędzonej we dwoje, wyłuskałem jej duży biust ze stanika, bez najmniejszego słowa protestu? I jak zamierzałem posunąć się dalej, bo nie stawiała żadnego oporu, ale przyszły jej koleżanki i chwilowo było po zawodach? Albo jak potem chciała ze mną stracić cnotę, czego nie kryła?
    Nie miało to sensu. Tamte sprawy były zakończone, po co niszczyć jej relacje z Robertem? On wie i ja wiem, wystarczy. Inni nie muszą wiedzieć.

    - Teraz nazywają to herbatą... Nie wiedziałem. A tyle lat się łudziłem, że chciałaś wtedy coś jeszcze… – westchnąłem z naiwną nadzieją, że na tym temat się zakończy.
    - Dlatego i Doroty sygnałów nie potrafiłeś później odczytać – autorytatywnie wyjaśniła Lidka. – Aż musiała dopuścić się obrazy porządku publicznego, żebyś co nieco pojął…
    - Nie rozumiem – odezwała się pani Alina. – W końcu kto kogo podrywał?
    - To skomplikowane. Ale z tego co wiem, pod koniec podróży Tomek dostał propozycję natychmiastowego zdjęcia spodni…
    - Nie opowiadaj bajek! – przerwałem Lidce wypowiedź. – Nie było takiej propozycji.

    - Taak? – podniosła głos. – Wprawdzie mnie wtedy z wami nie było, więc na własne uszy nie słyszałam – zastrzegła się. – Ale z pociągu wyszedłeś jednak bez spodni, a to już widziałam na własne oczy! – tłumaczyła niestrudzenie, parskając przy tym śmiechem.
    - Spodnie nadawały się tylko do prania – Dorotka próbowała coś wyjaśnić i wpakowała mnie w kabałę.
    - Ja tam nie wiem, co on robił w tym przedziale przy tobie… – Lidka zarażała swym śmiechem cały stół – …że spodnie nadawały się później tylko do prania… I czemu tak ochoczo ty się z praniem zaoferowałaś… ja pierniczę! – zachodziła się od śmiechu. – Tyle lat tego nie wiedziałam! Ulżyło ci chociaż? – to już skierowała pod mój adres.
    - Wariatka! – Dorotka nie próbowała więcej z nią dyskutować.
  • #52
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - A naprawdę, jak wtedy było? – zapytał uśmiechnięty Zielonik, kiedy emocje związane z opowieścią Lidki mieliśmy już za sobą.
    - Zwyczajnie. Podróżowałam wtedy z siedmioletnią siostrzenicą, córką Justyny, która rozbudzona przed Warszawą, nie utrzymała w dłoni kubka z sokiem, kiedy szarpnęło wagonem. No i stało się! Wylała jego zawartość na Tomka spodnie, stawiając mnie w nieciekawym położeniu.
    Wtedy też, rzeczywiście, w rozpędzie poprosiłam Tomka, aby je zdjął. Byłam gotowa wypłukać je od razu, zapominając przy tym, że w toalecie wagonu tego dnia nie było wody. Przecież wcześniej prosiłam Tomka o butelkę, aby chociaż przetrzeć rankiem oczy, bo sama miałam wyłącznie soki… Ech, kolejowe podróże.
    - I wyprała pani te spodnie?

    - Wyprałam! – potwierdziła ze śmiechem. – Widzi pan, wtedy też zaczęliśmy w pociągu zwyczajnie ze sobą rozmawiać i okazało się, że jedziemy w te same strony. Ja do Lidki, do Czyżyn, a Tomek jechał tutaj, nad jezioro. Dookoła nie było jeszcze niczego, żadnego hotelu. Stał tylko duży dom Jasionka, a wokół wielkie chwasty, jezioro i pustka. Bardzo mi się to spodobało, dlatego wprosiłam się do niego na wakacje i tak już nam zostało. Mamy też piękną pamiątkę z tamtego okresu…
    - Jaką pamiątkę?
    - Piotrusia i Pawełka – spojrzała na niego z przyganą. – Z niczego się przecież nie wzięli.
    Zielonik zrobił głupawą minę.
    - Długo sądziłem, że to są dzieci pani poprzedniego męża…
    - Nic z tego! – Dorotka roześmiała się swobodnie. – Za Johna wyszłam będąc już matką, a wcześniej sypiałam wyłącznie z Tomkiem, więc o pomyłce nawet mowy być nie może. A teraz wróciliśmy do siebie i… niech już tak zostanie! Zgadzasz się? – odwróciła się do mnie z wysuniętą do pocałunku buzią.
    - Jestem za! – objąłem ją i mimo niezbyt wygodnej pozycji, ucałowaliśmy się i uściskali, nie zważając na otoczenie.

    - Ej, młodzieży! – Lidka oznajmiała, że wciąż czuwa. – Dość już tych umizgów, to nie jest gimnazjum! Już wam zwracałam dzisiaj uwagę.
    - Na szczęście, nie jesteś naszą wychowawczynią – odpowiedziałem. – I zostaw nas w spokoju. Mamy właśnie miodowy miesiąc, więc wszelkie uwagi nas dotyczące, będziemy poczytywać za zwykłą zazdrość.
    - No wiecie… – Lidce chyba podcięło skrzydła. – Dzieci już samodzielnie latają po świecie, a oni urządzają sobie miodowy miesiąc. Nic z tego! Miodowy miesiąc mieliście wtedy, przez całe lato! Zaszyci w głuszy niczym w puszczy amazońskiej, mogliście nawet na golasa biegać i tak by was nikt nie zobaczył.
    - Biegaliśmy przecież. Bywały jednak zbyt zimne dni, aby się nie odziać – stwierdziłem dwuznacznie. – No i ty nas czasami nawiedzałaś, a ja nie chciałem cię straszyć swoją nagością.
    - Mówisz, że powinnam się jej bać? Znaczy dobrze robiłeś, że się wtedy ubierałeś?

    - A ja mam do państwa takie ogólne pytanie… – wtrącił Robert. – Czy mogę?
    - Proszę! – odpowiedziała mu Dorotka.
    - Bo słyszę, że dzieci samodzielnie latają… A może i starsi by polatali? Kiedyś na polu golfowym wynikła dość gorąca dyskusja, związana z ogólnymi planami zagospodarowania okolicy i jeden z grających panów twierdził, że niedługo będzie można przylatywać na weekend Cesną, albo też inną Wilgą. Natomiast ja zupełnie nie słyszałem o planach zorganizowania w okolicy lądowiska dla samolotów lub czegoś podobnego. Dlatego chciałem uzyskać od państwa odpowiedź w tej materii…
    Popatrzyliśmy na siebie w milczeniu.
    - Nie od rzeczy by to było – zauważył Zielonik.
    - Lotnisko w takim małym ośrodku? – wyrwała się Edyta. – Przecież nawet duże miasta pobudowały podobne i teraz nie mają za co ich utrzymać…
    - Nie lotnisko, lecz lądowisko – sprostował Robert.

    - Przyznam się, że takich planów dotychczas nie mieliśmy – oznajmiła Lidka, w jednym momencie przeistaczając się w kompetentną bizneswoman. – Uważa pan, że jest to potrzebna inwestycja? Zarobiłaby na siebie?
    - Zarobić to raczej nie, chociaż wokół niej można rozwinąć niemały rynek usług wszelakich. Ale przede wszystkim, mógłby to być dodatkowy magnes przyciągający wielkie firmy oraz ich bogatych szefów. Czas! Czas się liczy! Słyszałem o staraniach w sprawie skomunikowania się drogami, ale powietrze też istnieje. I też może mieć wpływ na przemieszczanie się.
    - Pan, o ile dobrze pamiętam, jest specjalistą od latania? – upewniała się Dorotka.
    - Tak – Robert uśmiechnął się do niej. – Kapitan LOT-u w stanie spoczynku, obecnie w zarządzie lotnictwa cywilnego – podpowiedział.
    - Zatem orientuje się pan jaką sumę należałoby zainwestować w podobne przedsięwzięcie?
    - Nie tak dużą. Kilka milionów wystarcza, a u państwa może nawet mniej. Przecież przed wojną było tutaj coś podobnego i to całkiem niedaleko.

    - Gdzie? – Lidka niemal wrzasnęła.
    - Dokładnie nie wiem, mapa miała zbyt dużą skalę.
    - A ty skąd to wiesz? – nawet Grażyna była bardzo zaskoczona, że o nas wszystkich już nie wspomnę.
    - Oglądałem starą, przedwojenną mapę u siebie w pracy. I przypadkowo spojrzałem w tym kierunku… Naprawdę! Gdzieś niedaleko było lądowisko dla samolotów, starsi ludzi powinni o tym wiedzieć i pamiętać.
    - A dlaczego to jest takie ważne? – dociekał Zielonik.

    - Widzi pan… przy takich budowlach, najważniejsze jest dobre rozeznanie geodezyjne oraz geofizyczne. I to bardzo dokładne. Nie można sobie pozwolić, aby na przykład po obfitych opadach deszczu grunt stracił w którymś miejscu nośność, bo to groziłoby katastrofą. Całość pasa lądowiska musi zapewniać niezmienność warunków posadowienia maszyn, mało lub zupełnie niezależnych od warunków pogodowych. Musi być też odpowiednio ulokowana do przeważającego kierunku wiatrów, nie narażona na częste mgły i tak dalej, i tak dalej.
    Dlatego największym kosztem są badania zapewniające wybór optymalnej lokalizacji i późniejsze prace nad poprawą tych parametrów, które poprawić się da. Czyli na przykład utwardzenie terenu, jakieś osuszenia czy też odwodnienia, może jakieś nasadzenia osłabiające uderzenia bocznych podmuchów, odpowiednie wyrównanie terenu… Jest tego dość dużo. I proszę mi wierzyć, nie jest to proste zadanie. W dodatku specjalistów w kraju mamy niewielu, a więc kosztują oni niemało. Natomiast jeśli mamy lądowisko poniemieckie, to nie szukamy innej lokalizacji. Oni bardzo dobrze to wszystko sprawdzali i wybierali optymalnie. Nawet wymagane długości pasa, przeważnie odpowiadają i dzisiejszym potrzebom. Wystarcza dokonanie inwentaryzacji i na jej podstawie opracowanie projektu dostosowania parametrów do dzisiejszych przepisów. Naprawdę, zmniejsza to koszty diametralnie!

    - Rozumiem, to jest logiczne – Zielonik kiwał głową. – A czy ma pan kontakty do firm lub też projektantów, którzy zajmują się takimi sprawami?
    - Tak, oczywiście.
    - Byłby pan skłonny pomóc mi w trafieniu do nich?
    - Jak najbardziej! Bez żadnych problemów.
    - Bardzo pan uprzejmy, dziękuję! Rozumiem, że państwo pozostajecie w hotelu…
    - Tak, dzisiaj dopiero przyjechaliśmy – wtrąciła Grażyna. – Będziemy do końca tygodnia.
    - Zatem jutro rozglądnę się po okolicy, popytam tu i ówdzie, a już dziś pozwolę sobie zaprosić państwa na jutrzejszą kolację, byśmy porozmawiali o wszystkim dokładniej. Pan ma bardzo dużo wiedzy na ten temat.
    - Właśnie – włączyłem się do rozmowy. – Skąd ty to wszystko wiesz? – spoglądałem na Roberta. – Latałeś przecież nad oceanem, a nie nad naszymi pastwiskami.

    Roześmiał się swobodnie. A może nawet nazbyt swobodnie.
    - Jednak wciąż mam tę swoją pierwszą samolotową licencję. Pamiętasz jak się nią chwaliłem?
    - Jasne! Byłeś wtedy dumny jak paw! A ja, prawdę powiedziawszy, pierwszy raz w życiu widziałem podobny dokument. Ładniejszy nawet niż dyplom ukończenia studiów. Czyli mówisz, że nadal latasz?
  • #53
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - Rzadko – przyznał. – Grażynka nie pozwala mi kupić maszyny, chociaż gdybyście urządzili tutaj lądowisko, to kto wie…
    - A nie idzie wylądować na zwykłej łące? – zapytałem naiwnie. – Przecież podczas wojny nie takie numery partyzanci robili…
    - Nie na każdej łące dało się wylądować – kręcił głową. – Musieli szukać „podchodzącej”, a i tak jeszcze poprawiali co nieco. Poza tym, jak ja bym wyglądał łamiąc prawo? Prawo, na którego straży stoję?
    - Ty? – zdziwiłem się. – Jakiego prawa pilnujesz?
    - Lotniczego! – pokiwał głową. – Tematykę lądowisk znam dokładnie dlatego, że to ja podpisuję ostateczny dokument, potwierdzający spełnienie wszelkich niezbędnych warunków, aby samoloty mogły na nich lądować i z nich startować. Czyli aż do odwołania, to ode mnie zależy funkcjonowanie każdego z nich.
    - O, kurczę! – zawołałem. – Jak to człowiek nie wie, z kim wódkę pije. Gratuluję! Powiem ci prawdę, że wtedy, kiedy pokazałeś mi tę swoją licencję, nie wyglądałeś na taką szychę!
    - Ty też nie – odparł ze śmiechem.

    - Ja ci zazdrościłem, bo miałeś książeczkę, którą w imieniu samego ministra własnoręcznie podpisał podsekretarz stanu…
    - Nie żyje już – spoważniał. – Poznałem go osobiście, kiedy był już na emeryturze. Gość zwyczajnie zakochany w samolotach i lataniu, nawet ówczesny ustrój go nie zepsuł. Porządny był człowiek!
    - Wielu było porządnych ludzi w tamtych czasach, chociaż dzisiejsza młodzież zupełnie tego nie rozumie.
    - Na przykład my sami! – podpowiedziała Edyta udowadniając, iż pilnie przysłuchiwała się naszej rozmowie. Oczywiście, jej słowa wywołały salwę śmiechu i rozluźniły atmosferę przy stole.
    - Czemu się państwo śmiejecie? – udawała zdziwienie. – Powiedziałam jakąś nieprawdę?
    - Nie… nie… ależ nie… skądże! – splątane głosy przebijały śmiech. – Takich porządnych ludzi jak my, to zupełnie nie było!

    Niespodziewanie głos zabrała Anna.
    - Pani Edyta powiedziała prawdę.
    - Bez „pani”, bez „pani”! – zawołała Edyta.
    - Słusznie! – Anna posłała jej uśmiech przez stół. – Edyta ma rację, to były nasze dobre lata, kiedy bez względu na sytuację dookoła pomagaliśmy sobie wzajemnie. Kiedy nie było zawiści, nie mieliśmy wrogów, bo nawet milicja nie miała prawa zaglądać na miasteczko, a pojawiające się problemy rozwiązywaliśmy sami. Owszem, czasami ktoś wychodził z tej imprezy podrapany, ale na pewno nie z nożem w trzewiach! Nie trzeba było się zamykać, odgradzać, ani zatrudniać ochrony. Tym niemniej, to se ne vrati, pane Havranek! Mamy teraz to co mamy i naszym zadaniem jest uczynić teraźniejszość bardziej przyjazną dla wszystkich.
    Możemy wykorzystać dawne doświadczenia, możemy pokazać jak można współpracować mimo dzielących nas różnic, a może i dzięki nim? Nie musimy wyłącznie konkurować, jak to głoszą nowi teoretycy współczesnych quasi-religii konsumenckich. Bo nawet konkurent, nie od razu musi być wrogiem! Dlatego też, mając na myśli zbliżające się wybory parlamentarne, zwracam się do wszystkich z apelem o poparcie dla mnie, albo też pani Lidii…
    - Lidki! – niecierpliwie przerwała jej zainteresowana.
    - Albo Lidki! – powtórzyła Anna z lekkim rozbawieniem.

    - Wystarczy! – odezwał się głośno Romek, przerywając jej wywód, podniósł przy tym dłonie do góry, jakby nie chciał dopuścić do dalszej przemowy. – Przekonała mnie pani do tego wyboru i przyrzekam, że cały tydzień poświęcę waszemu zadaniu!
    - Samej żonie pan tak nie obiecywał! – zauważył Zielonik.
    - Panie prezesie… – Romek oblizał wargi. Chyba dzisiaj już troszeczkę wypił. – Kiedy chodziło o żonę to zapewniam, że obiecywałem, a jakże! Może ostatnio popełniłem jakiś błąd, że to ostatnie miejsce mojej małżonki na liście nie potraktowałem zbyt poważnie, jakoś mnie ono nie przekonywało, ale teraz zrozumiałem, że grać należy zespołowo. Nawet Tomek się dzisiaj postarał o całkiem zgrabny zespół… Chociaż ja nie o tym. Dlatego zmieniam front i od jutra z pełną energią przystępuję do działań wyborczych w takim zakresie, w jakim potrafię! Powiedziałem, howgh!
    - Miałeś już nie zwracać się do mnie per pani! – Anna poprawiała go wesoło. W ferworze moich dyskusji z Robertem, zupełnie nie zauważyłem jak Romek obłaskawiał Annę i kiedy przeszli na ty. Sama mu to zaproponowała?
    - Aniu, przyrzekam, jutro wpiszę to w pamięć stałą! – wołał. – Dzisiaj jeszcze się mylę, jeszcze na dwoje babka wróżyła, a z nas wszystkich, tylko Tomkowi dobrze wyszły bliźniaki. Tomek! Napijesz się ze mną?

    - Oczywiście! – odparłem, po czym skinąłem na kelnera, aby podał mi kieliszek. – To co, za pomyślność bliźniaków, tak?
    - Jak najbardziej! – zgodził się. – Rzetelne chłopaki, będą z nich ludzie. Za ich podwójną pomyślność!
    - Uch, ale mam w domu znawcę predyspozycji dziecięcych… – westchnęła Lidka.
    - Za zdrowie! – odparłem, pociągając swoim przykładem innych.
    - Za ich pomyślność! – oznajmiła Lidka, wychylając kieliszek do ostatniej kropli, wręcz z demonstracją jego osuszania.
    - Nie będziesz jadła szkła? – zapytałem z małą złośliwością.
    - Nie będę – odparła leniwie. – Ćwiczę po prostu myśliwskie zasady, gdyż nie wiem czy jeszcze pamiętasz, ale za jakiś miesiąc mamy zdawać egzamin.

    - Wow! Zapomniałem!
    - Właśnie – pokiwała głową. – A przed egzaminem mamy przejść obowiązkowy kurs, chociaż ja nie mam na to czasu.
    - Przekładamy o miesiąc! – zadysponowałem. – Lidka, we wrześniu to się nie uda.
    - Wiem o tym, dlatego poruszyłam taki temat. Chociaż musimy zdążyć na Huberta, chyba się nie zbłaźnimy?
    - Nie. Ustal termin na około dziesiątego października i finisz. Damy radę!
    - Dobrze, tylko żebyś się wycofał.
    - Mną się nie martw, myśl o sobie – odbiłem piłeczkę.

    Dalsza część wieczoru była już bardziej bezładna. Alkohol, chociaż spożywany z umiarem i tak zrobił swoje. Grupy i grupki rozmówców co raz zmieniały swój skład, a jeszcze dołączyli do nas obydwaj profesorowie i nikt już w zasadzie nie trzymał się sztywno swojego stałego miejsca. Personel i tak natychmiast sprzątał wszystko ze stołu, oferując w nowym miejscu nowe nakrycia. Z tego też powodu, zostałem mimowolnym świadkiem pierwszej rozmowy pani Aliny z prezesem Zielonikiem.
    Pani redaktor, zupełnie zwyczajnie podeszła do nas i po krótkim, dyplomatycznym wstępie poprosiła Zielonika o zgodę na towarzyszenie mu w jutrzejszej wyprawie, poszukującej świadków istnienia dawnego lądowiska dla samolotów. Przebojowa kobieta!

    Nie wahała się przyznać, iż pochopnie przyrzekła mi zachowanie dyskrecji o wydarzeniach nad jeziorem, więc chociaż tematów do gazety miałaby z tego wyjazdu wiele i tak grozi jej wyjazd z pustymi rękami.
    Chciałaby zatem opublikować przynajmniej optymistyczną historię o znalezieniu dodatkowego atutu, potwierdzającego prawidłowy tok myślenia Lidki. Procesu od pomysłu, do jego konsekwentnego zmaterializowania. Była już zaszczepiona tematyką strefy, tłumaczyła nam jednak, że to się nie nadaje na wypełnienie całego numeru. Całą obszerną historię tej idei będzie publikowała w odcinkach, ale poza tym potrzebuje innych ciekawych materiałów, interesujących kobiety i nie tylko. Twierdziła, że mężczyźni czytają jej czasopismo coraz częściej i zachęcała nas do zapoznania się z jego treścią.
    Nie wiem o czym wtedy myślał prezes, ale po kilku, dość neutralnych pytaniach, ku mojemu zdumieniu, wyraził na to zgodę, po czym odesłał ją do uzgodnienia technicznych kwestii wyprawy jutro, po ósmej rano, u sekretarza. Całość sprawiała wrażenie, że nie posłał ją w diabły tylko z jednego powodu. Siedzieliśmy tuż obok, więc nie chciał być niegrzeczny.
    Jednak tak się między nimi zaczęły kontakty i skończyły najprawdziwszym ślubem!

    A od następnego roku czasopismo „Kobieta Nowego Wieku” zamiast upaść, przeobraziło się w ekskluzywny dwutygodnik, publikujący w większości materiały z życia wyższych sfer. Takich ważniejszych dyrektorów i prezesów, podejmujących ważne dla społeczeństwa decyzje. Próbowano ich przedstawiać od bardziej ludzkiej strony, jako osoby mające podobne życiowe problemy, wspólne z resztą społeczeństwa. Które potrzebują się ubierać, jadać, mają dzieci chodzące do szkoły, ich praca wymaga poświęcenia ponad standardowe osiem godzin, chcieliby też odpocząć, wyjechać na wakacje, czasami nawet zachorują…
    Oczywiście, były też inne teksty. I to one odróżniały gruby, kolorowy magazyn, od zwykłych plotkarskich wydawnictw. Otóż około jednej trzeciej zawartości łamów każdego numeru, zajmowały plotki i ploteczki ze znacznie wyższego poziomu. Gdzie nie publikowano nazwisk, chociaż wiele wskazówek pozwalało zainteresowanym zorientować się, o kogo chodzi. Plebsowi nazwiska nie były niezbędne, a zainteresowani i tak się dowiadywali, że są obserwowani.
  • #54
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    W ten sposób Zielonik udowodnił błękitnej krwi, że zawsze wie, co w ich kotle jest przewracane. A dodatkowo zmusił ich wszystkich do kupowania swojej gazety, gdyż w portalach internetowych tych materiałów nie było.
    Bo to Zielonik wykupił wydawnictwo, a pani Alina redagowała je pod jego ciche dyktando. Natomiast arystokracja musiała na bieżąco przekonywać się, kogo w najnowszym numerze obsmarowano.
    Skąd mieli tak dobre wiadomości, kto był ich informatorem, tego się nigdy nie dowiedziałem. A jednak szczegóły, które się tam pojawiały, po czasie okazywały się prawdziwe i dokładne. Dobrze, że chociaż nas zostawiał w spokoju i nie drażnił Dorotki swoją wiedzą. Z nami był zawsze grzeczny i współpracował lojalnie, żadnych warunków nie dyktując.

    Napomknąłem mu kiedyś, że postępuje z gazetą niczym były rzecznik prasowy rządu, który dorobił się na tym majątku, zostając przy okazji wrogiem publicznym numer jeden.
    Roześmiał się wtedy od ucha do ucha.
    - Panie Tomku, a co w tym złego, że korzystam ze sprawdzonych schematów? Okazały się bardzo skuteczne, a że jeszcze twórczo je rozwinęliśmy… W ten sposób moja żona ma niezłe pieniądze, bo to jest przecież jej prywatny biznes, a ja mam satysfakcję, że nieskazitelni nie są znowu tak bardzo cacy, jak im się wydawało. Czy to ja zacząłem tę wojnę? Czy nie okazałem też cierpliwości? A tak w ogóle, o co im chodzi? O to, że jedna podstarzała pinda, zawsze dziewica, ma urodę modyfikowanego genetycznie hipopotama? Owszem, powiedziałem jej to w oczy, ale przecież to było i jest prawdą! Jeśli złodziejowi powie się publicznie, że jest złodziejem, to nie można zostać za to osądzonym. Bo to kłamstwem nie jest.
    Ja nikogo nie oczerniałem publicznie, a jednak mnie osądzili i to zaocznie. Mają zatem to czego chcieli.

    - Ależ pan daje, ale daje! Nie obawia się pan retorsji?
    - Nie, absolutnie! – pokręcił głową. – Nie będę pana wprowadzał w swoją kuchnię, ale znam z wystarczającym wyprzedzeniem kierunki wszystkich ciosów, które mają mnie dosięgnąć. Dlatego potrafię się przed nimi osłonić. Poza tym, proszę zauważyć, ja nie wyciągam na światło dzienne ich spraw biznesowych, chociaż znam je równie dobrze, lecz wyłącznie te obyczajowe.
    - Biznes jest pod ochroną niezależnie od przekonań?
    - Mojego biznesu nie tykano, więc nie mam powodu do rewanżu, co zresztą czasami przeszkadza mojej żonie i muszę ją wtedy prosić o umiar. A to z kolei, czasami doprowadza do zgrzytów między nami.
    - Pan? Prosić?
    - Ja wiem, że pan tego nie rozumie. I w domu, i w pracy ma pan obok siebie kobietę, która wielu mężczyznom spędza sen z powiek… tak, tak! Powinien pan o tym wiedzieć.
    - Mam nadzieję, że nie mówi pan o sobie?
    - Nie! – ponownie się uśmiechnął. – Ten okres mam już za sobą. Ale widzę przecież to, co widzę. Niejeden z pana znajomych marzy, aby chociaż na jedną noc znaleźć się na pańskim miejscu. No cóż! Ten płciowy imperatyw jest zbyt silny, aby mu nie ulegać, chociaż w drugą stronę też to działa. Pan chyba nie ma świadomości, ile kobiet kombinuje teraz co zrobić, aby znaleźć się w moim łóżku…

    - Pieniądze są najpotężniejszym magnesem, to oczywiste – zbagatelizowałem jego słowa, bo nie o tym chciałem rozmawiać. – A jak to było z tym pana ówczesnym komentarzem dotyczącym tamtej „urodzonej” damy?
    - Wcale go nie żałuję. Powiem więcej. Wszystko to, co stało się po nim, tylko dodało mi impulsu do działania. Gdyby nie tamta sytuacja, nie byłbym wtedy na waszym, bankowym balu. A więc nie poznałbym pani Doroty, nie rozmawiałbym z nią i nigdy nie zostałbym sprowadzony na ziemię. Tak, tak! Dzięki jej kilku uwagom przeżyłem kryzys finansowy bez większych strat, a teraz wolę zabawy z Alba bankiem zamiast inwestycji w pola naftowe Kazachstanu, bo właśnie słyszę o takich planach naszej elity. Niech im daleka ziemia służy, ale ja do tego ręki nie przyłożę.
    - Podejrzewam, że gdyby nie ta dawna uwaga, byłby pan teraz w gronie inwestorów?
    - Oczywiście! – roześmiał się. – Zmusili by mnie do tego!
    - Skąd ma pan takie szczegółowe wieści z tamtego obozu?
    Spojrzał na mnie i westchnął.
    - Tylko niech pan nie mówi, że pan nie otrzymuje codziennie kompendium wiedzy od służb bankowych.
    - Owszem, otrzymuję, ale to są głównie raporty ze świata i z wewnętrznych, bankowych zdarzeń.
    - Ja mam większość spółek w Polsce, więc... to jest taka drobna różnica.
    - Jasne, rozumiem! – przyznałem.

    Tak wyglądały moje ówczesne rozmówki z prezesem Zielonikiem, szybko wyrastającym na głównego rozgrywającego w nowej podstrefie ekonomicznej „Czyżyny”. Krok za krokiem, bez nadmiernego pośpiechu, angażował się w dziesiątki drobnych inwestycji, niczego przy tym nie zaniedbując i niczego nie robiąc dla samego blichtru, albo pustej reklamy swojej osoby. Przeciwnie, jeśli coś sponsorował, a było tego niemało, zawsze stały za tym jakieś konkretne jego firmy, które według niego potrzebowały takiej promocji. Nawet, kiedy dokładał się do imprez Lidki, starał się zawsze trzymać w cieniu i takie warunki jej stawiał.

    Do Warszawy wróciliśmy z Dorotką w głębokim przekonaniu, że sprawy organizacyjne komitetu wyborczego Lidki i Anny zostały właściwie zainicjowane, potoczą się więc teraz właściwie siłą rozpędu. Owszem, ktoś musiał pracować, czyli wolontariusze nudzić się nie będą, ale ramy działań sztabu zostały ustalone, stworzono mu odpowiednie warunki pracy, czyli niech się dzieje, co ma się dziać. Pilnować niczego nie było sensu, mogłoby to tylko ograniczać inwencję poszczególnych członków. Niech pokażą co potrafią.
    Mieliśmy na głowie ważniejsze dla nas sprawy niż wybory do Sejmu. W banku mecenas Talarek nie dał mi nawet odetchnąć, atakując niemal od razu w sekretariacie.
    - Panie dyrektorze, musimy pilnie pojechać na uczelnię, bo nastąpił impas w rozmowach.
    Zastrzelił mnie tak, że nawet nie zainteresowałem się o jaki impas chodzi. Dopiero kiedy jechaliśmy windą do samochodu, zapytałem w czym rzecz. Na szczęście Dorotka po drodze do Warszawy wprowadziła mnie w swoje wyobrażenia o współpracy z uczelnią, czyli jakieś tam przygotowanie do rozmów miałem. Teraz należało go zderzyć z wyobrażeniami profesorów.
    Talarek znał już drogę optymalną lepiej niż GPS i na miejsce dojechaliśmy, jak na Warszawę, wręcz błyskawicznie. I chociaż pan prorektor był akuratnie zajęty, czyli musieliśmy kilkanaście minut zaczekać, w końcu dostaliśmy się przed jego oblicze.

    Powitanie było krótkie i bardzo sympatyczne.
    - Bardzo się cieszę, że panów widzę! – mówił uśmiechnięty, ściskając nam dłonie. – Proszę usiąść! – wskazał fotele przy okolicznościowej ławie. – Czego się panowie napijecie?
    - Kawę poproszę. Najchętniej z ekspresu i z mlekiem – oznajmiłem.
    - A pan?
    - Poproszę to samo – zgodził się Talarek.
    Profesor wydał odpowiednie dyspozycje, po czym usiadł obok. Minę miał jednak nietęgą.
    - No cóż! – zagaił. – Na pomoc dziekana Komasy czy też profesora Jędryckiego liczyć nie mogę, gdyż są dzisiaj nieobecni, więc pozostaje mi samemu prowadzić rozmowy…
    - Przepraszam pana, profesorze – przerwałem mu. – Byłem odłączony od tych zagadnień i dopiero niedawno wróciłem do rzeczywistości. Proszę mi powiedzieć jak do tych wszystkich naszych pomysłów, o których rozmawialiśmy nad jeziorem, odniósł się pan rektor?

    - Słuszna uwaga, chociaż sądziłem, że pan to wszystko wie – spojrzał na Talarka.
    - Powiedzmy, że wiem, ale chciałbym to usłyszeć z pańskich ust – uśmiechnąłem się, nie czekając na odezwanie się mecenasa. – Ja naprawdę przepraszam, mieliśmy mnóstwo innych spraw do załatwienia.
    - Rozumiem, to nie jest problemem. Otóż, generalnie, pan rektor przeprasza, że nie mógł się z państwem dotychczas spotkać. Niestety, wcześniej przyjęte zobowiązania nie pozwoliły mu na to. Upoważnił mnie jednak do przekazania swojego stanowiska, a brzmi ono następująco. Jego Magnificencja akceptuje nasze projekty z takim zastrzeżeniem, że konkretne zadania podejmowane na podstawie ogólnego porozumienia, winniśmy formułować z troską, aby pozyskać na ich realizację dodatkowe finansowanie z funduszy europejskich. A możliwości w takiej sytuacji jest sporo.
    - Zgadzam się z tym, jak najbardziej.
    - Właśnie! Chociaż zacznijmy od początku, aby to wszystko jakoś uporządkować.
    - Nie przeszkadzam zatem.

    - Dziękuję. Otóż całość zagadnień związanych z osobą pani prezes Warwick, musimy rozłożyć na kilka obszarów, które niby się zazębiają, ale w szczegółach są od siebie wręcz niezależne. Dlatego też zacznę od końca, czyli od spraw najłatwiejszych.
    Pan rektor z otwartością i satysfakcją przystał na propozycję i zaprasza panią doktor do wygłoszenia wykładu inauguracyjnego na otwarcie roku akademickiego. Prosi jednocześnie o pilne potwierdzenie takiej gotowości. Szczegóły zaproszenia zostaną ustalone później, proszę jednak zrozumieć, że to jest kwestia, w której musimy mieć pewność jak najszybciej. Ona też nie łączy się na razie z niczym innym. Stanowi zupełnie oddzielne zagadnienie organizacyjne, a pani doktor Warwick, tak czy inaczej, będzie z tej okazji zaprezentowana jako gość i doktor uniwersytetu w Yale oraz prezes banku. Chociaż nie wykluczamy innych opcji w przypadku dalszego porozumienia.
  • #55
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - Rozumiem, że to na wypadek, gdyby inne opcje nie wypaliły…
    - Tak. Dokładnie tak! Proszę zrozumieć, przygotowujemy własny scenariusz inauguracji i nie możemy go uzależniać od zawarcia innych naszych umów. Ta kwestia musi zostać rozstrzygnięta już teraz. Pilnie i ostatecznie.
    - Zgadzam się. Proszę więc o podesłanie ostatecznej umowy, czy też propozycji, w ciągu paru dni otrzymacie państwo naszą odwrotną decyzję i wierzę, że będzie zgodna z państwa oczekiwaniami.
    - Czyli jeden temat mamy za sobą.
    - Jestem przekonany, że tak. Jedźmy dalej.
    - Teraz będzie nieco trudniej, bo musimy wziąć na tapetę porozumienie organizacji…
    - Jeśli ludzie chcą się porozumieć, to w czym może być problem? – podpowiedziałem.
    - No właśnie. Niestety, stawiacie państwo zbyt wysokie progi dla naszych naukowców…
    - Jakie znów „wysokie”? – spojrzałem na Talarka.
    - Panie dyrektorze! – mecenas zabrał głos. – Chodzi o to, że władze uczelni kwestionują nasze prawo do określania zakresu dostępu do informacji bankowej dla ich pracowników. Tu nie może być naszej ogólnej zgody!

    - I tu jest problem. Panie dyrektorze! Jeśli zawieramy jakiś sojusz i delegujemy do was swoich ludzi w ramach sojuszu, to dlaczego wyrażacie do nich na wstępie brak zaufania?
    - Kto powiedział, że nie mamy do nich zaufania?
    - Takie stanowisko prezentuje wasza delegacja i obecny tutaj pan mecenas.
    - Ja zdecydowanie protestuję! – zawołał Talarek. – Nigdy w życiu nie pozwoliłem sobie na kwestionowanie uczciwości zamiarów pracowników czy też studentów uczelni. To nie jest prawdą!
    - Spokojnie! – uniosłem dłonie. – O co tak naprawdę chodzi?
    - Ja protestuję! – zwołał jeszcze Talarek.
    - Panie dyrektorze! Mam nadzieję, że pan rozumie, iż badania naukowe są powiązane z wolnością zarówno obserwacji, jak też publikowania wniosków. I jakiekolwiek ograniczenia nie mogą służyć prawdzie. Każde ograniczenie swobody badań i wypowiedzi podważa sens ich prowadzenia, gdyż można wtedy zarzucać im niewiarygodność.
    - Doskonale pana rozumiem – odparłem, czując już powód zastrzeżeń. – Więc aby przeciąć zbędną dyskusję oświadczam jednoznacznie, że nikt nie będzie niczego cenzurował, ani do badań się wtrącał!
    - Skąd więc pomysł na badanie naukowców wariografem przed dostępem do informacji bankowej?
    - Aaa… o to chodzi?
    - Tak, o to.

    - Niestety, w przypadku zawarcia porozumienia o współpracy, niezależnie od jego zakresu, wszyscy zainteresowani naukowcy, jak też studenci i stażyści, aby, mówiąc kolokwialnie, przekroczyć progi banku, będą musieli wyrazić zgodę na dochowanie naszych warunków bezpieczeństwa. Czyli oprócz wypełnienia podstawowej ankiety, poddać się również sprawdzeniu wariografem. Od tego nie ma zwolnienia dla nikogo.
    - Nie uważa pan, że taki brak zaufania nie jest dobrą zachętą do współpracy?
    - Nie, nie uważam. Bo nie jest to przejaw braku zaufania. Tak wygląda standardowa procedura ochronna obowiązująca w całej korporacji. Podlegają jej wszyscy pracownicy, ja również i proszę wybaczyć, ale goście tak samo muszą się do niej dostosować. Prowadzimy działalność w tak wrażliwych obszarach, że absolutnie nie możemy sobie pozwolić na zarzut zaniedbań w kwestiach bezpieczeństwa, gdyż cena tego byłaby dla nas olbrzymia! Dlatego też do nas i tylko do nas musi należeć ostateczna decyzja, komu zezwolimy na dostęp do naszych danych wrażliwych. I to bez prawa do odwoływania się.
    - Nie jest miłe to, co pan oznajmił…
    - Proszę tego tak nie traktować. Początkowo wydawało mi się podobnie, bo w kraju nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni, ale nasze służby pracują bardzo dyskretnie. W całej kilkunastoletniej historii banku w Polsce nie zdarzył się żaden wyciek informacji prywatnej. Do wyników badań wariografem ma dostęp zaledwie dwie osoby, a czasem tylko jedna. Nic złego zdarzyć się nie może. Żadne kochanki i nieślubne dzieci nie zostaną ujawnione.

    Mój rozmówca uśmiechnął się kwaśno.
    - Posiadanie kochanek wpływa na możliwość współpracy?
    - Ależ skądże! To nie są nasze sprawy, chociaż takie pytania mogą padać. Nie jesteśmy jednak stróżami moralności, ani nauczycielami życia rodzinnego. Badanie ma na celu ustalenie podatności na szantaż i zabezpieczenie nas przed ewentualnymi następstwami tegoż. Z osobą, która nie przeszła testu, dyrektor bezpieczeństwa przeprowadza poufną rozmowę i dopiero wtedy sam podejmuje ostateczną decyzję o dopuszczeniu takiej osoby do pracy, lub odmowie dostępu do naszych informacji bankowych. Powodów nie zna nikt oprócz niego lub jego zastępcy. Wyniki badań są utajnione, a my otrzymujemy najwyżej informację o końcowym rezultacie.
    - Niedobrze…
    - Dlaczego?
    - Nie chciałbym, aby taka klauzula znalazła się w naszym porozumieniu.
    - Nie musi jej być. Jednak takie prawo chcemy sobie zastrzec i nie mogę od tego odstąpić. Proszę zrozumieć również mnie i nas. Jesteśmy bankiem korporacyjnym i musimy dochować zasad, które obowiązują w całej korporacji! Tak samo jest w Londynie, czy w Nowym Jorku i nie słyszałem, aby komuś przeszkadzało to we współpracy.

    - No cóż… pozostawiam zatem tę rozbieżność do rozstrzygnięcia dla szefa. Pójdźmy teraz dalej, w stronę bardziej przyjemnych propozycji. Otóż przedyskutowaliśmy całość zagadnień z panem rektorem oraz z panem dziekanem Komasą i wyłonił się z tego nieco inny schemat naszej propozycji współpracy z panią doktor, dość znacznie odbiegający od wcześniejszych sugestii. Przy czym z pełnym przekonaniem oświadczam, że naszym zdaniem, obecna jej wersja jest bardziej korzystna dla pani doktor i nam wszystkim stwarza lepsze pole do współpracy. Mam nadzieję, że zostanie potraktowana przychylnie.
    - Pan mecenas próbował mnie z nią zapoznać, jednak prosiłbym, aby pan profesor omówił wszystko od początku.
    - Oczywiście! – zgodził się bez wahania. – Otóż pan rektor, po dokładnym zapoznaniu się ze złożonymi u nas dokumentami, po ich analizie i konsultacji z prawnikami, jest gotów zaproponować pani doktor zatrudnienie na stanowisku profesora wizytującego. Pan rektor wychodzi z założenia, że zarówno naukowy dorobek pani doktor Warwick, posiadany status menadżerski, jak również dydaktyczne doświadczenie oraz prestiż uczelni, która nadała jej stopień doktorski, stanowią wystarczającą podstawę do złożenia takiej oferty, w zgodzie z obowiązującym nas prawem.
    Wiemy obydwaj, że pani doktor Warwick nie domagała się od nas statusu profesorskiego, jednak po dokładniejszej analizie sytuacji, pan rektor doszedł do wniosku, iż tego nie da się uniknąć. A powód tegoż jest oczywisty. W sytuacji, kiedy pani Warwick piastuje funkcję prezesa banku i w innych sprawach jest dla uczelni równorzędnym partnerem, pozostawanie w podległości organizacyjno – naukowej wobec któregoś z profesorów, nie sprzyjałoby dobrej realizacji porozumienia pomiędzy organizacjami. Nie będę przy tym ukrywał, że jestem zwolennikiem takiego rozwiązania, gdyż jest ono prestiżowe zarówno dla nas, jak i, mam nadzieję, dla pani doktor również.

    - A co z opinią rady naukowej wydziału? – zapytałem przytomnie, mając w pamięci jego niepewność w rozmowach nad jeziorem.
    - Nie sądzę, żeby w tej sprawie pojawiły się jakieś problemy. Profesor Komasa był uprzejmy przeprowadzić telefoniczny sondaż przed posiedzeniem rady wydziału, które ma się odbyć w drugiej połowie września. Jego wynik jest jednoznacznie pozytywny. Zdecydowana większość głosów była akceptująca. Oczywiście, nie ma nic pewnego na tym świecie, dlatego też, aby zabezpieczyć się przed wszelkimi niespodziankami, pan rektor proponuje pani prezes zawarcie rocznego kontraktu, bez dalszych warunków. Czyli bez względu na opinię rady wydziału. Natomiast jeśli byłaby ona pozytywna, zalecałby otwarcie w naszej uczelni postępowania habilitacyjnego.
    - Z czym to się wiąże? – zapytałem, zaniepokojony.
    - Pani doktor musiałaby ogólnie przedstawić tematykę swoich dalszych badań naukowych, jak to jest w przypadku wszystkich doktorów adiunktów.
    - I musiałby uzyskać w przyszłości habilitację? – nie kryłem zdumienia.
    Profesor zagryzł na moment wargi i pokiwał głową.

    - Przecież nie znamy przyszłości! – uśmiechnął się. – Ta procedura stanowi zabezpieczenie obydwu stron na przyszły okres współpracy.
    - Dlaczego? Nie rozumiem.
    - Panie dyrektorze! Propozycja rektora jest na granicy prawa, gdyż w zasadzie dotyczy jedynie obcokrajowców. Pani prezes jest wprawdzie obywatelką amerykańską, co pan rektor chce wykorzystać, ale przecież wiemy też, że posiada również obywatelstwo polskie. A to już ktoś, kiedyś, mógłby nam zakwestionować. W związku z tym, aby się przed takim wariantem zabezpieczyć, chcieliśmy zaproponować pani doktor realizowanie u nas drugiej, równoległej wersji kariery naukowej. Czyli przygotowywania polskiej habilitacji. To zabezpieczy obydwie strony przed niespodziankami, gdyż zmienia optykę i usuwa przeszkody. Tak będzie lepiej dla obydwu stron i naprawdę nie ma tu niczego w podtekście.
    - A jeśli nie uzyska habilitacji?
    - Zostawmy to! – uśmiechnął się. – Za bardzo wybiega pan w przyszłość. Nikt nie będzie jej żądał ani jutro, ani za dwa lata, to są sprawy czasochłonne. Ważne, aby w ciągu roku pani doktor złożyła ramowy plan badań i zamierzeń, ot i wszystko! Na dalsze decyzje będziemy wtedy mieć dobre kilka lat. Jeszcze wiele może się w tym czasie zmienić, łącznie z obowiązującym nas dzisiaj prawem. Poradzimy sobie!

    - A to nie będzie oznaczało podległości od, powiedzmy, jakiegoś patrona?
    - Panie dyrektorze! Po pierwsze, wszyscy będziemy o rok mądrzejsi o to, co się przez rok wydarzy. Po drugie, tego właśnie chcemy uniknąć. Bo jest jednak zasadnicza różnica pomiędzy codzienną podległością i zależnością doktora – adiunkta od szefa katedry, w stosunku do zależności samodzielnego naukowca od promotora przy habilitacji. W pierwszym przypadku jest się podwładnym, a w drugim partnerem. Czyli są to całkowicie inne zagadnienia, ale za wcześnie o tym mówić.
  • #56
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - W porządku – zgodziłem się. – Już teraz mamy się nad czym zastanowić, chociaż żona coś mi wspominała, iż kwestią jej naukowych dociekań będą, ogólnie mówiąc, strategie zarządzania ryzykiem w inwestycyjnej działalności bankowej.
    - Piękny temat – westchnął prorektor. – Na czasie!
    - Cieszę się, że pan to docenia – uśmiechnąłem się. – W każdym razie w tych kwestiach jesteśmy na bieżąco. Pan mecenas nie zgłaszał tutaj jakichś dużych spornych zagadnień…
    - Tutaj ich nie ma – potwierdził. – O wiele gorzej idzie nam z redagowaniem umowy instytucjonalnej.

    - Niepotrzebnie skoncentrowaliśmy się na szczegółach typu wariograf. To trzeba obejść na razie szerokim łukiem i ustalić dwie najważniejsze kwestie. Kto bierze na siebie opracowanie programów współpracy i przygotowania wniosków o dofinansowanie. Nasza propozycja byłaby taka, żeby uczelnia zajęła się sprawami natury bardziej ogólnej, my zaś wystąpimy o dofinansowanie stażów pracowniczych i praktyk studenckich. Przeanalizowaliśmy nasze możliwości pod tym względem i doszliśmy do wniosku, że damy radę przetestować w ciągu roku nawet do stu osób! Przy czym już od drugiego roku nauki. Oczywiście, skoro istnieje możliwość pozyskania dofinansowania do takich praktyk, nie będziemy się go wstydzić. Ale nawet gdyby to nie wypaliło, damy sobie radę. Natomiast uczelnia winna zadbać o granty na swoje badania, te niezlecone. Oczywiście, my zlecimy też inne, niezbędne nam, a wtedy sami zadbamy o wszelkie wnioski.
    - To oczywiste, że będziemy występować o granty, tutaj nie ma sporów.

    - Mam jeszcze inną propozycję, ale chciałbym ją przedyskutować najpierw z profesorem Jędryckim…
    - Na czym polega?
    - Jeśli pan czytał moją wizytówkę, to oprócz funkcji męża swojej żony – roześmiałem się – jestem też szefem zespołu jej doradców. Szukam teraz nowych, gdyż poprzedni zespół wypełnił swoje zadanie i w czerwcu zakończył działalność.
    - Chce mi pan podebrać profesorów?
    - Mam nadzieję, że nie będzie pan protestował.
    - W żadnym wypadku – uśmiechnął się. – Jakie zadanie miał poprzedni zespół?
    - Reorganizacja bieżącego zarządzania bankiem. Ale jego sugestie wykorzystaliśmy co najwyżej w połowie, a może i mniej. Chociaż będziemy się przyglądać jak to wszystko teraz działa i porównywać z tym, co oni proponowali. Zobaczymy kto miał rację.
    - Całkiem słusznie.
    - Mam nadzieję, że się nie mylimy. A tak na marginesie, mam jeszcze jedno pytanie.
    - Proszę!

    - Czy nasze ustalenia odnośnie organizacji godzin wykładowych dla żony pozostają w mocy?
    - W jakim sensie?
    - No… że nie będzie miała zajęć w soboty po południu.
    - To już jest rozmowa nie ze mną – strzelił palcami. – Te sprawy będzie regulował pan dziekan Komasa i to z nim proszę rozmawiać.
    - Rozumiem. Żona prosiła jeszcze o informację, kiedy mogłaby złożyć wizytę Jego Magnificencji.
    - Z tym akuratnie jest problem! – prorektor bezradnie rozłożył ręce. – Profesor Wołkowicz pytał mnie o to samo, ale kiedy był w Warszawie, państwo byliście gdzieś w terenie. Otóż będzie w kraju najwcześniej w końcu miesiąca, dokładnej daty jeszcze nie znam. Jeśli jednak dowiem się czegoś konkretnie, pozwolę sobie przekazać panu odpowiednią informację.
    - Bardzo o to proszę!
    - Nie zapomnę, proszę się nie obawiać – oznajmił.
    Po chwili pożegnaliśmy się, nie doczekawszy ani dziekana, ani profesora Jędryckiego.

    Byłem średnio zadowolony z tych wszystkich propozycji. Wracałem do banku rozmyślając o naszym życiu i naprawdę szarpały mną zmienne uczucia. Z jednej strony, propozycja dla Dorotki objęcia stanowiska profesorskiego w najlepszej prywatnej krajowej uczelni, mile łechtała moją próżność. I wbijała w dumę, że moja żona jest tak doceniana. Z drugiej jednak… Zdawałem sobie sprawę, że na tym ucierpię ja, a jeszcze bardziej chłopcy.

    Już w drodze z Pokrzywna zauważyłem, że Dorotka bardzo entuzjastycznie podchodzi do tematu, a więc znowu zaangażuje się w pełni, nie zważając, że w poprzednich miejscach jej zabraknie. Doba ma przecież dwadzieścia cztery godziny, a tydzień siedem dni. Ile czasu teraz poświęci z tego nam?
    W Warszawie przestała już nawet zaglądać do sklepów, bo nie miała kiedy. Ubierała się wprawdzie z dużym smakiem, jednak nawet bieliznę kupowała podczas służbowych wyjazdów do Nowego Jorku i opłacała przesyłki do Polski tłumacząc, że tylko tam może sprawunki załatwiać szybko. I tylko tam miewa ochotę na zakupy, robione zresztą wspólnie z Anią. Inaczej, pewnie chodziłaby jak w Pokrzywnie. W dżinsowych szortach i tenisówkach, niczym małoletnia turystka na wydaniu. Chociaż, muszę przyznać, że taki zestaw idealnie pasował do jej sylwetki i uwydatniał zgrabną figurę. Sam się łapałem na tym, że z przyjemnością śledzę wtedy jak się porusza i nie pozostaje to bez wpływu na moje wieczorne zachowanie w łóżku.

    Na to nie mogłem narzekać. W sypialni, chociaż zdawałem sobie sprawę, że czasami bywa bardzo zmęczona, niewiele się zmieniało. Czasami nawet celowo nie przejawiałem żadnej aktywności, jednak darowane mi nie bywało. Moje zachowanie traktowała wtedy jako małe urozmaicenie codzienności i niestrudzenie sama mnie obsługiwała.
    - Jak ty wytrzymujesz wieczorami sama w Nowym Jorku? – pytałem czasami, bo przecież latała tam służbowo co najmniej raz w miesiącu.
    - To przecież tylko dwie doby i to od czasu do czasu. Daję więc radę – bagatelizowała. – Chyba nie sądzisz, że nie potrafię kontrolować własnych czterech liter?
    - Nie, nie sądzę – odpowiadałem spokojnie. – Ale myślałem…
    - Co myślałeś?
    - Że…
    - Co „że”?
    - Że stosujesz metody nastolatek…
    - Może tak, a może nie – odpowiedziała dwuznacznie, z wesolutkim uśmieszkiem. – Tak też bywa – przyznała w końcu – Jednak zdecydowanie wolę to robić z tobą.
    - Ja też – przyznałem.
    - To popieść mnie teraz, bo leniłeś się dzisiaj nadzwyczajnie! – zadysponowała i musiałem się temu podporządkować.

    Reszta lata minęła nam niczym zwariowany sen. Dorotka, zapoznawszy się z dokonaniami nowych członków zarządu, bezceremonialnie zaczęła prostować ich działania pod własne wyobrażenie, co nie spotkało się z ich entuzjazmem. Była jednak tak konsekwentna, że nie mieli wyjścia i szybko jej ulegli. Widziałem potem, jak zaczynają myśleć jej kategoriami, chociaż Romek był na to najbardziej odporny. Ale i on zamilkł, kiedy podczas jednej z dyrektorskich nasiadówek wyrzuciła go po prostu z sali narad. Więcej nie próbował stawiać oporu nawet na posiedzeniach zarządu.

    Natomiast prywatnie, mieliśmy lato nie mniej szalone. W naszym apartamentowcu zwolnił się pod nami lokal, a wtedy Dorotka bez wahania i błyskawicznie wyłożyła gotówkę, przy okazji wykupując też od banku nasze służbowe lokum. W ten sposób, na początku września, stała się właścicielką dwóch pięknych lokali, położonych na różnych piętrach. Należało je teraz „tylko” połączyć. Ale jak to zrobić, kiedy ciągle byliśmy niesłychanie zajęci? Na razie nie było czasu nawet na myślenie, albowiem w Czyżynach czekała na mnie impreza jesieni.
    Jako szef rady nadzorczej, miałem przewodniczyć kuchennemu jury.

    Jesienne zawody kulinarne były przez kilka lat sztandarową imprezą Limana, oczekiwaną w dodatku przez samorząd, gdyż zastępowała gminne dożynki. Mimo, że w przeszłości ich nie organizowano. Nie było takiego zwyczaju. Ze względu na klimat, zbóż na tym terenie uprawiano niewiele, a po drugie, dojrzewały one późno. Poza tym, w sierpniu trwał jeszcze sezon, więc terminy niezbyt odpowiadały mieszkańcom. Natomiast wrześniowe podsumowanie lata, o wiele lepiej wpasowywało się w miejscowe oczekiwania.
    Niestety, w tym roku formuła imprezy uległa zasadniczej zmianie. Lidka w ciągu tego sezonu osuszyła się z reklamowych finansów i nie miała za co zaprosić wielkich sław. Z drugiej też strony, ze względu na wybory, nie miała czasu by sensownie zorganizować całą imprezę na wysokim poziomie. Dlatego wszelkie organizacyjne sprawy powierzyła Baśce i Markowi, redukując przy okazji zasięg imprezy do lokalnego święta. Za tydzień były wybory do Sejmu, nie było nawet o czym mówić.

    Z tych też powodów, głównym wydarzeniem jesiennego święta postanowiono uczynić konkurs uczniów technikum gastronomicznego. Szkoły, do której powstania Lidka się przyczyniła. Natomiast dania przyrządzane przez zawodowych kucharzy, były później tylko ubocznym, chociaż bardzo ważnym pokazem. Bo kilku z nich jednak przyjechało, między innymi pan Wojtek i pan Piotr, serdecznie witany przez Helenę.
  • #57
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Wszystko to miało swój sens. Rozreklamowana dawniej impreza, mogła służyć młodym adeptom za trampolinę do wielkich sukcesów. I trzeba przyznać, że zarówno młodzież jak też jej bliscy, potraktowali wszystko z wielkim zaangażowaniem. A że jeszcze część konkursowa odbyła się przy hotelu, w obecności wielu ważnych osób… Nic dziwnego, że młodym kucharzom czasami drżały ręce. Pomimo to, kilka talentów udało się nam wyłowić.

    Jury, któremu przewodniczyłem formalnie, bo fachowcami w nim były Baśka, Helena, pan Piotr, pan Wojciech, pan Szymon z Wrocławia, oraz nowy dyrektor szkoły, a także Lidka i Anna dla reklamy swoich kandydatur poselskich, nagrodziło zwycięzców wcale nie symboliczną zachętą finansową, oraz zaproszeniem do odbycia praktyki w hotelowej kuchni.
    I muszę przyznać, że wręczając nagrody młodym ludziom, byłem zachwycony olbrzymim zainteresowaniem tą rywalizacją. Zarówno wśród członków ich rodzin, jak też frekwencją publiczności. Skąd się wzięło takie zainteresowanie lokalną w sumie imprezą?
    Wyjaśnienie tego fenomenu okazało się nad wyraz prozaiczne. Zielonik przebił nas wszystkich.

    Dowiedziawszy się o problemach Lidki, która przecież nie skrywała przed nim swoich ograniczeń, zaproponował mimochodem, że zajmie się organizacją dalszej części wieczoru, gdyż cały konkurs kulinarny odbywał się w porze obiadowej. No i Lidka z radością na to przystała, nie interesując się więcej proponowanym przez niego programem, stad też i myśmy go nie znali. A teraz przeżywaliśmy szok! Ludzie prezesa nieźle popuścili wodze fantazji, bo nawet latem nie mieli takich pomysłów. I oprócz świetnego wieczoru z muzyką, zorganizowali na wieczór gotowanie największego garnka zupy w Polsce! Całe siedem tysięcy litrów! Oczywiście, to już działo się na terenach nad Omszałym, a nie przy hotelu.

    Takiego spędu okolicznych mieszkańców, jak też turystów, Czyżyny chyba jeszcze nie widziały w swoich dziejach. Nawet lipcowe imprezy nie cieszyły się podobną frekwencją. Nic dziwnego, w lipcu wybór rozrywek na jeziorach był niemały, a teraz to było to! Nie dość, że na scenie miało wystąpić kilka polskich zespołów muzycznych, to jeszcze miano dawać jedzenie. I to za darmo! Do syta! Dla nikogo nie miało prawa zabraknąć!
    A w innych miejscowościach sądzili, że sezon się już zakończył i zamykali wierzeje przed turystami…
    Ależ się wtedy świetnie bawiliśmy! Sprawdziło się porzekadło, że najlepsze imprezy, to są te niezaplanowane. Przyjechał Bogdan z Justyną, była oczywiście Lidka z Romkiem, Baśka z Andrzejem, Helena z Piotrem, Anna również i nawet wicewojewoda Zbyszek ze swoją nową narzeczoną, oraz nowy wójt pan Janusz. Prześliznął się też gdzieś marszałek…

    Mnóstwo, mnóstwo znajomych i mniej znajomych oficjeli postanowiło pokazać się tego wieczoru wśród tłumu. Niektórzy nawet uznali, że nie muszą się nam kłaniać i robili duże koło, aby się nie zetknąć. To jednak zupełnie nam nie przeszkadzało.

    Zielonik, jeszcze bez Aliny, był zachwycony sprawieniem nam aż takiej niespodzianki. Bo musieliśmy przyznać, że jak na początek przedwyborczego tygodnia, pomysł miał wspaniały! Zaprosił nas pod swoje parasole, ustawione nieco na uboczu Lidki kempingu, pod którymi stały stoliki z naprawdę pełną ofertą. Oj, się działo!
    Tym niemniej wszyscy też jedliśmy zupę z plastikowych miseczek na stojąco, chwaląc jej smak, gdyż była wyborna. Przy okazji komentowaliśmy, jak niewiele nowych inwencji potrzeba, aby zrobić wielką imprezę. I nieważne, że Zielonik nie powiedział ostatniego słowa, bo kiedy słońce już zachodziło, a ciemności spowijały plac, na scenie pojawił się jeden z naszych, polskich, mnie kompletnie nieznanych wykonawców i dał pokaz muzyki i światła w stylu „Oxygene”. Przy tym w doskonałym wydaniu, chociaż jak na mój gust, zbyt krótko.
    Tłum jednak szalał, a my wraz z nim! Nieco bisów wymusiliśmy, później jednak sceną zawładnęła grupa DJ-ów i dyskoteka potrwała niemal aż do rana.

    Do Warszawy wróciliśmy w niedzielę, odpowiednio wcześnie i w nie najgorszym nastroju, chociaż w poniedziałek i tak spóźniliśmy się do pracy, a chłopcy do szkoły. Ale kto by się tym przejmował! Życie było piękne!
    Oczywiście, leżeć w firmie się nie dało, problemów była masa, ale doświadczenie i rutyna zaczynały procentować. Czułem się tutaj już na tyle pewnie, że żadna kwestia nie spędzała mi snu z powiek. Nie przeżywałem też wzmożenia tętna serca, ani nie wzrastało mi ciśnienie, niezależnie od wagi problemów, jakie się pojawiały. Te najważniejsze i tak rozwiązywała za mnie Dorotka, ale to była wyłącznie nasza tajemnica. Nawet sekretarki i asystentki chyba o tym nie wiedziały.

    Tak jakoś przeleciał cały tydzień. Niczym meteor, nie zapisując niczego ważnego w naszej pamięci. Pracowaliśmy jak zawsze. Odbieraliśmy dzieci ze szkoły, a wieczorami, niestety, to ja się nimi przeważnie zajmowałem. Nie narzekałem jednak. Dorotka miała masę dodatkowych zajęć, związanych chociażby z analizą propozycji porozumienia z uczelnią. Aż przyszła ta felerna noc powyborcza, kiedy spokojnie układaliśmy się do snu.

    Wykąpani, odświeżeni, w zasadzie już po grze wstępnej pod prysznicem, mościliśmy sobie miejsca w łóżku, kiedy mój telefon rozdarł się głośnym dźwiękiem. To była bezczelność. Minęła już dwudziesta trzecia i tylko trzęsienie ziemi mogło usprawiedliwiać dzwonek o tej porze. A jednak ktoś się odważył! Musiałem porzucić karesy z Dorotką i sięgnąć po aparat. Intruzem była Lidka.
    Dorotka odczytała imię dzwoniącej z ekranu, wzruszyła ramionami, po czym beznamiętnie zanurzyła się w pościeli. Nic dziwnego. Mnie w takiej sytuacji też byłoby zimno.

    Zlekceważyć jednak dzwonka nie powinienem, więc odebrałem rozmowę.
    - Słucham ciebie, mazurska trzcino!
    - Ty jasna cholero! Ty doradco pieprzony… I co ja mam teraz zrobić? – usłyszałem potok wyzwisk zamiast powitania. – Ciekawe, czy weźmiesz na siebie efekty swoich porad! Ty pieprzony znawco polityki! Za co mnie Bozia pokarała taką znajomością? Po jaki ciul ja ciebie wysłuchałam? Zabiję! Normalnie zabiję!
    - Lidka, co się stało?
    - Się kurwa dowiesz, co się stało! I wykasuj mój numer z telefonu! Nie znam cię od dzisiaj!

    Dorotka nie miała żadnych problemów ze zrozumieniem jej wykrzykiwań i od razu usiadła na łóżku, wysłuchując wszystko do końca. A kiedy Lidka się rozłączyła, sięgnęła po swój aparat.
    - Do kogo dzwonisz? – zapytałem zdziwiony i nieco roztrzęsiony.
    - Do Zielonika – odparła prosto. – Nigdy tego nie robiłam, mam nadzieję, że dzisiaj mi wybaczy. Niecodzienna okazja.

    Informacje, które nam przekazał, nie pozostawiały nawet krzty wątpliwości. Wprawdzie nieoficjalnie, ale ponoć z błędem nie większym niż trzy procent, Lidka w cuglach wygrała wybory w okręgu, uzyskując kilkadziesiąt tysięcy głosów. Natomiast Anna zajęła drugie miejsce, mając kilka tysięcy głosów mniej.
    Taki wynik w ogóle był szokiem, gdyż partia rządząca, dzięki tym liczbom, nie tylko zdobyła dodatkowy mandat z listy, ale była możliwość, że weźmie jeszcze kolejny. Jak nigdy w dziejach! Dziewczyny okazały się dżokerami w tym rozdaniu.
    Tylko kto będzie teraz zarządzał hotelem i spółką?

    W poniedziałek jechaliśmy do banku z dość niepewnymi minami. Oficjalnych wyników wyborów jeszcze nie było i do wieczora nie należało się ich spodziewać, ale wiedzieliśmy swoje. Sytuacja nie przedstawiała się zbyt wesoło. Lidka, uzyskując najwięcej głosów w okręgu, nie może zrezygnować z mandatu ot tak i oznajmić swoim wyborcom, że woli zająć się swoją firmą, bo ich głosy ma gdzieś. To jest wykluczone! Więc co mamy teraz zrobić?
    Cholera jasna, Lidka ma rację. Sam ją wkopałem w ten problem, usiłując się go pozbyć… Co jej mam teraz podpowiedzieć? Zresztą… I tak zrówna mnie z ziemią…

    Spotkaliśmy się u nas we wtorkowy wieczór. Dorotka zaprosiła ją pomimo protestów, powiedziałbym nawet, że zmusiła do przyjścia. Jak to zwykła czynić ze swoimi oponentami w banku. Zwyczajnie, postawiła Lidce ultimatum. Słyszałem ich rozmowę. Nie padły w niej żadne groźby, a jednak Lidka w pewnej chwili zmiękła i zgodziła się przyjść.
    Pełne wyniki wyborów w kraju nie zostały jeszcze opublikowane, ale wyniki w okręgu były już znane oficjalnie. Lidka została niekwestionowaną gwiazdą tych wyborów, co też nie przeszło bez echa w całym kraju. Mówiły o niej telewizje, odnotowały internetowe portale, jej wynik podawały nawet zagraniczne agencje. Startując z ostatniego miejsca na liście, uzyskała najwięcej głosów spośród wszystkich kandydatów, wszelakich opcji politycznych. Co czyniło ją automatycznie liderką i głosem mieszkańców tego regionu!
  • #58
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    Jednocześnie, tak samo jak w wyborach samorządowych, miała teraz prawo powoływać się na wielkie poparcie społeczne dla swojego rozumienia kwestii rozwiązania problemów tego terenu. Niekoniecznie zgodnych z planami rządowymi, a tym bardziej partyjnymi. Jeszcze pewnie o tym nie wiedziała, jeszcze nie zdawała sobie z tego sprawy, ale taka była prawda! Na razie jednak, chyba była w panice.
    Na szczęście i zupełnie dla mnie nieoczekiwanie, Helena podawszy kolację, usiadła z nami przy stole, po czym krótkim komentarzem, postawiła wszystko na swoich miejscach.
    - I o co, ta cała awantura? – zapytała, spokojnie spoglądając na Lidkę. – Czy pan Tomasz sprzeniewierzył się zasadom przyjaźni? Czy oszukiwał? Panienko! Po co te emocje?
    - Ja wiem… pani Heleno… A na kim mam się teraz wyładować? Na Romku nie mogę, bo zawsze był anty, a na kimś muszę!
    - Teraz rozumiem i cię popieram! – oznajmiła Helena mrugnąwszy do niej okiem. – Ale to ma być tylko tyle i koniec! – zastrzegła, co wywołało ogólną wesołość i chyba rozładowało sytuację.
    Ale problemów nie rozwiązało. One były dopiero przed nami.

    Lidka doskonale rozumiała, że w takiej sytuacji rezygnacja z przyjęcia mandatu jest rozwiązaniem nie do przyjęcia, dlatego ten wariant został szybko zarzucony i więcej do niego nie wracaliśmy. Pozostawały zatem dwa wyjścia. Poseł zawodowy, albo niezawodowy.
    Wariant zawodowy był bardzo kuszący. Ma się całkiem niemałe pieniądze, zarówno dla siebie jak i na opłacenie współpracowników. Pozostaje tylko działać. Wprawdzie należało jeszcze znaleźć odpowiedź na pytanie, co zrobić po zakończeniu kadencji, ale niemało posłów jakoś sobie z tym radziło. Przy czym Lidka na pewno nie była głupsza od większości z nich. Ale to nie dla niej wymyślono taką formę zapewnienia bytu parlamentarzystom.
    - Rozważasz wariant poszukania menadżera dla Limana? – zapytała Dorotka, kiedy krótko podsumowaliśmy napływające na bieżąco informacje.
    - Nie! – padła twarda odpowiedź, po czym Lidka westchnęła. – Nie ma takiej opcji! Dorka, myśl sobie co chcesz, ale Liman to moje dziecię. Na razie starcza mi umiejętności żeby nad nim panować i odejdę dopiero wtedy, kiedy mnie przerośnie. Teraz jednak wolałabym zrezygnować z poselskich apanaży i mieć wolną rękę, bo nadchodzi czas decydujących, strategicznych decyzji. Nie bez powodu Zielonik siedzi u mnie tyle czasu, chociaż w innych miejscach miałby może i lepsze warunki. Trzeba trzymać rękę na pulsie, bo to może być wóz, albo przewóz.

    - Stracisz na tym masę pieniędzy…
    - Nie tak znów wiele, poza tym bardziej ryzykuję, że nie uzyskam tych, na które od dawna liczę. A zarobię więcej niż wynosi poselska dieta.
    - Mówisz więc, że zostaniesz? – Dorotka jakby pociągnęła nosem.
    - Jasne, kretynko! – Lidka poderwała się z krzesła i rzuciła na nią, najpierw sprytnie przygważdżając tułów do oparcia, a potem siadając Dorotce na kolanach i przytulając się do niej niczym do kochanka.
    Pani Helena dyplomatycznie jęknęła, ale ani przez moment nie miała wątpliwości co do charakteru tego ataku, bo lekki, łagodny uśmiech opanował jej twarz od pierwszego zrywu Lidki.
    - Zaraz cię Tomek przegoni! – próbowała wykrztusić Dorotka.
    Lidka uniosła rękę i pogroziła palcem w powietrzu. – Niech się nie waży! Zafundował mi taki Czarnobyl jak nikt nigdy w życiu!

    - Lidka! – nie wytrzymałem. – Odpowiesz mi na jedno pytanie?
    - Nie gadam z tobą!
    - A co byś mi powiedziała, jeśli po tych wszystkich moich radach, dostałabyś poniżej stu głosów w wyborach? – byłem niezrażony.
    - Że jesteś doopa, a nie doradca! – oznajmiła, po czym wpadła w histeryczny śmiech. Przy okazji wypuszczając Dorotkę z objęć.
    - Rozumiem! – odparłem krótko.
    - Co rozumiesz?
    - Że dogodzić ci, nijak nie można.
    - Co ty możesz o tym wiedzieć! – jej wesołość skończyła się jak nożem uciął.
    Wstała z kolan Dorotki, a ta natychmiast jej pomogła, zmieniając temat .
    - Jak Anna zareagowała na wyniki wyborów?
    - Oj, słuchaj! – Lidka się ożywiła. – Jest wniebowzięta! Nie znam tych ich rozgrywek, ale mamy się jutro spotkać, będę wiedziała nieco więcej.
    - Ty nie zapomnij, że masz jeden wieki atut – wtrąciłem, niepewny reakcji.
    - Jaki? – zastygła, zaskoczona.
    - Nikomu nie zabrałaś mandatu. Wszyscy z miejsc mandatowych zostali wybrani, więc nie powinnaś mieć żadnych osobistych wrogów. Mało tego, pociągnęłyście listę tak, że macie plus dwa, czyli oprócz ciebie, jeszcze jeden człowiek partyjny tylko wam zawdzięcza wybór.

    - Jesteś tego pewien? – zdziwiła się Dorotka.
    - Tak, sprawdzałem wyniki w necie. W Lidki okręgu nastąpił pogrom opozycji, dlatego nie powinna w Sejmie pełnić roli szarej myszki. Chciałem, żeby o tym wiedziała już teraz!
    - Ach, dziękuję ci, doradco! – tym razem mnie wpakowała się na kolana, przy okazji całując w obydwa policzki. – Sorry za niewyparzony język, wiesz przecież, że cię lubię!
    - Wiem, wiem! – próbowałem się wyzwolić z objęć i niebezpiecznego kontaktu z jej biustem. – Szkoda, że tak rzadko o tym mówisz…
    - Przewróciłoby ci się w głowie! – zawołała ze śmiechem, wstając i uciekając na swoje krzesło.
    - Lidka, skoro ci chwilowo przeszło, to mnie wysłuchaj – zaproponowałem.
    - W co znowu zamierzasz mnie wrobić?
    - W nic cię nie wrabiam. Masz własny rozum, więc przetrawisz to sama.
    - Kontynuuj!
    - Mam nadzieję, że nie dasz się zapisać do partii?
    - Nie – spoważniała. – Słuchajcie, nie spałam przez całą noc, analizując powstałą sytuację – przyznała szczerze. – Na wieczór wyborczy nikt mnie do głównego sztabu nie zapraszał. Po co mieliby ocierać się o kandydatkę z ostatniego miejsca? – westchnęła sarkastycznie.

    - Nie jest źle! – zaśmiała się Dorotka. – Na razie woda sodowa nie ma do ciebie dostępu.
    - Później też nie będzie miała – Lidka skrzywiła się dumnie. – Dopiero wczoraj przed południem zadzwoniła do mnie Anka i spotkałyśmy się na krótko w jej biurze poselskim, próbując omówić całą sytuację. Przy okazji przekazuje wam swoje podziękowania, później obiecała podziękować sama, osobiście.
    - Dziękujemy, a do jakich konkluzji doszłyście? – Dorotka nie zważała na uprzejmości.
    - No właśnie do żadnych. Anka też nie była w nocy w głównym sztabie. Nie wie co się tam działo, zna tematy jedynie z przekazu telewizyjnego. Właściwie tyle, co i my.
    - To o czym rozmawiałyście? – zapytałem.
    - Anka dostała telefon od głównego wodza z zapytaniem, czy obejmie stołek regionalnego przewodniczącego partii. Namawiał ją do tego.

    - Wybij jej to z głowy! – wyrwało mi się.
    - Dlaczego? – zapytała zdziwiona Dorotka. – Anna byłaby dobrym szefem. Zresztą, zawsze o niej wypowiadałeś się z uznaniem.
    - Oczywiście, że tak – przyznałem. – Tylko po jaką cholerę ma się babrać w tym kociołku? Zawsze pozostanie spadochroniarzem, bo nie jest stąd! Na początku będzie cisza, gdyż w wyborach sobie poradziła. Ale z czasem pamięć o tym będzie blaknąć a potem opozycja zacznie zwierać szeregi i zaczną się tylko kłopoty. Nie, szkoda jej talentu na rozgrywanie takich gierek.
    - Więc co byś jej doradził? – zapytała Lidka, z ironicznym naciskiem na „doradził”.
    Postanowiłem tego nie zauważać.

    - Wy obydwie, nie dajcie się wciągać w rozgrywki partyjne. Lidka, wygrałaś wybory, bo podkreślałaś, że do partii nie należysz. Chcesz jedynie być skuteczną. Zobacz, na szczeblu samorządowym komitety partyjne już się nie liczą, wyborcy chcą głosować na znanych im kandydatów. A nie na jakąś listę! Nie na jakiś papier! Owszem, powinnaś zostać członkiem klubu poselskiego, bo z ich listy startowałaś, ale zostaw sobie margines niezależności, bo cię zjedzą! Anna ma dużo większe doświadczenie, a jednak nie bez powodu zrezygnowała z kandydowania w Warszawie. Mówiła ci coś o tym?
    - Niewiele.
    - Właśnie. Nic o tym nie wiemy. Czyli nie należy wpychać palca miedzy drzwi. Masz zadbać o swoich powiatowych mieszkańców i chromol resztę. Anna natomiast, niech się skupi na pracy sejmowej, a nie partyjnej. Lepiej na tym wszyscy wyjdziemy.
    - Anna też?

    - Jak najbardziej. Ma teraz w ręku potężny atut. Okazała się cholernie skuteczna! Po pierwsze znalazła ciebie. A drugie, wasze wyniki może śmiało przedstawiać w partii, jako własne osiągnięcie. I pokazać wszystkim język, oraz zażądać tego, co sama chce. A nie godzić się na prowincjonalne zesłanie. Tu musiałabyś jej pomagać i w końcu zająć się utrzymaniem struktur partyjnych na Mazurach, a chyba nie o to ci chodziło.
    - Utrzymywanie struktur to przesada, ale masz rację. Przejęcie przez nią regionalnego kierownictwa partii, zmusiłoby też mnie, wcześniej lub później, do bieżącego współdziałania również w tych kwestiach…
    - Co biznesowi niezbyt służy – zauważyła Dorotka.
    - Zdecydowanie! – przyznała. – Nie analizowałam jeszcze wszystkiego tak dokładnie, ale wyczuwam, że nawet moim kobietom, dzierżawiącym bufetowe auta, nie spodobałoby się, gdybym wstąpiła do jakiejś partii. Chociaż one mają trochę inne zasady niż te, głoszone teraz przez biskupów. Mniej wiary na języku, a więcej w sercu – tak u nas mawiają.
  • #59
    retrofood
    VIP Meritorious for electroda.pl
    - Jakie masz plany na najbliższe dni? – zapytała Dorotka.
    - Na razie żadnych, wracam do Pokrzywna.
    - Nie będziesz się tutaj z nikim spotykała? – zdziwiłem się.
    - A niby po co? Anna mówiła, że te wszystkie przepychanki potrwają chyba co najmniej przez miesiąc. Czeka nas dymisja rządu, wyłonienie nowego, a to trochę potrwa. Więc skoro na ministra się nie załapię, wolę przypilnować biznesu. Z czegoś trzeba przecież żyć!

    - Będziesz musiała zrezygnować też z funkcji gminnej radnej – dodałem.
    - O właśnie! – ożywiła się. – Dzwonił do mnie z gratulacjami Martynik, przewodniczący rady. Uzgodniłam z nim, że na sobotę zwoła nadzwyczajne posiedzenie rady, na którym zrzeknę się mandatu.
    - Tak szybko? Przecież nie musisz od razu – zauważyłem.
    - Wolę mieć to za sobą – odparła lekceważąco. – Sama mu podpowiedziałam, że nie ma na co czekać. Wprawdzie dokumentów o wyborze na posła jeszcze nie mam, ale mnie ich nie trzeba. I tak muszę się wyłączyć z gminnych spraw. Zbyt wiele mam już na głowie, niech się wdraża ktoś nowy.
    - Znowu będzie impreza? – zapytałem ze śmiechem.
    - Nie stać mnie na to, więc liczyć na nic nie możesz – odparła, krzywiąc usta. – Chociaż jeśli przyjedziesz i zafundujesz mi wieczorem szampana, to nie odmówię.
    - Aż tak źle? – zainteresowała się Dorotka. – Sezon przecież nie wyglądał najgorzej…

    - Ja nie mówię, że jest źle, chociaż tak naprawdę to nie znam nawet wstępnego bilansu. Pogoniłam księgowość, ale obrót był tak duży, że się nie wyrabiają. Mówię jedynie, że niemal już wyczerpałam całoroczne fundusze reklamowe i reprezentacyjne, czyli do końca roku na imprezy mnie nie stać.
    - Ty przestań! – zakrzyknęła Dorotka. – Nie zapominaj, że masz przecież obowiązek zorganizowania sylwestrowego balu! I to się jeszcze zaliczy do tegorocznego bilansu!
    - Spokojnie! – Lidka nawet nie mrugnęła okiem. – To jest zaplanowane i przewidziane. Jestem na etapie szukania ładnych sanek, bo wierzchowce w stadninie już grzebią kopytami.
    - Czyli fundusze ci urosną, to jest procentowa zależność.
    - A cholera wie, co na to powie szef rady nadzorczej – odpaliła. – Plany wydatków są zapisane kwotowo, a on nie jest inspektorem skarbowym, żeby liczył według procentów. On uznaje w zasadzie tylko inne procenty…
    - Owszem, uznaje. Czyli postawisz szampana nie z funduszu reklamowego, a z osobistej, własnej kieszeni. Jasne?
    - Za co? Za to, że przestanę być radną?
    - Za żywota! W sobotę jedziemy do Czyżyn i spróbuj się wtedy migać! – uprzedziłem.
    - Dobrze, już dobrze… Zobaczę czy jakiś zasiarczony mamrot można nabyć w sklepie GS-u w Czyżynach…

    Przez resztę tygodnia śledziliśmy polityczne wydarzenia w kraju nie bardziej niż zwykły, przeciętny, szary obywatel. Dla celów bankowych analiz liczył się wynik wyborów, a ten był już znany. Natomiast partyjne przepychanki przy formowaniu nowego rządu nie miały w zasadzie żadnego wpływu na rynek finansowy, dlatego szkoda było czasu na poświęcanie im uwagi. I żylibyśmy tak w błogiej nieświadomości mających nastąpić bardzo ważnych wydarzeń, gdyby nie weekendowa wyprawa do Pokrzywna.
    Pogoda nam sprzyjała. Mimo, że przez cały tydzień wiało, padały też przelotne deszcze, w piątek się wypogodziło i do naszego domu nad jeziorem zajechaliśmy w promieniach zachodzącego słońca. Wraz z chłopcami i panią Heleną.

    Wieczór spędziliśmy w gronie rodzinnym, odważając się nawet na przybrzeżną kąpiel w zimnej już wodzie jeziora. Co tam, byliśmy zaprawieni w takich bojach. Piotruś z Pawełkiem dzielnie nam towarzyszyli przez kilka minut, jednak po wyjściu z wody trzeba było ich otulać ręcznikami, bo szczękali zębami niczym potępieńcy. Byłem jednak szczęśliwy i zadowolony.
    To był jeden z tych wieczorów, kiedy Dorotka nie szukała smartfonu i nie sięgnęła po niego aż do rana. Niewiele takich dni bywało ostatnio w naszym życiu, dlatego w sypialni pozwoliliśmy sobie na zupełne szaleństwo, tańcząc nago przy niezbyt cichej muzyce, a w przerwach raczyliśmy się szampanem, spijanym przeze mnie z pępkowego dołeczka.
    Co zresztą nie przeszkodziło Dorotce w bezwzględnym spychaniu mnie z łóżka rano, kiedy nie chciałem wstawać, aby z nią pobiegać.
    - Czy ty w ogóle masz serce? – jęczałem.
    - Nawet duże! – odparowała. – Mieścicie się w nim we trójkę swobodnie. Ale ci dwaj są niepełnoletni, dlatego będą spać nadal, a ty musisz reprezentować całość.
    - Za dwie godziny, może być?
    - Mowy nie ma! Wstawaj, myj zęby i kierujemy się do kuchni.
    - Daj mi pospać…
    - Później się prześpisz. Tomek, proszę!
    Na takie dictum nie mogłem nie zareagować.

    Pobiegliśmy tradycyjnie, czyli drogą w stronę wsi, a po biegu usiedliśmy na kilkanaście minut pod niemal jeszcze pustą strzechą, aby uspokoić tętno. Niewiele osób siedziało przy stołach i to pewnie tacy, którzy mało spali tej nocy. Nic nas oni nie interesowali.
    Później pobiegliśmy w stronę jeziora. Dorotka zrzuciła na brzegu swój sportowy strój i wtedy wręcz oniemiałem. Miała na sobie jeden z bardziej skąpych kostiumów kąpielowych, co niezbyt mi się spodobało.
    - Panienko! – zasłoniłem ją ciałem od strony brzegu. – Czy pamiętasz, że tutaj są kamery?
    - Ale jesteś zazdrośnik! – uśmiechnęła się zalotnie, po czym dołożyła. – Myślałam, że będąc wyłącznie w twojej obecności, mogę się pokazać w takim kostiumie.
    - O masz ci los – westchnąłem. – Czyżby moja, kiedyś pełna kompleksów żona, była już gotowa do zawarcia kontraktu z Playboyem?
    - Nic z tego – zaśmiała się i wskoczyła do wody.
    Nie było na co czekać, poszedłem w jej ślady. Ale kiedy wychodziliśmy z jeziora, ani na brzegu, ani pod strzechą, już tak pusto nie było. Zignorowaliśmy to totalnie, wracając do domu w objęciach, odprowadzani palącymi spojrzeniami kilkunastu wygłodniałych samców.

    A wpół do jedenastej, całą piątką ruszyliśmy jeepem do Czyżyn, bo Helena koniecznie chciała obejrzeć posiedzenie rady gminnej, na którym Lidka miała składać rezygnację. Z tego też powodu obiad zamówiliśmy u Baśki. Helena miała dzisiaj święto. Jeszcze nie wiedzieliśmy jak huczne.

    Szybko się przekonaliśmy, że tym razem Lidka dała się wkręcić jak dziecko i niczego nie przeczuwała, chociaż powinna. Już pierwsza informacja o tym, że posiedzenie rady ma się odbyć w szkolnej sali sportowej, a nie sali narad w gminnym urzędzie, powinno wzbudzić jej czujność, Ale gdzież tam! Gładko przełknęła wyjaśnienie Martynika, że szkolne klasy mają zadanie obserwowania posiedzenia, a w budynku urzędu się nie zmieszczą, stąd też i zmiana.

    Nie pytała również o nic więcej, w ogóle przewidziała na to posiedzenie zaledwie godzinę, po czym zamierzała wracać do Warszawy, gdyż przyjechała sama. Bez Romka i dzieci. Taka czysto symboliczna wizyta. Ależ się przeliczyła!
    My również niczego nie wiedzieliśmy. Postanowiliśmy przyjechać głównie ze względu na Helenę, która oznajmiła, że wydarzeniom o randze historycznej należy się przyglądać. A więc zdecydowaliśmy się tę historię obejrzeć. Chłopcy obiecali, że szaleć nadmiernie nie będą. Jakoś godzinę wytrzymamy – myśleliśmy. Ale po kilku minutach od otwarcia posiedzenia, zdaliśmy sobie sprawę, że ta godzina, potrwa dzisiaj znacznie dłużej.

    Wszystko było tak ukartowane, tak zorganizowane, że nawet senne otwarcie obrad przez Martynika, nie wzbudziło naszych podejrzeń. Siedzieliśmy w końcu sali, na krzesłach przeznaczonych dla publiczności, co i tak było niemałym wyróżnieniem, gdyż miejsc było nie tak wiele. I nie wszystkich wpuszczono do budynku. Reszta okolicznych, zainteresowanych mieszkańców, tłumnie oglądała obrady na dużym telebimie, zawieszonym na zewnętrznej ścianie. Od strony sąsiadującego boiska. A przecież na sali było jeszcze sporo wolnych krzeseł…
    Już ten fakt powinien nam coś powiedzieć. Skąd na posiedzeniu gminnej rady telebim? Skąd na sali wziął się wojskowy zespół muzyków z instrumentami dętymi, który przed otwarciem obrad odegrał hymn państwowy?
    Przyjęliśmy to ze wzruszeniem ramion, tak samo jak i Lidka. Nawet jakaś liczna, filmująca wszystko ekipa, nie zaprzątała naszej uwagi. Zauważyliśmy kilka miejscowych twarzy i to nas uspokoiło. Ekipa z miejscowego Ośrodka Kultury.
  • #60
    Mierzejewski46
    Level 36  
    Dawaj, kolego dawaj bo ciekawość zżera.