Elektroda.pl
Elektroda.pl
X
Please add exception to AdBlock for elektroda.pl.
If you watch the ads, you support portal and users.

Podwładny pani minister .

literatka 30 Aug 2021 11:46 5253 91
Nazwa.pl
  • #31
    literatka
    Level 12  
    Jadąc w poniedziałek do radiowego studia, nie miałem praktycznie żadnej wiedzy o echu, które wywołała moja piątkowa decyzja. Taki był zresztą cel weekendowych działań Dorotki, do którego mnie przekonała. Nie mogłem tam wystąpić w roli wahającego się decydenta. Mój przekaz miał być spójny i zdecydowany, bez względu na zaistniałe okoliczności. Gdybym na przykład znał wcześniej negatywne opinie o tej decyzji, mógłbym próbować się tłumaczyć i stałbym się w pewnym sensie niewiarygodny.
    Bo jakie inne opinie mogły pojawić się podczas weekendu? Tylko i wyłącznie negatywne! Przecież udupieniem nowego algorytmu byli zainteresowani wyłącznie jego przeciwnicy! I to im zależało na szybkości działań. To oni, nie zważając zupełnie na weekend, zwierali szeregi i szykowali atak. Zwolennicy świętowali raczej sukces i nie spieszyli się z pochwałami.

    Spodziewałem się takiego scenariusza, stąd moja wcześniejsza decyzja o poniedziałkowym wywiadzie, Dorotka jednak poszła dalej i uchroniła mnie przed negatywną wiedzą, abym nie dawał się sprowokować.
    - Nawet nie myśl o tym, że ktoś jest ci przeciwny! – wyposażała mnie rano we wskazówki. – Podjąłeś w piątek decyzję, moim zdaniem ostateczną i słuszną. Prezentuj ją więc jako swoje osiągnięcie! Bądź pewien tego, co zrobiłeś. Nie próbuj również dyskutować z argumentami przeciwników, choćby samych prowadzących. Odsyłaj ich od razu do opracowania profesora Grodzicy, bo się pogubisz. Niech próbują się zmierzyć z jego analizami, a nie twoimi, cząstkowymi słowami, bo cię zapędzą w kozi róg! To starzy wyjadacze, a jeśli trafisz na wyszczekanego przeciwnika, to będzie się starał nie dopuścić cię do słowa. Nie masz żadnego doświadczenia studyjnego, w tej scenerii łatwo o panikę i błędy.
    - Spokojnie! – trzymałem fason. – Zapominasz, że kiedyś wykładałem na różnych kursach, czyli audytorium nie jest dla mnie nowością.
    - Tomek… kiedy to było?
    - Dawno, ale mam pewien handicap, o którym mało kto wie.
    - Jaki?
    - Mam ciebie! I wierzę, że nawet jeśli przegram, to mnie z domu nie wyrzucisz.
    - Paskudnik! Wracaj, choćby zaraz po tym wywiadzie! Dla nas i tak zawsze będziesz autorytetem.
    Czy mogłem wystąpić w programie bez wiary w siebie?

    Nawet Anna uznała później ten mój ruch za znakomity. Nie chwaliłem w nim siebie, wręcz przeciwnie. Po cichu przemyciłem na początku dawniejsze wypowiedzi samego szefa rządu jak i kilku najważniejszych działaczy partyjnych o tym, że trzeba promować nowoczesność i wyrównywać szanse rozwojowe. Że należy niwelować historyczne zaszłości, a potem wyjaśniłem, że moja ostatnia decyzja jest właśnie realizacją tych planów i dokładnie wpisuje się w strategię rządu, zmierzającą do stwarzania wszystkim równych szans rozwojowych.
    Jej praktycznym wypełnieniem były wnioski wynikające z analizy dotychczasowego sposobu podziału funduszy, dokonanej przez Zespół Analiz Gospodarczych z profesorem Adamem Grodzicą na czele. Wypadła niepomyślnie, dlatego ministerstwo zdecydowało się skorzystać z dalszej części tego opracowania i wprowadziło sugerowane w nim zmiany.

    Moja w tym rola jest bardziej techniczna. Sam nie mam aż tak głębokiej wiedzy, by z jego wnioskami polemizować. Ponadto, pełniąc uprzednio funkcję doradcy ministra, a obecnie będąc sekretarzem stanu w ministerstwie, wielokrotnie spotykałem się w terenie z zarzutami, że stosowany dotychczas algorytm, niczego nie niweluje i niczego nie zmniejsza. Jego stosowanie wręcz pogłębia podziały regionalne w kraju, niwecząc wysiłek rozwojowy zarówno władz samorządowych jak i mieszkańców mniejszych regionów.
    Te opinie współgrają z wnioskami wynikającymi z rzetelnego, naukowego opracowania, dlatego mam głębokie przekonanie, że tym razem nie popełniamy błędu, korzystając z wniosków w nim zawartych i wprowadzając w życie zalecane sugestie. Natomiast czas pokaże, na ile specjaliści mieli rację. Skoro na wnioski z poprzedniego podziału środków czekaliśmy wiele lat, musimy teraz dać szansę zaistnienia innego sposobu podziału. I oceniać należy go po latach, nie dzisiaj.
    A po wywiadzie, sympatyczni redaktorzy podarowali mi na pożegnanie płytę DVD z nagraniem całej audycji.

    W resorcie nie pozwoliłem na żadne rozprężenie. Mimo że moja piątkowa decyzja była już znana wszystkim pracownikom, większość znała również treść porannego wywiadu, nie pozwoliłem nikomu na żadne pogaduszki, polecając zajmować się bieżącymi obowiązkami.
    Sam podobnie, poprosiłem jeszcze rano o pomoc Jachimiaka i obydwaj staraliśmy się pilnie, by Annie nie narobić wielu zaległości. Wewnętrznie jednak nie byłem taki pewny siebie, a cały ten spokój był udawany. Co jakiś czas sprawdzałem serwisy informacyjne i śledziłem pojawiające się w nich komentarze, chociaż dwie osoby z mojej ekipy miały dokładnie takie samo zadanie i co godzinę, półtorej, ktoś z nich meldował się w moim gabinecie z relacjami.

    Reakcje jednak mocno mnie zaskoczyły. Większość komentarzy dziennikarskich była bardzo pozytywna. W godzinach południowych już nie udawaliśmy i obydwaj z profesorem analizowaliśmy powstałą sytuację.
    - Coś mi tu się nie zgadza – stwierdził Jachimiak. – Jak na poniedziałek, pozytywnych komentarzy w tej masie jest zbyt wiele.
    - Nie dowierza pan ludzkim przekonaniom? Może większość tak właśnie myśli?
    - Nie o to mi chodzi! – zaśmiał się. – To nie jest żadne myślenie. A właściwie jest, ale z drugiej strony, tej negatywnej.
    - Nie rozumiem pana.
    - Panie Tomaszu! Proszę zestawić ze sobą trzy dowolne opinie pozytywne i tak samo trzy negatywne. Ma pan?
    - Tak.
    - A teraz proszę porównać argumentację. Opinie negatywne nie odwołują się do faktów, a do uczuć, albo przekonań. Do tradycji, a może też do wiary. Oni wierzą, że pana decyzja jest błędna, więc odwołują się do emocji.
    - Mają takie prawo.

    - Mają, ale to nie jest rozmowa o uczuciach, lecz o finansach. Tutaj nie jest potrzebny spowiednik, a wyłącznie księgowy.
    - No dobrze, a co po drugiej stronie?
    - I to jest dla mnie bardzo zaskakujące. Jakby się umówili. Komentarze są wypracowane i powołują się na prawdziwe wielkości ze statystyk. Tak jakby redaktorzy spędzili weekend na czytaniu opracowania naszego zespołu i przygotowywali wcześniej swoje opinie. A to już nie może być realne.
    - Ależ może… – odezwałem się cicho.
    - Pan coś kombinował? – spojrzał na mnie z zaciekawieniem.
    - Ja? Absolutnie! – roześmiałem się na głos. – Przez weekend nie wziąłem do ręki nawet telefonu. Zająłem się wyłącznie dziećmi oraz relaksem w basenie i ogrodzie. Żona zabroniła mi nawet myślenia o pracy.
    - Skąd więc to poprzednie stwierdzenie?
    - Niczego nie wiem, ale się domyślam – wyznałem. – Żona zabroniła myśleć o pracy mnie, ale to nie znaczy, że sama o niej nie pomyślała…

    Analizował moje słowa przez kilka sekund, a potem pokiwał głową.
    - Nie znam możliwości pana żony w podobnych sprawach, ale skoro pan dopuszcza taki wariant… to chyba wszystko się zgadza. Ktoś taką akcję musiał zorganizować.
    Ale to dobrze, a nawet bardzo dobrze! Antagoniści mają od razu skrócone pole manewru, bo nie powołują się na fakty, więc łatwo z nimi polemizować. Zobaczymy co będzie dalej. Inaugurację na razie przegrali i to bezapelacyjnie.

    Moje dobre samopoczucie po jego słowach niemal natychmiast zgasiła Kinga, wchodząc do gabinetu bez pukania. Miała do tego prawo, ale nigdy nie korzystała z niego bez powodu, więc natychmiast przerwaliśmy rozmowę.
    - Panie ministrze, otrzymałam pilną wiadomość z kancelarii pana premiera – oznajmiła, nie próbując nawet usiąść. – Prezes rady ministrów prosi pana na rozmowę dzisiaj, na godzinę szesnastą. Co mam odpowiedzieć?
    - Jak to co? O szesnastej będę w poczekalni u pana premiera! – oznajmiłem dobitnie.
    - Dziękuję, niezwłocznie przekażę – odwróciła się na pięcie i wyszła.
    Spojrzeliśmy po sobie.

    - Czyli leci pan dzisiaj na dywanik… – westchnął profesor.
  • Nazwa.pl
  • #32
    literatka
    Level 12  
    - Uwzględniłem to w kosztach – mruknąłem niby żartobliwie, ale aż tak wesoło, to się nie czułem. – To może oznaczać, że już od jutra nie będę miał okazji posiedzieć tak z panem i porozmawiać o życiu. Chciałbym jednak by pan wiedział, że bardzo sobie cenię naszą współpracę.
    - Spokojnie! – przerwał mi. – Niby gdzie się pan wybiera? Na szafot, czy gdzie?
    - A jest jakaś różnica? – zachichotałem nerwowo.
    - Owszem i to zasadnicza – Jachimiak, jak zwykle, prezentował olimpijski spokój. – Panie Tomaszu! Nie chciałbym aby zabrzmiało to chełpliwie, ale te wszystkie rządowe gry, gierki i podchody, znam dłużej i znacznie lepiej niż pan.
    - Wcale w to nie wątpię.
    - Proszę więc mnie wysłuchać, a potem zrobi pan to, co pan będzie uważał.
    - Zgoda. Zamieniam się w słuch.

    - Otóż kwestią zasadniczą w tym spotkaniu będzie pana postawa. Bo chyba nie ma pan żadnych wątpliwości, czego będzie dotyczyła wasza rozmowa.
    - Raczej nie…
    - Właśnie. Sytuację ułożył pan w taki sposób, że premier nie może sobie w tym momencie pozwolić na pana zdymisjonowanie. Zbyt wiele by stracił.
    - Ale straci poparcie twardogłowych…
    - Nie. Proszę nie zapominać, że wyborów nie wygrywa się poparciem przekonanych zwolenników, lecz właśnie tych niezdecydowanych. To oni przeważają szalę na finiszu i całe kampanie wyborcze istnieją po to, aby to ich dana partia do siebie przekonała. Jeśli teraz zostałby pan utrącony, zapamiętaliby taki sygnał na długo. Doradcy premiera wiedzą o tym doskonale, nie pozwolą mu więc na taki krok.
    - Mówi pan, że nie mam się czego bać?
    - Oczywiście. Na razie nie. Proszę też nie unosić się honorem i w żadnym razie nie składać dymisji. Być może, taki nacisk ktoś zacznie wywierać.
    - Nie zamierzam tego robić, nawet Annie wspominałem.
    - Prawda. Po co ja pana szkolę? – uśmiechnął się. – Przecież sam pan wspominał o tym podczas kolacji…

    Na miejscu zameldowałem się pięć minut przed czasem. Uprzejme sekretarki posadziły mnie w fotelu i musiałem czekać. Szef rządu był na razie zajęty.
    Wyszedł z gabinetu z jakimś dokumentem w dłoni, zanim dobrze się rozsiadłem. Podniosłem się więc, a wtedy skierował na mnie spojrzenie.
    - Dzień dobry, panie ministrze! – odezwał się, zanim zdążyłem zareagować.
    Przełożył papier do lewej ręki, podszedł i podał mi dłoń. – Przepraszam pana… – spojrzał na zegarek. – Jeszcze… najwyżej pięć minut.
    - Dzień dobry, panie premierze! – odparłem spokojnie. – Pozostaję do pana dyspozycji o dowolnej porze.
    - Świetnie! – rzucił, po czym skierował się do sekretarek. Coś im tam wyjaśniał, ale nie starałem się podsłuchiwać. Dokumenty pozostawił im, a sam wrócił do gabinetu, zamykając za sobą drzwi.

    Po niecałych dziesięciu minutach z gabinetu wyszedł jakiś mężczyzna, którego z nikim nie skojarzyłem, w towarzystwie ministra Domagały. Obydwaj panowie pożegnali się, po czym szef kancelarii przywitał się ze mną i poprosił do gabinetu. Nie podobało mi się to, ale cóż! Zrozumiałem, że będzie świadkiem mojej rozmowy z premierem i nie mogłem zaprotestować, gdyż taka była decyzja gospodarza.

    Premier siedział za biurkiem i coś tam notował, ale nie miałem możliwości obserwacji, gdyż minister zaprosił mnie na fotele.
    - Kawy? – zapytał zwyczajnie, tak jak znajomego.
    - Poproszę!
    Napełnił filiżankę z wielkiego termosu, po czym zajął fotel naprzeciwko.
    - Co słuchać u Anny? – kontynuował. – Mam nadzieję, że mocno nie zachorowała?
    - Chyba nie – odparłem. – Wybieram się do kliniki dzisiaj po pracy, może powie mi coś więcej. W piątek przechodziła dopiero badania i była niezbyt wylewna.
    - Pozwolę sobie zadzwonić jutro do pana, dobrze?
    - Proszę bardzo!
    W międzyczasie premier zakończył zajęcia przy biurku i dosiadł się do nas. Nie mogę powiedzieć, że nie zrobiło mi się ciepło.

    - Pozwoliłem sobie zaprosić pana na rozmowę – zagaił, nie tracąc czasu – gdyż ostatnio podpisał pan bardzo odważne zarządzenie. O dalekosiężnych konsekwencjach dla naszego kraju – przerwał, wpatrując się w moją twarz.
    - Mam nadzieję, że ta decyzja wpisuje się w strategię działania rządu pana premiera.
    - Dobrze, dobrze… – mruknął. – Zapoznałem się z pana dzisiejszym wywiadem radiowym i muszę przyznać, że świetnie się pan do niego przygotował. Tym niemniej, chyba pan sam rozumie, że ta sprawa postawiła mnie w dość trudnym położeniu. Tak radykalna decyzja, podjęta bez uzgodnienia z Komitetem Ekonomicznym Rady Ministrów, bez uprzedniego poinformowania mnie, jako odpowiedzialnego za całość prac rządu, niezależnie od jej zasadności, nie może mi się podobać.
    - Panie premierze! Analizowałem wszystko od strony prawnej i mam przekonanie, że moje działanie nie wykroczyło poza ramy umocowania ustawowego.
    - Nikt tego nie kwestionuje. Jednak świadomość skutków takiego postępowania winna panu podpowiedzieć, że nie działa pan w próżni.
    - Tak jak wspominałem w radiu, kierowałem się wypowiedziami zarówno pana premiera, jak też wielu państwowych funkcjonariuszy. Oraz tym, jak je zrozumiałem.

    - Panie Tomaszu… – niecierpliwie zawiesił głos. – Dobrze, na razie zostawmy to. Proszę natomiast powiedzieć mi o swoich wewnętrznych motywacjach. Co tak naprawdę kierowało panem? Co miało decydujący wpływ na podjętą decyzję?
    - Decydujący miało moje wewnętrzne przekonanie, że postępuję słusznie.
    - Kiedy pan doszedł do takiego wniosku?
    - To nie była żadna chwila, lecz proces. Proszę mi wierzyć, to nie był jakiś nastrój po grillu, a świadoma niezgoda na dawny algorytm. Od chwili, kiedy dowiedziałem się o jego istnieniu, a właściwie jego dotychczasowej postaci. Zrozumiałem wtedy jasno, że albo ten archaiczny system zmienię, albo nie mam tu co robić.
    - Konrad Wallenrod? – zaśmiał się premier.
    - Nie, absolutnie! – zaprotestowałem. – Panie premierze, jestem zwolennikiem tezy, że jeśli ktoś oczekuje zmian na lepsze, to powinien zacząć od siebie i własnego otoczenia. Tam należy zaprowadzać porządek, w miarę swoich możliwości, a nie oczekiwać na mannę z nieba. Więc ja zrobiłem to w imię takich zasad. Uważam, że tak właśnie powinienem postąpić i odpowiednio do swoich przekonań postąpiłem.

    - Rozumiem… Proszę mi jeszcze powiedzieć, jak się panu udało zorganizować kampanię dziennikarskiego poparcia dla swojej decyzji?
    - Mnie? – moje zdumienie było chyba prawdziwe. – Niczego nie organizowałem. Nie mam takich możliwości.
    Premier i milczący dotychczas minister Domagała wymienili się spojrzeniami, po czym nastąpił koniec rozmowy.
    - No cóż! – premier wstał z fotela, musiałem więc zrobić to samo. – Dziękuję panu za przybycie i wyjaśnienia. Proszę jednak na przyszłość informować mnie o swoich, podobnie ważnych zamiarach – wyciągnął do mnie dłoń. - Podkreślam! Na etapie zamierzeń!
    - Rozumiem pana premiera, będę o tym pamiętał! – skłoniłem się, oddając uścisk.
    - Jutro pan będzie reprezentował resort na posiedzeniu rządu? – wtrącił mimochodem.
    - Prawdopodobnie tak.
    - Dobrze. Do zobaczenia zatem. Do jutra!
    - Do widzenia panu!
    Rozmowa była zakończona. Z premierem, ale nie z ministrem Domagałą. Wyszedł od szefa rządu wraz ze mną i od razu zaprosił do siebie.
  • #33
    literatka
    Level 12  
    Zajmował gabinet całkiem niedaleko, pewnie dla wygody kontaktów. W końcu był najbliższym współpracownikiem premiera, chociaż starał się nie eksponować własnej osoby. Nigdy nie udzielał oficjalnych wywiadów, w mediach praktycznie nie istniał, ale wszyscy zainteresowani znali jego znaczenie. Ja też je znałem. Teoretycznie wesołek, dobry kompan, świetny administrator, jednak pozycję u premiera zajmował nie bez powodu. Działał wyłącznie na jego rzecz i w jego interesie.

    Nasza rozmowa trwała kilkanaście minut i dotyczyła niemal wyłącznie szumu medialnego, związanego z nową postacią algorytmu. Domagała przyznał, że służby rządowe dokładnie śledzą wszelkie wypowiedzi. Zarówno polityków jak i dziennikarzy. I na bieżąco analizują poparcie oraz negację poszczególnych recenzentów, aby na ich podstawie prognozować skutek mojej decyzji dla wizerunku rządu. Jak na razie bilans wypada dla mnie zadziwiająco korzystnie, jednak to są dopiero opinie wstępne. Jeszcze dużo może się zmienić.
    Wszystko wskazywało już na pożegnanie, gdy pogratulował mi odwagi i determinacji oraz zapewnił o swojej sympatii, nawiązując mimochodem do brukselskiego spotkania, kiedy to poznaliśmy się.

    - Przez pana nie mam teraz szans u Ani! – żartował.
    - Dlaczego? – zdziwiłem się.
    - Powiedziała mi kiedyś, że musiałbym ją zapraszać na takie kolacje, jak ta ówczesna z panem. A przecież w kraju nie mamy lokali dwugwiazdkowych! Proszę mi powiedzieć, ile taka kolacja kosztuje realnie? Tak orientacyjnie.
    - Wbrew pozorom nie tak wiele, kilkaset euro na osobę. Oczywiście, można wydać więcej, jeśli się bardzo chce…
    - Kilkaset euro… A za co żyć przez resztę miesiąca?
    - Nie wiem, już dawno się nad tym nie zastanawiałem – odparłem rozbrajająco. – Nie miewam problemów finansowych.
    - Żona pana wspomaga?
    - Wspomaga? To jest złe słowo. Żona zapewnia mi całkowity komfort w tym zakresie, taki komunistyczny. Czyli mogę czerpać z jej zasobów wedle potrzeb i bez ograniczeń.
    - A jakie ma dochody?

    - Przecież jej kontrakt jest w pełni jawny, kieruje w końcu spółką giełdową. Podstawowe wynagrodzenie to milion dwieście tysięcy dolarów rocznie, plus dodatek mieszkaniowy, plus dodatek urlopowy, plus ewentualne premie i dodatki, wynikające ze szczegółów postanowień kontraktowych. Ale one zależą już mocno od wyników osiąganych przez bank i najczęściej są to opcje na akcje.
    - Czyli pana wynagrodzenie ma się nijak do jej dochodów…
    - Owszem, to prawda. Obejmując stanowisko sekretarza stanu, straciłem ponad osiemdziesiąt procent poprzedniej płacy. Ale czego się nie robi dla idei!
    - Taki z pana idealista?
    - Panie ministrze! Jeśli drąży pan temat po to, aby próbować wyczuć moją podatność na przekupstwo, to z góry…
    - Ależ co pan mówi! – zaprotestował gwałtownie.
    - Pan pozwoli, że dokończę – nie dałem się zbić z tropu. – Z góry panu oświadczam, że jestem osobą nieprzekupną. Zwyczajnie, nie ma takiej sumy, za którą bym się sprzedał. Oczywiście, słyszałem opinie, że tacy ludzie nie istnieją, że to jest wyłącznie kwestią ilości zaproponowanych zer i być może jest to prawdą. Jednak w mojej sytuacji finansowej ten poziom leży tak wysoko, że dla nikogo z potencjalnych „oferentów” nie jest dostępny.

    - Niczego takiego panu nie sugerowałem – nadal protestował.
    - Proszę więc uznać, że powiedziałem to panu na wszelki wypadek. Nie mam małżeńskich problemów. Nie rywalizuję z żoną o to, kto jest ważniejszy w związku. Zawsze mieliśmy wspólną kasę domową i zmian w tym temacie nie przewidujemy. A pieniędzy mamy tyle, że wystarczyłoby nam na leżenie pod palmami do góry brzuchem, do końca życia. Naszym dzieciom też. Jednak pracujemy, dzieci się uczą, żona wykłada na uczelni…
    Nie wiem czy pan wie, ale wynagrodzenie z tego tytułu w całości przekazuje na rzecz fundacji zajmującej się badaniem dawców szpiku kostnego do przeszczepów. To nie jest praca dla idei? Mam zakpić z żony, że jest idealistką?
    - W żadnym wypadku, nie chciałem pana urazić. Jeśli tak pan to odczuł, to przepraszam.
    - Nie czuję się urażony, gdyż w pewnym sensie… ma pan rację.
    - Teraz to ja nie rozumiem…

    - Spróbuję to panu wyjaśnić. Otóż z góry przewidywałem, że podobne podejrzenia kiedyś wystąpią i bardzo mnie denerwowały. Że działam w czyimś prywatnym interesie.
    - Nie stawiałem takiej tezy, to jest pomyłka!
    - Nie mówię, że tak było, przedstawiam tylko panu swój sposób myślenia.
    - Acha…
    - Skąd pan pochodzi?
    - Z Wybrzeża. Okolice Trójmiasta.
    - A ja z Galicji, tak samo jak moja żona. I to powinno panu odpowiedzieć na wszystkie wątpliwości. O ile wiem, pan jest z wykształcenia historykiem?
    - Tak, zgadza się.
    - Czyli dawną, galicyjską biedę, zna pan przynajmniej pobieżnie.
    - Bez wątpienia.
    - Proszę więc postawić się na moim miejscu. Niezbadane wyroki losu przeniosły mnie do obszaru, gdzie decydują się żywotne kwestie tyczące moich stron rodzinnych. Stron nieco zacofanych, nie cieszących się przy tym sympatią kolejnych rządów, gdyż przeważnie wygrywa tutaj opozycja. A ta nie ma swoich lobbystów przy rządowym stole. Dowiaduję się przy tym, że mam przyklepać istniejące zaszłości i zaproponować ich przedłużenie. Czy jest w tym coś dziwnego, że mnie cholera wzięła?

    - Fakt pozostaje faktem, że to jest działanie w interesie opozycji.
    - Gówno prawda! – zirytowałem się. – To jest działanie w interesie społeczeństwa, a przy okazji szukanie poparcia dla rządu! Czym chcecie sobie zapewnić ludzkie poparcie, batem i sankcjami? A może jednak lepiej by było marchewką?
    - Wie pan ile stracimy na południu i w centrum?
    - Panie ministrze… Te wyliczenia znam pewnie lepiej niż pan. Otóż zgodnie z nowym algorytmem, żadne wielkie województwo nie straci więcej niż pięć – osiem procent w porównaniu z dawnym systemem, a kwotowo otrzyma i tak o wiele więcej, niż w poprzednim rozdaniu. O jakich stratach więc mowa? Beneficjentami natomiast będzie tylko pięć województw i czas jest najwyższy, aby tak się właśnie stało. Dlatego powiem panu szczerze. Nikt mną nie sterował, nikt mnie nie kupował, sam doszedłem do takiego przekonania i postawiłem wszystko na jedną kartę, licząc się również z ewentualną dymisją.
    - Naprawdę?

    - A czemu pan wątpi? Czy ja tu przyszedłem dla pieniędzy? Doskonale pan wie, że nie. A może dla władzy… Wie pan co? W pewnym sensie chyba jesteśmy do siebie podobni…
    - Tak? Pod jakim względem?
    - Jakiś czas spędziłem na stanowisku dyrektora gabinetu prezesa banku, czyli dokładniej mówiąc, pełniłem rolę prawej ręki mojej żony. Stołek niezbyt eksponowany, ale wystarczająco dobry, abym miał pełen przegląd sytuacji w firmie i mógł decydować praktycznie o wszystkim. Pan natomiast podobnie…
    Roześmiał się.
    - Ale ja mam umocowanie ustawowe!
    - A ja miałem regulaminowe – nie dałem się zbić z pantałyku. – W wielu przypadkach musiałem zastępować żonę wobec innych członków zarządu banku. Znam zatem te wszystkie gry, gierki, techniki i podchody, tak samo jak i pan. Dlatego też wyjaśniłem wszystko i jeszcze raz powtórzę, aby nie pozostawić nawet cienia wątpliwości. Ostateczną decyzję podjąłem sam. Bez niczyich nacisków i na siebie też biorę pełną odpowiedzialność za jej skutki. Owszem, konsultowałem się wcześniej zarówno ze specjalistami, z doradcami, wreszcie z Anną, ale efekt końcowy jest mój i tylko mój! To ja złożyłem pod nim podpis.
    - To akuratnie wiem – potwierdził. – No cóż, dobrze mi się z panem rozmawiało, ale mój dzień pracy jeszcze się nie zakończył.

    - Zapraszam więc pana ministra, w dowolnym czasie, nad jezioro Wylewa na Mazurach. Mamy tam bankowy dom wypoczynkowy do całorocznej dyspozycji. Pokoje w nim są bezpłatne, będziemy więc mogli kontynuować dialog. Warunki są naprawdę świetne, zachęcam! Można przyjechać z rodziną. I jeszcze jedno. Gości przyjmujemy tylko prywatnie, to nie jest pensjonat. Nie ma mowy o żadnych opłatach, nie mamy zamiaru chandryczyć się z fiskusem.
    - Dziękuję, pomyślę o tym! – podniósł się z fotela.
    Odprowadził mnie aż na korytarz, żegnając się wylewnie i wręcz wesoło.
  • #34
    Mierzejewski46
    Level 36  
    Podwładny pani prezes,
    Maż pani prezes,
    Podwładny pani minister,
    Następne będzie, Mąż pani minister??
    Tak mi się skojarzyło. Oby nie.
  • #36
    literatka
    Level 12  
    Mierzejewski46 wrote:
    Rodwładny pani prezes,
    Maż pani prezes,
    Podwładny pani minister,
    Następne będzie, Mąż pani minister??
    Tak mi się skojarzyło. Oby nie.


    Powiem tak. Zmiany zostały zapowiedziane... na samym początku. :D
    Czyli przed laty. :D
  • #38
    literatka
    Level 12  
    Na wtorkowe posiedzenie rządu wybrałem się pół godziny przed czasem, aby mieć jakąś orientację w rozkładzie poglądów na temat mojej decyzji, ale nie było to dobre posunięcie. Już przed salą obrad dostałem się w krzyżowy ogień zarzutów, a prym wiedli szefowie resortów spraw wewnętrznych, kultury i, o dziwo, również minister nauki. Dwóch pierwszych nie było dla mnie niespodzianką, to baronowie „pokrzywdzonych” województw, ale co między nimi robił ten trzeci? Dziwne...
    Próbowali nawet stosować chwyty poniżej pasa, głośno komentując, że wcale nie jestem ministrem konstytucyjnym, aby wydawać tak doniosłe zarządzenia w imieniu szefa resortu. Ja jednak, na wszelkie zarzuty i zaczepki, odpowiadałem niewzruszoną obojętnością.
    - Panowie, macie swoje obowiązki? Zajmijcie się nimi. Ja wam zupy w talerzu nie mieszam!

    Kosztowało mnie to sporo wysiłku, tylko na zewnątrz wyglądałem spokojnie, ale w środku wręcz się gotowałem. Co za banda buldogów! Każdy patrzy swojego podwórka i swojego wygodnego gniazdka…
    Pojawienie się premiera i jego świty przerwało te ataki, ale kiedy zaczęło się oficjalne posiedzenie, minister spraw wewnętrznych od razu zgłosił wniosek formalny o włączenie do porządku obrad dyskusji nad moim zarządzeniem i oceny prawomocności jego przyjęcia. Próbował to uzasadniać, jednak premier szybko mu przerwał i udzielił głosu szefowi swojej kancelarii.

    Zastanawiałem się później, na ile nasza wczorajsza rozmowa wpłynęła na jego postrzeganie całej sytuacji. Czy dopiero wczoraj go przekonałem, czy zrozumienie wszystkiego brał z oceny i analizy pojawiających się komentarzy? Tego nie dowiedziałem się nigdy. Jednak Domagała w swoim krótkim wystąpieniu, wykpił wręcz wszystkich antagonistów, w tym samego szefa resortu spraw wewnętrznych. Przypomniał mu statut ministerstwa rozwoju i sytuację, kiedy minister konstytucyjny nie jest w stanie wypełniać czasowo swoich obowiązków z powodów zdrowotnych. Wspomniał przy tym na zakończenie, że nie ma zwyczaju, aby rząd debatował nad zapadłymi i obowiązującymi zarządzeniami ministrów, więc nie widzi powodu, aby to się miało zmienić.

    Kwestię algorytmu natomiast, krótko podsumował po jego wystąpieniu sam premier.
    - Jeśli ktoś z pań i panów ministrów chce uzyskać jakieś bliższe dane na ten temat, proszę zaprosić ministra Baryckiego na rozmowę przy kawie, gdyż harmonogram posiedzenia rządu nie przewiduje takiego punktu. Wracamy zatem do ustalonego porządku obrad.

    To było ostateczne zwycięstwo w mojej wielkiej batalii, skutków którego początkowo nie zrozumiałem. Wydawało mi się, że oznacza ono jedynie korektę rozdziału funduszy i to wszystko. Takie były moje założenia, wykonałem je rzetelnie, mam więc prawo do pewnego luzu. Dlatego wewnętrznie odetchnąłem, napięcie psychiczne które towarzyszyło mi przez szereg dni zelżało i w pracy zająłem się zwykłymi, codziennymi sprawami, które nie przenosiły się już tak bardzo na życie domowe. W tej kwestii nastąpiła zdecydowana poprawa, do domu wracałem wcześniej, spokojniejszy i bardziej pewny siebie.

    Dopiero po pewnym czasie, ze zdziwieniem zauważyłem różnicę, zarówno u siebie jak i u otoczenia w pracy. Sprawa algorytmu wiele zmieniła.
    Właściwie to Kinga uruchomiła cały mój proces postrzegania. Zajrzała kiedyś do gabinetu i nieco się krygując, zapytała w końcu otwarcie, czy jest prawdą, że niedługo mam objąć stanowisko szefa resortu. Bo wszechobecne plotki tak właśnie głoszą.
    Zaskoczyła mnie niepomiernie, ale byłem zadowolony, że zwróciła się z tą sprawą do mnie bezpośrednio. To oznaczało, że mój młody zespół obdarza mnie zaufaniem, za co byłem im bardzo wdzięczny.
    - Cieszę się, że dowiedziałem się o wszystkim od pani – pochwaliłem. – Natomiast moja odpowiedź będzie krótka. Nie, nie mam ani takiej propozycji, ani takiego zamiaru, jeśli takową ofertę bym otrzymał. Przyszedłem do resortu przyjmując propozycję pani minister Anny Lechowicz i ją uznaję bezwzględnie za swojego przełożonego. Nigdy nie wystąpię przeciwko niej, raczej sam podam się do dymisji i proszę to zapamiętać jako aksjomat. To jednak pozostaje między nami. Natomiast proszę mi powiedzieć, skąd to wszystko się wzięło?
    - Panie ministrze, tego to ja nie wiem. Ale ludzie komentują, że wziął się pan za porządki w resorcie, jak nikt nigdy w historii…

    Kiedy już wyszła, poprosiłem sekretarki by nikogo nie wpuszczały, ani nikogo nie łączyły, po czym udałem się na zaplecze i położyłem na kanapie. Musiałem się zastanowić, gdyż coś mi tu uciekało.
    Anna wciąż przebywała w szpitalu. Została przeniesiona na inny oddział, ale lekarze jej nie wypuszczali, więc resort nadal pozostawał pod moim nadzorem. I tak miało być jeszcze co najmniej przez tydzień. A później nie wiadomo ile dostanie dni zwolnienia lekarskiego…
    Odwiedzałem ją co najmniej dwa razy w tygodniu, przekazując i konsultując swoje decyzje. Przecież życie wciąż trwało i rozstrzygnięcie wielu spraw nie mogło czekać. Przy okazji, w takiej scenerii, jakby zbliżyliśmy się znów do siebie i Anna opowiedziała mi o swoich dolegliwościach, czego z kolei nie miałem prawa nikomu powtarzać.
    Zdiagnozowano u niej bardzo rzadką chorobę reumatologiczną, co oznaczało, że ani jej życiu, ani stanowi umysłu, niebezpieczeństwo nie zagraża. Natomiast z czasem, może mieć problemy z poruszaniem kończynami. To było nieuleczalne, dlatego lekarze starali się jak najlepiej zbadać i określić zaawansowanie dysfunkcji, by dobrać właściwą terapię. W miarę możliwości opóźniającą cały proces chorobowy. To dlatego te badania trwały tak długo, chociaż zewnętrznie Anna była na pozór okazem zdrowia.

    Wtedy też, leżąc na kanapie, uświadomiłem sobie co tak naprawdę się zmieniło. Wygrana batalia o algorytm dodała mi pewności siebie z jednej strony, a z drugiej wyraźnie zmieniła postrzeganie mojej osoby przez resortowe otoczenie. Wiceminister przeforsował rozwiązanie, którego wszyscy się bali i włos mu z głowy przy tym nie spadł. A na to nałożyło się podejmowanie decyzji przynależnych Annie.
    Nikt przecież nie wiedział, wyjąwszy kilka najbliższych osób, że o większości z nich jest poinformowana i ja realizuję tylko jej postanowienia. Dlatego finalizuję je szybko i sprawnie, nie chcąc tworzyć zaległości. Ludziom wydawało się, że to ja sam jestem taki mądry. Zdecydowany, oraz niezastąpiony.

    Chociaż częściowo była to prawda. Gdzieś zniknęły moje początkowe wahania. Miałem teraz niezłą wiedzę o mechanizmach działania ministerstwa i nie dzieliłem już w myślach włosa na cztery, tak jak w pierwszych dniach pracy. Byłem zupełnie innym człowiekiem niż kilka miesięcy temu i otoczenie szybko się w tym zorientowało, wyciągając takie a nie inne wnioski. Mój nieformalny autorytet urósł znacznie i to było widoczne na każdym kroku. Takie wystąpienie wobec mnie, jakie jeszcze niedawno miał podsekretarz Pawłoś, było teraz nie do pomyślenia! Jak szybko sytuacja się zmieniła!

    Wieczorem wybraliśmy się do Anny razem z Dorotką. Uznałem, że nadszedł czas, aby wyprzedzić wszelkie plotki, a szczególnie ich następstwa, mogące zepsuć w przyszłości nasze relacje. I dobrze zrobiłem.
    Anna opowiedziała później Dorotce znacznie więcej o swoich dolegliwościach. Okazało się, że ma całkowity zakaz poddawania się popularnym zabiegom rehabilitacyjnym typu masaże, a wykaz dozwolonych otrzyma przy wypisie. Bardzo zalecane będzie natomiast pływanie, ale absolutnie nie w zimnej wodzie. A że zadeklarowała, iż po wyjściu ze szpitala otrzyma jeszcze zwolnienie lekarskie, po którym chciałaby też skorzystać z urlopu, Dorotka zaproponowała jej, aby na lipiec przeniosła się do naszego domu w Podkowie. I bezpłatnie korzystała z basenu, kiedy tylko zechce. Najwyżej będziemy ją odwiedzać w weekendy, jeśli nam na to pozwoli i to wszystko.

    Anna wahała się wprawdzie, może nieco dyplomatycznie, ale szczerze zachęcana, w końcu przystała na tę propozycję. Uzgodniliśmy jeszcze, że nauczę ją regulowania temperatury wody, otwierania i zamykania ściany, a nad problemami zaopatrzenia miała się zastanowić. Albo będzie przyrządzała posiłki sama, albo załatwimy jej catering. To się miało dopiero wyjaśnić, gdyż na razie Anna nie znała letnich planów Beatki.
    Kwestia Pawła Dedejki i jego żony, korzystających dotąd z basenu, odpadała. W lipcu planowali wyjechać na Mazury. Nasza siedziba zostawała pusta i była do dyspozycji.

    Korzystne było nawet to, aby od czasu do czasu ktoś uruchomił i nadzorował systemy oczyszczania wody, byśmy nie musieli o tym myśleć. Wysoka temperatura szybko mogła spowodować niemiłe niespodzianki, a tego należało uniknąć. W sumie, nasza propozycja była wygodna dla obydwu stron.
  • #39
    starus
    Level 11  
    I znowu Literatka w niedoczasie.Chyba pójdę na serię elektrowstrząsów.
  • #40
    literatka
    Level 12  
    Ostatni czerwcowy weekend, przed zakończeniem nauki w szkole, całą rodziną spędziliśmy w Pokrzywnie. Tym razem jednak głównym obiektem naszego zainteresowania nie stało się jezioro, a stadnina. Nawet Dorotka oderwała się od swoich zajęć, aby nam towarzyszyć, a za przewodnika mieliśmy Lidkę.
    Pokpiwała z nas jeszcze w Warszawie, kiedy umawialiśmy się na spotkanie.
    - Przyszła koza do woza! – triumfowała. – Wiecie ile już lat temu, dofinansowywałam tę całą koniarnię?
    - I co z tego? – Dorotka nie przejmowała się jej podekscytowaniem.
    - Ile już lat temu mogliście jeździć konno?
    - Mogliśmy też zdobywać w tym czasie biegun północny, albo południowy, nurkować w pobliżu rafy koralowej, hodować szynszyle, albo udzielać się w wiejskim chórze operowym. Lidka! Nie wiem czy pamiętasz, ale doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny, orientujesz się jeszcze?
    - Założę się, że lepiej niż ty.

    - No właśnie. Wrzuć zatem na luz, bo wszystko ma swój czas. Koniarnia nie była nam dotąd pisana, ale dobrze, że jest nadal pod bokiem. Uprzedź zatem personel, niech zaplotą koniom ogony w warkocze, a w grzywy powpinają kwiaty. Żeby jakoś wyglądały! I w sobotę rano składamy im wizytę.
    - Mogą ci też zapleść warkoczyki… wiesz gdzie. Musisz jednak zgłosić się już w piątek, daj im trochę czasu po obowiązkach stajennych.
    - Nie mogą tego zrobić! – Dorotka roześmiała się w głos. – Żaden fryzjer nie ma tam co robić, a i golibroda nie miałby się czym pożywić!
    - Tak mu już wytarłaś? Do zera? – Lidka niby kpiła, ale ton jej głosu nie świadczył o rozbawieniu.
    Coś mi się nie podobało w jej zachowaniu, dlatego postanowiłem zakończyć temat.
    - Jak będziesz miała tyle lat co ja, sama zauważysz, że wzrost już nie ten co kiedyś.
    - Chyba odrost! – sprostowała.
    - Niech ci będzie, jak zwał, tak zwał. W każdym razie czasy wzrostu i odrostu skłaniają się już ku zachodowi. Bez tarcia nawet.
    - Mówisz, że nic ci już nie rośnie…?
    - Nic jak nic. Ważne, że długi mi nie rosną.

    - Jakby ten długi miał ci jeszcze urosnąć… Musiałbyś chyba z wózkiem chodzić! – przekręciła moje słowa. – Musiałabym też współczuć Dorce.
    - Lidka, więc jak? Będziesz tam w sobotę? – Dorotka zmieniła temat.
    - Będę się starała, ale gwarancji wam nie dam – westchnęła. – Kurwa, czasami mam tego wszystkiego dość…
    - Wszyscy mamy czasami dość – stwierdziłem filozoficznie.
    - Przestań mnie wkurzać! Wszystko zwaliłeś na moje plecy i udajesz teraz skowronka.
    - Ja???
    - A niby kto, mimoza?
    - A tak naprawdę, to o co ci chodzi?
    - O taki tramwaj! Jego numer znasz doskonale!
    Spasowałem, rozumiejąc, że w tym momencie nie dogadam się z nią.

    Kiedy odjechała i zostaliśmy sami, zapytałem Dorotkę wprost.
    - Rozumiesz coś z tego wszystkiego?
    - Niestety, tak… – nabrała powietrza w płuca. – Popełniliśmy kilka błędów, a ich efektem jest to, że Lidka została sama ze wszystkimi, nie tylko swoimi problemami. I to przez dłuższy czas. Obydwoje się do tego przyczyniliśmy, tego się nie da ukryć.
    - W jaki sposób?
    - Oj, taki zwyczajny. Ty awansowałeś i pozbyłeś się udziałów w Limanie, to mało?
    - A jakie to ma znaczenie? Przecież nadal rządzi tam jak chce.
    - Kiedy rozmawiałeś z Damianem ostatni raz?
    - Nie wiem, nie pamiętam.
    - No właśnie! Niby nie jesteś już współwłaścicielem Limana, jednak Damian oświadczył jej, że bez twojej zgody nie podejmie żadnej istotnej, strategicznej decyzji. Obraziła się wtedy na niego i zapowiedziała, że biegać między wami nie będzie. Skoro wam na firmie nie zależy, to i ona nie ma zamiaru wypruwać sobie żył.

    - Damian nie interesuje się Limanem?
    - Kompletnie! W ogóle traktuje ten temat gorzej niż syndyk przejętego bankruta! Pilnuje udziałów formalnie i niczego więcej nie robi, we wszystkich sprawach odsyłając ją do ciebie. To zaś znakomicie utrudnia Lidce możliwość strategicznego działania, bo nigdy nie wie, na czym stoi. Damian w dowolnej chwili może podważyć każdą jej decyzję, za wyjątkiem tych, wynikających z bieżącego zarządu. I to podcina jej skrzydła.
    - Zrobił tak kiedyś?
    - Nie, nigdy nie zrobił nic, ale w dowolnej chwili może tak zrobić. I Lidka doskonale o tym wie. To jest jeden z powodów jej frustracji, wcale nie największy.
    - Są gorsze?

    - Tak i tutaj ja powinnam uderzyć się w piersi. Obciążona tyloma obowiązkami, wysłałam do Bukaresztu Romka, chociaż w połowie zadań to ja tam być powinnam. Nie zdawałam sobie sprawy jak to się przeciągnie. A w efekcie, na wiele miesięcy zdezorganizowałam im życie rodzinne i to totalnie. Bywało, że Lidka czasami wbijała mi szpilkę, ale wciąż miałam nadzieję, że to już zmierza ku końcowi. Przecież i my nie mieliśmy łatwo! Jednak ty, mimo pracy do późna wieczór, nocowałeś zawsze w domu. Nam, mimo wszystko, było łatwiej. Ją natomiast, pozbawiłam męża na wiele miesięcy i to w trudnym okresie, kiedy zajęć miała powyżej uszu! Źle mi teraz z tą świadomością, a tak długo niczego nie zauważałam…
    - Ale odwołałaś go już do kraju?
    - Tak, od paru tygodni jest w Polsce, tylko że…
    - Co?
    - Coś się chyba między nimi popsuło.
    - Nie mów, że wrócił tutaj z Rumunką!
    - Tutaj nie, ale Lidka podejrzewa… Sam zresztą wiesz dobrze, jak to bywa na wyjazdach, nieprawdaż?
    - To było poniżej pasa!

    - Tomek… może nie da się inaczej?
    - Mam rozumieć, że coś wiesz, ale nie chcesz powiedzieć?
    - I tak, i nie. Dobrze, powiem. Proszę cię jednak, abyś nigdy tej wiedzy nie użył w naszych rozmowach, ani tym bardziej w żartach z nimi. Nie poruszaj tego tematu nigdy, dobrze?
    - A jak będzie poruszony przez kogoś innego?
    - Przestań! Nie wiesz jak się zachować przy stole?
    - Załóżmy, że wiem.
    - Otóż to! Wiesz, ale milczysz. Ja też milczę, nawet wobec Lidki, chociaż Romek związał się tam ponoć z pewną panią i nieźle mu się żyło. Bank też na tym skorzystał.
    - Z powodu?
    - Pani jest dyrektorem departamentu w tamtejszym ministerstwie finansów. Departamentu nadzoru, żeby była jasność. Kluczowego wręcz w naszej obecnej sytuacji.
    - O kurwa! Z tego może wyjść międzynarodowa afera na skalę nie tylko europejską!

    - Kiedy tylko doszedł do mnie taki sygnał, wysłałam tam Pawła Dedejkę z ekipą, a to co przywieźli, nie było zbyt optymistyczne. Tak naprawdę, Romek pomimo wszelkich zasług, powinien zostać wyrzucony z pracy w korporacji, bo złamał wszelkie reguły. Ale jak mam to zrobić? Powiedz, jak? Jak mam to zrobić Lidce, nie jemu?
    - Nie wiem…
    - Widzisz, ja też tego nie wiem. Dlatego wszyscy na razie milczymy. Paweł wysłał do pani dyrektor swojego emisariusza, który jej zapowiedział, że miłość się zakończyła. A jeśli piśnie coś na ten temat, obiecał ujawnienie całości wydarzeń, kończących jej karierę. Więc na razie jest spokój. Ale jak długo? Jeśli ten romans wyjdzie na światło dzienne, to i mnie ochlapie! W korporacji mogę zostać skończona! Takie są reguły gry! Nie trzymałam im świeczki przy łóżku, ale i tak, to ja za to zapłacę najwięcej!
    - Tak… nie masz w dodatku innego wyjścia – potwierdziłem. – Odwołanie Romka z zarządu potwierdziłoby tylko i wzmocniło domysły oraz plotki, natomiast kop w górę nie wchodzi w grę, bo nie ma już wyższej półki. Romek nie nadaje się na samodzielnego szefa banku.

    - Oczywiście, że nie – potwierdziła. – Awansowałam go do zarządu dlatego, by finansowo wspomógł Lidkę, ale też by wspiął się na wyższy poziom swoich możliwości. Bo takie miał i ma! Przeszło to z oporami, nawet ty musiałeś go kilka razy prostować, ale było to skuteczne. Teraz jest świetnym specjalistą w zakresie bankowych technologii przyszłości. Nabrał też doświadczenia w zarządzaniu, tu mu nie mogę zarzucić niczego.
    Tym niemniej, jest to tylko wycinek w funkcjonowaniu banku. Całości zagadnień finansowych nie zna i na pewno nie będzie dobrym kandydatem na prezesa zarządu.
    - A on o tym wie? Nie przewróciło mu się w głowie?
    - Bez obawy! – pokręciła głową. – Gdyby nie był świadomy własnych ograniczeń, nie mógłby pełnić tych funkcji, które pełni. Poza tym nielojalnych współpracowników pozbywam się bez mrugnięcia powieką, niezależnie od ich statusu. Jego dotyczy to również, chociaż w tym przypadku dłużej bym się zastanawiała. I doskonale wiesz, że nie jest to moja złośliwość, a zwykła konieczność. Takie są zbójeckie prawa zarządzania i nie ma zmiłuj!

    - Jak ja się przy tobie uchowałem…
    - Bo ciebie zwyczajnie kocham! – roześmiała się głośno. – I wierzę, że wzajemnie, jestem tą jedną, jedyną...
    - Jesteś! – potwierdziłem. – Jesteś moim jedynym Słoneczkiem!
    - Więc wiesz…panie ministrze…

    Sytuacja okazała się wcale nie prosta. Historii zbliżonych do tej z Romkiem, było niemało. Cóż! Krew nie woda. Bankowa ekipa w Bukareszcie była dość liczna, a żyć jakoś trzeba. Młodzi specjaliści zajmowali się więc nie tylko obowiązkami służbowymi…
    Znałem to wszystko z własnych doświadczeń. Leny przez lata nijak nie mogłem wykreślić ze swej pamięci, chociaż teraz mógłbym spotkać się z nią bez mrugnięcia powieką. Bicia serca też by mi już nie przyspieszyła, ale rozumiałem zachowania ekipy. Bez względu na to kim byli, wspierali się wzajemnie i kryli nawzajem rozumiejąc, iż jadą na jednym wózku. Takie są zasady, tak to wygląda naprawdę.

    Tyle, że ja już dawno zostałem rozgrzeszony, Dorotka wiedziała o wszystkim na początku naszego związku, nie miałem więc czego kryć. A Romek będzie miał duży problem…
  • Nazwa.pl
  • #41
    literatka
    Level 12  
    W stadninie powitano nas na najwyższym szczeblu, chociaż żadnych fanfar oczywiście nie było. I dobrze. Mieliśmy za to wraz z chłopcami okazję zaobserwowania codziennego, porannego jej funkcjonowania. Pracę stajennych, pielęgnację koni, ich czyszczenie, karmienie i całą troskę o rumaki.
    - I jak wam się to podoba? – pytałem chłopców.
    - Fajnie! – usłyszałem.
    Skąd oni wzięli takie archaiczne słowo?
    - A kiedy będziemy mogli jeździć na koniach?
    - Powoli! – uświadamiałem ich. – Jazda, to wyższy stopień wtajemniczenia, na początek należy zaliczyć szkolenie z obsługi! Trzeba uprzątać nawóz, czyścić konie, dowiedzieć się kiedy można je karmić i poić, jak się przy nich zachowywać, czego unikać by nie zrobiły nam krzywdy… Tak, tak! Koń to duże zwierzę! Krzywdę może zrobić nawet przypadkowo, wcale tego nie chcąc!
    - Tatuś, a ty znasz te zasady?
    - Dziecię moje! – roześmiałem się. – Twój tatuś znał wszystkie konie na wioskowym pastwisku, na niejednym z nich jeździł na oklep, niczym prawdziwy kowboj, chociaż bez siodła… ech! Tego nie jesteście w stanie zrozumieć. Może to i lepiej…

    - Czyli mam przyjemność rozmawiania z prawdziwym profesjonalistą! – odezwał się dyrektor stadniny.
    - Dobry dowcip – roześmiałem się, wyczuwając żart w jego słowach. – Ale jakby coś, to na pewno do żadnego z nich nie podejdę od tyłu!
    - A wie pan, że to już jest wiele? – śmiał się. – Czasami miewamy sporą trudność, aby tę zasadę wbić ludziom do głowy. Nie rozumieją sensu i celu.
    - Aż tak źle to ze mną nie jest. Pochodzę ze wsi, tam się wychowałem i kwestia różnic pomiędzy kaczką i gęsią nie zaprząta mojej uwagi. Ja te różnice mam po prostu zapisane w genach. Proszę więc nie traktować mnie jak blondynki, jakąś orientację w temacie koni też posiadam, chociaż jest to wiedza laika. Takiej poważniejszej nigdy nie posiadłem.
    - Mimo to wiem teraz, że łatwiej znajdziemy wspólny język. Proponuję zatem państwu przejście do części stajni z kucami. Chłopcy znajdą tam okazję przejażdżki, a ja pozostawię sobie możliwość zaproponowania jakiejś formy współpracy na przyszłość, dobrze?
    - Nie ma problemu – odezwała się Dorotka. – Nie wie pan, dlaczego nie ma tutaj Lidki?
    - Wiem. Za kilka minut zjawi się we własnej osobie i sama to państwu wyjaśni.

    Niczego nie wyjaśniła. Zjawiła się w stanie jak podjarana i narobiła szumu, przy okazji namawiając nas na szereg wydatków. Po pierwsze, kupiliśmy dla chłopców dwa kuce. Małe, fantastyczne zwierzaki, bardzo sympatyczne i spokojne, stały się od dzisiejszego dnia własnością chłopców. Byli tym po prostu zachwyceni!
    Zwierzątka miały tu wprawdzie pozostać pod opieką personelu, za co oczywiście musieliśmy zapłacić, ale nie mogły być już używane do różnorakich imprez. Prawo ich dosiadania mieli odtąd tylko układacze oraz właściciele. Chłopcom przysługiwało również prawo doglądania ich w dowolnej chwili, z czego natychmiast skorzystali, przenosząc się do stajni. Zostawiliśmy ich tam pod opieką dwóch młodych opiekunek, a sami przeszliśmy dalej, oglądając stadninę i wysłuchując pozostałych ofert pana dyrektora, oraz wtórującej mu Lidce.

    Niemało kosztowała nas ta rozmowa. Zakończyła się nabyciem dwóch bardzo ładnych, trzyletnich kasztanek rasy irlandzkiej, ułożonych już pod siodło. To z kolei miały być nasze wierzchowce. I tak samo jak kuce, miały tu pozostać pod pełną, profesjonalną opieką, za którą oczywiście będziemy regularnie płacić. Uzyskując w zamian możliwość przejażdżki na nich wierzchem, o dowolnej porze. Do tego należało jeszcze doliczyć koszty ekwipunku oraz stosownego ubioru.
    Cóż to jednak było dla Dorotki! Kiedy ja wzdychałem, moja żona śmiała się w głos. Czasami uwielbiała wydawać pieniądze, chociaż o ile się orientowałem, ich zarabianie także ją wciąż ekscytowało. Bilansu ogólnego wprawdzie nie znałem, lecz parę miesięcy temu rozmawiała o strategii inwestowania z prezesem Zielonikiem i obydwoje mieli niesłychanie triumfujące miny.

    Teraz to był zupełnie inny Zielonik, w porównaniu z tym, spotkanym na bankowym balu. Dorotkę uznawał za wyrocznię. Wielokrotnie powtarzał, że gdyby jej nie spotkał w swoim życiu, byłby już bankrutem. A od czasu kiedy się ustatkował, żeniąc z panią Aliną, nawet niespecjalnie interesowałem się ich kontaktami.
    Nie miałem zresztą jak. Prezes wciąż kierował radą nadzorczą Alba Banku, więc z Dorotką spotykał się służbowo. Wyżywał się ponadto w Podstrefie w Czyżynach, ściągając do niej wiele obiecujących firm. Lądowisko dla samolotów pod Czyżynami działało już w pełni… Człowiek ponownego sukcesu!

    Podejrzewałem, że ten wysyp pozytywnych opinii o mojej decyzji odnośnie algorytmu, był wspólnym dziełem Dorotki, Aliny i jego. Ten triumwirat miał możliwości, aby skutecznie to zorganizować. I nawet płacić dziennikarzom nie musieli, wystarczyło wiedzieć kto ma jakie poglądy i tych odpowiednich zaszczepić stosowną informacją. Reszta napędzała się już sama.

    I cóż, w efekcie wpadliśmy jak śliwka w kompot. Chłopców aż do obiadu nie dało się oderwać od kuców. Na pytanie o quady odpowiadali tylko skrzywieniem ust. Woleli słuchać nauk i objaśnień dziewczyn, przytulać się do zwierząt, no i w końcu musieli zaliczyć przejażdżkę, bo zostaliby tu bez jedzenia, chyba do nocy. Mieliśmy inne wyjście?
    Trzeba było też pójść ich śladem, próbując zawrzeć bliższą znajomość z naszymi Safoną i Seleną, gdyż cały przychówek trzy lata temu, otrzymywał imiona na literę S.

    Klacze były dość ufne. Podkarmiane nieco smakołykami, przyjęły nas zupełnie spokojnie. Po godzinie oględzin, głaskania i przytulania się, Dorotka wybrała dla siebie Selenę, mnie pozostawiając Safonę. A potem, aż do obiadu, słuchaliśmy wynurzeń oraz porad masztalerza, próbującego przedstawić nam charakter klaczy i sposoby postępowania z nimi.
    Po obiedzie natomiast nastąpił dalszy ciąg szkolenia, po czym wyjechaliśmy na pierwszą przejażdżkę, pod opieką koniuszego i Lidki. Problemów nie mieliśmy.
    Niedziela też była podobna, gdyż chłopcy dostali wręcz bzika. Dorotka doszła do wniosku, że cała sytuacja jest efektem tego, iż nigdy nie trzymaliśmy w domu zwierząt. Dlatego czując się w duchu winna, bez słowa zgodziła się na ich żądania i po śniadaniu znowu pojechaliśmy do stadniny. Na dalszą część poznawania obowiązków, ale i na przejażdżki. Tym razem nawet wspólne z chłopcami. A do Warszawy chyba jeszcze nigdy nie wracaliśmy tak późno.
    Ten weekend był tylko małym przedsmakiem tego, co czekało nas w sierpniu, podczas urlopu.

    Na razie jednak wróciliśmy do codzienności, chociaż na krótko. W piątek skończył się rok szkolny i w niedzielę, chłopcy wraz z całą klasą, lecieli do Stanów. Tym razem jednak również w towarzystwie mamy, wybierającej się do Ameryki na cały tydzień.
    Dorotka doszła do wniosku, że tak będzie najlepiej. Postanowiła skorzystać z zaproszenia znajomych z ambasady, u których chłopcy mieli spędzić pozostałą część lipca, a po odwiedzinach ich rancza, załatwiać swoje pozostałe, służbowe obowiązki. Jakby nie było, na cały tydzień pozostawałem w domu sam.
    Niby to tylko tydzień, obowiązków w pracy miałem wciąż masę, a jednak wieczorami cholera mnie brała. Nie byłem przyzwyczajony do samotności. Tym bardziej, że już we środę spotkałem się z Anną…

    Nie przeniosła się całkiem do Podkowy. Powiedziała mi, że spała tu tylko raz. Wielkość domu przytłaczała ją nocą. Czuła się wyobcowana i tak samotna, że ledwo wytrzymała do rana. Dlatego przyjeżdżała tu po śniadaniu, spędzała czas przy basenie do wieczora, a na kolację i nocleg jechała do siebie. Taki scenariusz był już dla niej do przyjęcia.
    Anna wykombinowała tak, że w zasadzie, aż do końca lipca miałem zastępować ją w resorcie. Wprawdzie miała wrócić do pracy na dwa dni pod koniec pierwszej dekady, to jednak wiązało się z jej wyjazdem do Brukseli, na ogólne obrady ministrów wszystkich państw Unii. W takich sytuacjach obowiązywała zasada, że pełnię praw mają wyłącznie ministrowie konstytucyjni. Mogłem ją wprawdzie zastąpić w obradach, ale bez prawa głosu, a na to nie mogliśmy sobie pozwolić.

    Tym niemniej w kraju rządziłem ministerstwem niepodzielnie, chociaż pod jej dyktando. Dlatego we środę, wybrałem się w godzinach pracy na konsultacje.
  • #42
    literatka
    Level 12  
    Było bardzo upalnie, co odczułem już na służbowym parkingu Ubrany służbowo, w garniturze i krawacie, w klimatyzowanym samochodzie czułem się nieźle, ale po opuszczeniu auta, od razu musiałem się schować w cień. Dobrze, że było gdzie.
    Ściana z basenem była w pełni otwarta. Anna, odziana w kostium kąpielowy zajmowała miejsce na leżaku, przeglądając jakieś czasopismo, jednak zanim zdążyłem wysiąść, dyplomatycznie zarzuciła na siebie jakiś peniuar.
    - Dzień dobry! – pozdrowiłem ją. – Czemu się tak mnie wstydzisz? Zjem cię, czy co?
    - Cześć! – odparła. – No wiesz… jesteś przyzwyczajony teraz do znacznie młodszych ciał. Mógłbyś więc być zszokowany moim wyglądem, dlatego oszczędzę ci podobnych wrażeń.

    - O masz! Nie przesadzasz aby? Uważasz, że mnie siwych włosów nie przybyło? Że nie zdaję sobie z tego sprawy? Nie jestem narcyzem, zapewniam cię.
    - Dobrze, dobrze, zostawmy takie tematy w spokoju. Z czym przyjechałeś?
    - No trudno. Nie chcesz bym się przez chwilę zrelaksował, to pracuj za mnie – odwróciłem się na pięcie i podniosłem swoją teczkę, z którą przyjechałem. Powoli otworzyłem zamki, po czym wyjąłem z niej gruby skoroszyt.
    - Proszę! Przeglądnij to, masz czas, a ja zajmę się odnową biologiczną – zamknąłem teczkę, po czym zacząłem się rozbierać.
    - Co to jest?
    - Projekt rozporządzenia ministra finansów w sprawie zasad kontroli wykorzystania środków unijnych. Wraz z opiniami naszego departamentu prawnego. Do konsultacji.
    - Przecież to już było konsultowane!
    - Twierdzą, że usunęli wskazane w nim wady.
    - A co na to nasi prawnicy?
    - Czytaj. Twierdzą, że to ma się nijak do naszych instrukcji.
    - Kurwa mać!

    Wzruszyłem ramionami, po czym zrzuciłem z nóg skarpetki i wskoczyłem do basenu, z ulgą zanurzając się w chłodnej mimo wszystko wodzie. To było to!
    - Chodź tutaj! – zawołała, dlatego podpłynąłem do krawędzi.
    - Tak?
    - Nie będę wołała gdzieś w przestrzeń!
    Skarcony, wyszedłem z wody i ustawiłem drugi leżak tuż obok jej sprzętu, układając się na nim wygodnie.
    - Słucham cię uważnie!
    - Mów mi wszystko od początku, bo wypadłam z rytmu. Analizowałeś te materiały?
    - Tak, czytałem wszystko i myślałem.
    - I co? Jakie wyciągasz wnioski?
    - Takie, że zastanawiałem się po jakiego „chu...” to wszystko? Po co my wydajemy bardzo szczegółową instrukcję podziału środków, rozluźniając gorset krzyżujących się przepisów, żeby zaraz fiskus wprowadzał swoje zasady rozliczeń? To jest paranoja! Oni utrącają nasze pomysły!
    - Konkrety poproszę.

    - Dobrze. Podam ci przykład, który przytoczył mi jeden z pracowników resortu. Tak w skrócie. W ramach któregoś programu operacyjnego, w jednym z powiatów zorganizowano szkolenie dla bezrobotnych. Ale zakład szkolący mieścił się w innym mieście, więc słuchacze musieli dojeżdżać na zajęcia. Fizycznie nie było z tym większych problemów, była komunikacja autobusowa PKS, ale wygodniejszą dla uczestników ze względu na godziny i tańszą w dodatku, była komunikacja prywatna. Dlatego korzystali głównie z niej. Dopiero przy rozliczaniu wydatków, nastąpił szok. Prywatni wydawali wprawdzie fiskalne paragony, ale na nich nie było wyszczególnionej trasy podróży!
    Nic to, że istniała przecież lista obecności na kursie i wiadomo było, że ci ludzie jakoś tam musieli dojechać. Nic to, że te koszty były niższe od ceny biletów PKS! Nic to, że wystarczyło sprawdzić u przewoźnika, jaką ma cenę biletu na tej trasie. Nic to, że gdyby policja przeprowadziła dochodzenie, to przecież oni wszyscy zapisali się w pamięci podróżnych i kierowców! Pytam więc po co stwarzać ludziom takie i podobne problemy na te parę złotych, których zwrot im się należy, a my w dodatku oszczędzamy!
    Ile, do cholery, kontrolerów żyje z takich głupot? Na nich nie brakuje nam pieniędzy? Co za kretynizmy! Nie zapomnij też, że podpisałem instrukcję kończącą durne przepisy odnośnie niemożności dotowania aplikacji z pogranicza programów. Może jeszcze to zechcą kontrolować? Pytam po co? Cholera mnie już bierze! Najprostsze pomysły potrafią ludziom obrzydzić, wszędzie widząc przestępców i malwersantów. Kurwa, nie wezmą się za rzeczywistych, tylko szukają statystyki, niczym celnicy na wschodniej granicy…

    Anna parsknęła śmiechem.
    - A cóż z kolei oni ci są winni?
    - Wiesz co? Długo pracowałem na wschodzie, chyba wiesz.
    - Owszem, od niedawna wiem.
    - Właśnie. Sprawa z autopsji, ja to przeżyłem naprawdę. Byłem zatrudniony realnie i formalnie, dlatego zupełnie nie opłacało mi się ryzyko naruszania przepisów celnych. A za granicę jeździłem kilka razy w miesiącu, więc często. I niczego nie przemycałem. A to wzbudzało podejrzenia i przeważnie byłem poddawany dodatkowej kontroli.
    Ale pewnego razu, na przejściu granicznym miałem oprócz standardowej butelki wódki, dodatkowy koniak. Dostałem go w prezencie i zależało mi na tym, aby go zawieźć do domu. Pani celniczka zrobiła wtedy aferę na całe przejście i przez dwie godziny trzymała mnie w kontenerze, wypełniając stosy dokumentów. W tym zaś czasie odprawiono bez odpowiedniego nadzoru celnego kilkanaście ciężarówek. Na takie transporty nie miała czasu.
    - Zgodnie z prawem?
    - Jak najbardziej! Kontrola wyrywkowa. Na tym nasze prawo polega. Złap detalistę, po piwie rowerzystę, będzie statystyka i będą premie. Ustalono przemytnika flaszki koniaku? Oczywiście! Przemyt jest przemytem! To nic, że w tym czasie przejechały ciężarówki z lewym spirytusem, albo papierosami. To też byłaby zaledwie sztuka do statystyki. Resztę dopowiedz sobie sama.

    - Oj, Tomek, nie zapominaj, że pracujesz tutaj zaledwie od paru miesięcy. A co ja mam powiedzieć?
    - Mam się spodziewać, że wyląduję w szpitalu?
    - Niewykluczone!
    - Ładne perspektywy! Szkoda, że nie wspomniałaś o nich podczas tamtej kolacji. Dłużej bym się zastanawiał nad twoją propozycją.
    - Oj, czepiasz się teraz drobiazgów – tłumaczyła, śmiejąc się bezgłośnie.
    - Jasne, teraz już zawsze ja będę winien…
    - Nie inaczej. Ktoś musi!
    - Jak zwykle. Idziesz się kąpać?
    - Nie. Zrobię to jak już sobie pojedziesz.
    - Oj, teraz przesadziłaś!
    Zerwałem się z leżaka i pomimo rozpaczliwej obrony, schwyciłem ją na ręce, robiąc gest, jakbym miał zamiar wrzucić ją do basenu.
    - Tomek!!! – wrzasnęła rozpaczliwie.

    Nie rozluźniłem chwytu rąk i wyhamowałem, po czym z pietyzmem ułożyłem ją ponownie na leżaku.
    - Nie wiedziałem, że aż tak się boisz wody! – próbowałem żartować, łapiąc oddech.
    Poprawiła peniuar, zakrywając ciało i nawet się nie uśmiechnęła.
    - Słuchaj! Czy musisz się zachowywać jak popieprzony gimnazjalista?
    W jednej chwili zamarłem niczym posąg.
    - A co cię ugryzło? Żadna krzywda cię przecież nie czekała! – z rozpędu próbowałem jeszcze jakoś bagatelizować całe zdarzenie.
    - Nie życzę sobie takiego traktowania, rozumiesz?
    - Rozumiem i przepraszam! – uśmiech zniknął mi z twarzy.
    Niedotykalska się znalazła! Korona jej z głowy spadła?
    - Przepraszam również, że próbowałem z tobą żartować. Zaraz się przebiorę i wyjeżdżam.

    Nie odezwała się, co przyjąłem za akceptację mojego postanowienia. Pozbierałem zatem porozrzucaną garderobę i poszedłem pod prysznic, a po kilku minutach wyszedłem z przebieralni gotowy do wyjazdu. Anna leżała nieruchomo, spoglądając gdzieś przed siebie.
    - Mogę poprosić o zwrot dokumentów?
    - Chciałabym je jeszcze przeglądnąć.
    - Wiesz, że i tak naruszyłem przepisy. Tego nie wolno wynosić poza budynek.
    - Widocznie tobie wolno, skoro je wyniosłeś.
    - Tak, ale ja mam teczkę bankową. Próba jej bezprawnego otwarcia kończy się zupełnym i nieodwołalnym zniszczeniem zawartości, dlatego przy mnie są bezpieczne.
    - Wiec zostaw mi i teczkę. Jutro ci wszystko oddam.
    - Jak chcesz… – zrezygnowałem z oporu.
    Przyniosłem teczkę do leżaka, po czym udzieliłem jej instruktażu otwierania i zamykania. Trochę to trwało, ale kiedy dwa razy udało się jej powtórzyć cykl bez wybuchu, uznałem że sobie poradzi.

    - Teraz możesz już wkładać dokumenty do środka, ale tylko chronione dokumenty.
    - Dziękuję! – powiedziała bez uśmiechu. – Przyjedź po nie jutro, ale nieco później niż dziś.
    - O której?
    - Przyjedź na obiad, około czternastej, zamówię i dla ciebie.
    - Dobrze. Do jutra zatem! Cześć!
    - Do widzenia! Do jutra! – podła mi dłoń.
    Wracałem do pracy wręcz wściekły. Tego popieprzonego gimnazjalisty nie zapomnę jej do końca życia!

    A w firmie czekał na mnie kolejny kwiatek.
  • #43
    literatka
    Level 12  
    Podsekretarz Karol Paszko wychodził właśnie z mojego gabinetu i spotkaliśmy się przy drzwiach.
    - Dzień dobry! Pan minister do mnie? – zapytałem zdziwiony.
    Poniedziałkowe kolegium resortu przebiegło bez zakłóceń, nie zgłaszał na nim jakichś problemów.
    - Kłaniam się! – odparł i uścisnęliśmy sobie dłonie. – Właściwie to… zajrzałem do pana ministra tak trochę przy okazji. Ale to nic pilnego, jeśli jest pan zajęty…
    - Proszę, proszę! – zdecydowałem błyskawicznie. Na razie nie byłem w formie by zajmować się poważnymi sprawami, a skoro to nic wielkiego…
    Pana Karola zaliczałem do grona osób neutralnych w stosunku do mnie. Na kolegium resortu prezentował się rzeczowo i kompetentnie, potrafił też zachowywać spokój. Dlatego jego opinii wysłuchiwałem bardzo uważnie. Zresztą, Jachimiak także wyrażał się o nim pozytywnie, więc postrzeganie jego osoby mieliśmy podobne.

    - Ale pan wyszkolił tę młodą ekipę! – kręcił głową, kiedy przeszliśmy do gabinetu. – Przez telefon nic nie wiedzą, dopiero kiedy się zjawiłem, uchylili rąbka tajemnicy. Że pan wybrał się na konsultacje do pani minister.
    - Aaa… – machnąłem ręką. – Wczoraj po posiedzeniu rządu zostałem przyszpilony przez ministra Dąbrowskiego o zwrot, skierowanego do nas projektu rozporządzenia, o zasadach kontroli finansowej dotacji unijnych.
    - Jeszcze go nie dostali? Ja go miałem u siebie pewnie z miesiąc temu.
    - Nie dostali, bo nie mogli. Na mój wniosek, szefowa wstrzymywała się z odpowiedzią, gdyż pracowaliśmy wtedy nad algorytmem. I miałem nosa. Po zmianie instrukcji dotyczącej rozliczeń, nasze opinie muszą również zostać zaktualizowane. To dlatego konsultowałem się z nią. Napije się pan czegoś? – zapytałem znienacka.
    Spojrzał na zegarek.
    - Właściwie… to mógłbym. Zanim wyjadę z gmachu, wszystko wywietrzeje. Co dobrego pan oferuje?
    - Mam wyłącznie rzeczy albo dobre, albo bardzo dobre! – roześmiałem się.
    Bardzo rzadko używałem alkoholu w pracy, ale dzisiaj miałem chandrę. Podszedłem do barku, otwarłem go i zacząłem przyrządzać klasyczne, amerykańskie martini.
    - Można spojrzeć? – zapytał, zanim drinki ujrzały światło dzienne.
    - Proszę bardzo! – gestem dłoni wskazałem na otwartą, oświetloną szafę.

    To nie był mebel rządowy. Całość została tutaj zamontowana przez ekipę bankową. Oprócz ładnie opracowanych i odpowiednio chłodzonych miejsc na alkohole mocniejsze oraz butelki wina, zawierała kostkarkę do lodu, nie mówiąc o wydzielonej strefie na różnorakie napoje i soki. Był też pełny serwis szkła oraz sprzęt do sporządzania drinków, chociaż nie byłem zbyt dobrym barmanem.
    Wykonanie frontu dopasowano do istniejących w gabinecie mebli, dlatego całość nie rzucała się zbytnio w oczy i mało kto wiedział o przeznaczeniu tego mebla. Tym bardziej o jego zawartości. Zamek do tego sezamu otwierała wyłącznie moja czarna karta od jeepa.
    - Ja nie mogę! – Paszko stał przed otwartymi drzwiami i zachwycał się widokiem.
    A było co oglądać. Wszystko było odpowiednio, punktowo podświetlone, butelki ułożone jak na defiladzie, czysta poezja! Sam ten widok, niczym piękny obraz, oferował niemałe wrażenia estetyczne.

    - To służbowe? – zapytał zdziwiony.
    - Proszę nie żartować! – zaśmiałem się. – Zafundowałem sobie taki sprzęt, jaki miałem w poprzednim gabinecie. Prywatnie, na własny koszt. Przywykłem do pewnych fanaberii i nie mam zamiaru ich się pozbywać. Nawet w państwowym urzędzie.
    - Aż bałbym się naruszyć tę piękną równowagę! – westchnął, spoglądając na leżące pod pewnym ukosem butelki, mieniące się różnorodnymi refleksami światła.
    - Ładne, ale to jest tylko rzecz użytkowa. Proszę! – podałem mu szklaneczkę, wskazując gestem fotele. – Usiądźmy!

    - Co pana do mnie sprowadza? – zapytałem, kiedy zakończyliśmy alkoholowe tematy.
    - No właśnie… Panie ministrze! Otrzymałem dzisiaj imienne zaproszenie ze stołecznego ratusza, na zaszczycenie własną obecnością, podsumowania dorocznego konkursu dotyczącego najbardziej innowacyjnych rozwiązań w transporcie.
    - Chce pan mnie w to wkręcić?
    - Obawiam się, że nie…
    - O! To coś nowego! Nie znam tego konkursu.
    - Właśnie, dla pana to jest chyba nowe.
    - Milczę więc i słucham.
    - Zacznę zatem od początku, chociaż w skrócie. Otóż konkurs ten, przed laty, wymyślił ktoś w dyrekcji budowy metra. Różne tam miewali problemy, różne też musieli rozwiązywać. Dlatego do końca nie wiadomo, czyj to pomysł szybko podchwycili, aby jakoś premiować tych, którzy oszczędzali im pracy i wydatków. A po paru latach konkurs się rozwinął, nabrał znaczenia i zaczął obejmować wszelkie rozwiązania stosowane w transporcie, chociaż jego kapituła wciąż znajdowała się pod ziemią, czyli w dyrekcji metra w budowie.
    - Rozumiem, że jego znaczenie wzrosło?
    - Zdecydowanie! To już jest konkurs ogólnopolski i na ile ja znam tę tematykę, nie ma żadnych wątpliwości co do nagradzanych rozstrzygnięć. Wyróżniane są rozwiązania godne nazwy nowatorskich, bez względu na to skąd pochodzą. Kapituła działa więc fair.

    - Rozumiem. Czego więc dotyczą pana wątpliwości?
    - Tu dochodzimy do sedna sprawy. Otóż nasz resort, kilka lat temu objął współpatronatem to przedsięwzięcie. Uważam przy tym, że zupełnie słusznie. Dokładamy się do ogólnego funduszu nagród, promujemy i preferujemy zwycięzców na przykład w przetargach rządowych, co sobie zresztą chwalą. I jak dotąd, żadnych problemów nie było.
    - A są?
    - Uważam, że tak.
    - Na czym polegają?
    - Na tym zaproszeniu, które otrzymałem.
    - Przyznam, że nie bardzo rozumiem…
    - Już wyjaśniam. Otóż patronem przedsięwzięcia jest minister rozwoju, a nie Karol Paszko. Dlatego też zaproszenie na podsumowanie konkursu, opiewało jak dotąd na ministra. Nie było imienne, adresowane do mnie, jako podsekretarza stanu. Owszem, to ja nadzoruję między innymi departament pomocy infrastrukturalnej i to mnie pani minister delegowała wcześniej na te uroczystości. Znam zatem tych ludzi i uważam, że o pomyłce, czy też niedopatrzeniu, w ogóle nie ma mowy.
    - Że wysłali panu zaproszenie imienne?
    - Tak! Najwyraźniej ktoś w ratuszu, bo przecież nie w kapitule, postanowił pokazać panu gest Kozakiewicza i zaakcentować, że wprawdzie zastępuje pan ministra, ale na imprezach przez nich organizowanych, nie chcą pana oglądać. Bo teoretycznie mógłby pan zechcieć osobiście wziąć udział w podsumowaniu, a tego postanowili uniknąć.
    Przepraszam, że to powiedziałem, jednak tak właśnie uważam. Obrazili się na pana za obcięcie im funduszy regionalnych, czego się domyślam. Za algorytm, zwyczajnie mówiąc.

    - Taaa… rozumiem. Faktem jest też, że o „warszawce” wtedy nie pomyślałem… No cóż, jakoś będę musiał z tym żyć.
    - Nie wątpię! – uśmiechnął się. – Tylko, że ja mam problem.
    - Jaki?
    - A co pan zrobiłby w takiej sytuacji na moim miejscu? Mam skorzystać z zaproszenia, w sytuacji wyraźnego lekceważenia moich przełożonych? Zdaję sobie sprawę, że to co pan zrobił, działo się za zgodą i wiedzą pani minister. A i pan premier w sumie wydaje się zadowolony z takiego rozwoju wydarzeń. Ratusz natomiast jest samorządny, może sobie pozwolić na prztyczki w nos, dawane nawet ministrom. Jednak tylko do czasu! Wybory są zawsze tuż za pasem. A ja tutaj mam swoich przełożonych, wobec których chciałbym pozostać lojalny.
    - Ja się w wybory nie mieszam.
    - Wiem o tym i za to pana cenię. Że nie znalazł się pan tutaj z polecenia partyjnego. Bo tych nawiedzonych mam powyżej uszu! Wolę zdecydowanie fakt, że jest pan protegowanym pani minister, sytuacja przynajmniej jest jasna.
    - Ja protegowanym Anny? – spojrzałem na niego ze zdziwieniem. – Niech i tak będzie, chociaż długo mnie musiała namawiać… Panie Karolu, chyba będziemy musieli coś… na drugą nóżkę…

    - Może mieć pan rację z tym zaproszeniem – przyznałem po chwili namysłu, kiedy usiadłem w fotelu z odnowioną zawartością szklanki. – Jakie wyjście proponuje pan w powstałej sytuacji?
    - Nie mogę sam o tym decydować, aby nikt nie zarzucił mi nielojalności. Dlatego muszę uzyskać zgodę na uczestnictwo albo od pana, albo proszę porozmawiać z panią minister. W dzisiejszej sytuacji, od pana zależy ostateczna decyzja. Ja się jej podporządkuję.
    - Ile mi pan daje czasu?
    - Impreza ma się odbyć w przyszłą sobotę, dlatego pośpiechu nie ma. Tym niemniej chciałem, by pan znał nastawienie stołecznego magistratu. Lubię ich, ale ktoś tu przegiął.

    - W porządku. Jutro pod koniec dnia dam panu ostateczna odpowiedź.
    - Będę panu zobowiązany!
    - A gdyby to pan miał podjąć decyzję ostateczną? – sondowałem jeszcze.
    - Nie wiem, naprawdę! Przyznam, że miałbym trudności. Z jednej strony, znam doskonale to środowisko. Jest to grono wybitnych autorytetów naukowych i bardzo doświadczonych menadżerów. Ale oni nie zajmują się organizacją i to jest bardzo dobre. Szkoda ich czasu na głupstwa, dlatego tu dochodzą do głosu urzędnicy.
    - Proszę więc wysłać do tych biurokratów jakiegoś swojego przedstawiciela, w randze co najwyżej naczelnika wydziału, który niby dyskretnie przekaże im, że w związku z afrontem, którego się dopuścili, ministerstwo w tej edycji będzie reprezentował zaledwie wicedyrektor departamentu i na tym kończy się nasz patronat nad konkursem. A od przyszłego roku zorganizujemy sobie własny.
    - Pan to mówi poważnie?

    - Niekoniecznie, ale to zupełnie możliwe! – zapalałem się. – Mam wystarczająco bogate kontakty z ludźmi, którzy zajmują się innowacjami, by stworzyć całkiem nową jakość na nie mniejszym poziomie, a może i większym. Bez magistratu w tle. Sponsorów również znajdę, z tym problemów nie będzie.
    - A co z warszawskim metrem?
    - Przecież nie będziemy im przeszkadzać w budowie – wzruszyłem ramionami.
    - Szkoda mi tych ludzi…
    - Mnie też. W związku z tym, po wizycie pańskiego naczelnika, albo w ciągu dwóch dni widzę u siebie co najmniej wiceprezydenta stołecznego grodu z osobistymi przeprosinami oraz zaproszeniem na uroczystości, albo będziemy realizować scenariusz zastępczy. I przyrzekam panu, że mocno się w to zaangażuję, na miarę swoich możliwości. A te jakieś tam mam. I znajdę większe.
    - Nie wątpię w to.
    - W związku z powyższym, rozwiązanie z naszej strony jest postanowione. Pojutrze przekażę panu ostateczną decyzję.
  • #44
    literatka
    Level 12  
    Następnego dnia opowiedziałem tę historię Annie. Obiad jedliśmy w klimatyzowanym salonie, ubrani wyjściowo, w sytuacji braku podtekstów związanych z basenem. I żadne z nas nie nawiązywało do wczorajszych ekscesów.
    - Uważam, że postąpiłeś właściwie – przyznała. – Tak w ogóle, ja również nie mam zbyt wysokich notowań wśród warszawki. Jestem przez nich traktowana nieprzyjaźnie, ale to mi w niczym nie przeszkadza.
    - Z powodu resortu, czy z powodów partyjnych?
    - Przede wszystkim resortowych. Uważają, że są niedoceniani, Ale to się przekłada na partyjne, a może i odwrotnie. Od partyjnych bierze początek, a potem przenosi na resort. Nie przejmuj się, rób swoje.
    - Przyznam ci się, że analizując konsekwencje zmiany algorytmu, zupełnie nie brałem ich pod uwagę. Bardziej skupiałem się na przewidywaniu krytyki z województw ościennych. A przecież stracili chyba najwięcej…

    - Rób swoje! – powtórzyła. – Mam własne źródła informacji, a one mi doniosły, że taką nieodpowiedzialną i nie konsultowaną z nikim decyzją, rozwiązałeś właśnie parę problemów szefa rządu. I chociaż kiedyś zapłacisz za tę niesubordynację, na razie włos z głowy ci nie spadnie.
    - Czym niby zapłacę?
    - A czym się u nas płaci? – spojrzała mi w oczy. – Odwołaniem ze stanowiska! Wtedy też twoja samowola zostanie wyciągnięta na czoło zarzutów. Dajmy już temu spokój i jedz teraz, bo ta kaczuszka z jabłkami jest bardzo, bardzo smaczna!
    - Dobrze, a co z wczorajszymi dokumentami?
    - Wszystko masz w komplecie. Wraz z uwagami, wydrukowanymi na papierze, z moim własnoręcznym podpisem. Zarejestruj to pismo oficjalnie w sekretariacie i całość odeślijcie do finansów. Zanim to przetrawią, pewnie zdążę wrócić do pracy. Resztę poprowadzę sama.
    - I bardzo dobrze! Jeden problem z głowy.

    Jeden był z głowy, ale następne już czekały w kolejce. Najwyraźniej ktoś nie spał, aby tylko mi dopiec. Nowy algorytm sprawił, że znalazłem się pod narastającym ostrzałem.

    Nie minęła dziewiąta rano, kiedy Kinga zameldowała, że nasz rzecznik prasowy domaga się pilnego przyjęcia. Odłożyłem więc wszelkie zajęcia i poprosiłem go do siebie, a wtedy nie tracił czasu.
    Okazało się, że jeszcze w nocy, na portalu internetowym niby niezależnego wydawnictwa, opublikowano spory artykuł, opisujący luksusy moich podróży lotniczej biznes klasą, w sprawach służbowych. Do Brukseli, Berlina i Bratysławy, bo tam dotychczas latałem. Co ciekawsze, artykuł był otwarty nawet dla niezalogowanych użytkowników, a jego pełną treść powtórzono w dzisiejszym wydaniu gazetowym. Ktoś na mnie polował.

    Biedny rzecznik od rana dostał się pod nawałę telefonów dziennikarzy agencyjnych, domagających się stanowiska resortu w tej sprawie. Jak to jest, że premierzy rządów innych krajów latają w roli zwyczajnych pasażerów, a wiceminister Barycki pozwala sobie na takie luksusy. Jakby polski rząd dysponował połową światowych zapasów ropy. Dokładnie tak ktoś mu to porównał.
    - Muszę znać stanowisko pana ministra w tej sprawie – tłumaczył.
    - A co pan dotychczas odpowiadał?
    - Że nie zapoznałem się jeszcze z tą sprawą i około południa zostanie wydany komunikat.
    - Bardzo dobrze. Proszę zatem posłuchać i mi nie przerywać. Artykuł w zasadzie… jest prawdziwy. Prawdą jest, że trzykrotnie do Brukseli, raz do Berlina i raz do Bratysławy, latałem biznes klasą. Może pan to potwierdzić. Może pan również powtórzyć moje słowa, że nie widzę powodu, dla którego miałbym sobie żałować odpowiednich warunków podróży. Bo one zwyczajnie mi się należą, niczym psu zupa.
    - To byłby koniec pana kariery…

    - Prosiłem, aby mi pan nie przerywał. Do resortu nie przyszedłem dla kariery i może pan ściągnąć do księgowości resortowej wszystkie kontrole świata, aby szukały jakiegoś rachunku na moje prywatne wydatki. Nie znajdą, zapewniam pana. Rachunki za podróże służbowe opiewają na loty klasą turystyczną i hotel. To jest wszystko! Nie ma do nich dołączonych rachunków za konsumpcję, jadałem tam na koszt własny. Wszystkie wydatki ekstra pokrywałem również sam. Stać mnie na to.
    - Więc jak mam wytłumaczyć podróże biznes klasą?
    - Jak pan chce. Panu, prywatnie, mogę wyjaśnić jak to się dzieje. Otóż moja żona ma na lotniskach najwyższy status VIP-owski i do takiego może podciągnąć jeszcze jedną, dowolną osobę. Więc użyczyła tego przywileju mnie. Dlatego bez problemu, albo korzystam z przywileju lotu w biznes klasie, co jakiś czas bezpłatnie, albo dopłacam do tego z własnej kieszeni. Dodam jeszcze, że na samym początku mojej pracy księgowość otrzymała ode mnie wyraźne dyspozycje, że wszelkimi kosztami ponad standardowe minimum ma obciążać mój prywatny rachunek. I z tego co wiem, tak też się działo.

    Rzadko korzystam ze służbowych samochodów, do pracy przyjeżdżam własnym. Ryczałtu za benzynę nie pobieram. Więc ktoś zrobił mi tutaj wielkie świństwo, jakbym próbował naciągać rząd na parę groszy. Mnie stać na tysiące, nie potrzebuję kombinować jakby tu zarobić dziesięć złotych. Dlatego proszę udać się do księgowości, przy panu zadzwonię zaraz do głównej i upoważnię pana do zapoznania się z moimi rozliczeniami.
    Proszę również powiadomić departament kontroli wewnętrznej, niech sprawdzą wszelkie moje rachunki. Jeśli potrzebują upoważnienia, minister Paszko je podpisze. Proszę go powiadomić, że nie mam żadnych zastrzeżeń odnośnie zakresu kontroli środków finansowych, z których korzystałem. To chyba tyle, co mógłbym powiedzieć.
    - A może wystąpi pan na konferencji prasowej?
    - Nie. Nie będę się zniżał do poziomu jakiegoś gryzipiórka. Niech się nie cieszy, że zmusił mnie do tłumaczenia się przed całym światem, gnojek jeden. Proszę zaczekać, zadzwonię teraz do głównej…

    A jednak musiałem wystąpić przed dziennikarzami i to w towarzystwie rzecznika rządu.

    Sprawa okazała się tak ważna wizerunkowo dla rządu, że zanim rzecznik resortu wyszedł ode mnie z gabinetu, otrzymałem informację, iż zjawił się pan minister Domagała we własnej osobie. I czeka w sekretariacie. Zrozumiałem wtedy, że zaplanowany na ten dzień harmonogram zajęć, mogę spokojnie odłożyć na półkę. Jeden złośliwy dziennikarz, zdezorganizował mi cały dzień pracy.
    Szef kancelarii premiera nie bawił się tym razem w grzeczności, ale wysłuchał mnie spokojnie. Powtórzyłem mu to, co opowiadałem rzecznikowi, zaproponowałem, aby przysłał swoich kontrolerów i sądziłem, że sobie pójdzie. Ale jakoś się nie kwapił.
    - Jeśli jest tak jak pan mówi, musimy tę sytuację wykorzystać – oznajmił.
    - A niby jak ma być inaczej? – żachnąłem się. – Panie ministrze, pamięta pan dzień naszego poznania? W Brukseli, prawda?
    - Chyba tak.
    - No właśnie. Byłem wtedy doradcą Anny. Społecznym! Przez cały rok, ani jeden raz nie rozliczyłem w resorcie nawet litra benzyny. Ani jednej kanapki, nic! Nawet do Brukseli pojechałem na własny koszt i stać mnie było zaprosić Annę na dwugwiazdkową kolację! Nasz rzecznik prasowy może mnie tak dobrze nie znać, ale pan powinien wiedzieć, że moja żona nie ma dla mnie w kieszeni węża. Mogę więc pozwolić sobie na różne fanaberie… O właśnie, coś panu pokażę!

    Otworzyłem barek i zaproponowałem, aby się z nim zapoznał.
    - Nawet na ten mebel nie znajdzie pan rachunku w resorcie. Ani na jego zawartość.
    - No… powiedzą w takim razie, że to łapówka.
    - Nic z tego. Mam fakturę, sam zapłaciłem. Firmie, która wykonywała podobne dla banku. Kiedy będę odchodził, zostawię otwarty i nowy użytkownik gabinetu będzie tylko musiał wstawić swój zamek.
    - Panie Tomku, mnie pan przekonał. Ale teraz chodzi o to, aby tę sytuację wykorzystać dla nas. Pan Seciński trafił kulą w płot i będzie musiał przyjąć odbite uderzenie, czego się pewnie nie spodziewa. Pan pozwoli, że zaproszę tutaj swoich asystentów?
    - Ależ proszę!

    Czekali pewnie w sekretariacie, bo wysłał tylko sygnał komunikatorem wewnętrznym i zaraz się zjawili. Trzej przystojni, młodzi mężczyźni w ciemnych garniturach. I u mnie, cholery, zrobili sobie sztab swoich działań. Domagała niby poprosił o pozwolenie, ale co miałem zrobić? Odmówić? Wyjaśnił mi, że tutaj nikt się nie domyśli w jakim kierunku biegną przygotowania, więc tajemnica zostanie zachowana aż do końca. Nie powiedział tylko co tym końcem ma być.
    W praktyce wyglądało to tak, że ściągnęli na miejsce jeszcze kilkanaście osób. Domagała poprosił mnie abym na pół godziny pozostawił mu gabinet do dyspozycji, ale nigdzie nie wyjeżdżał. Poszedłem więc do profesora. Nie było go u siebie, jednak znalazłem go w gabinecie Anny.

    - Co tu się dzisiaj dzieje? – zapytał mnie niemal w progu.
    - Witam pana profesora! – podaliśmy sobie dłonie. – Sądny dzień i to nade mną – roześmiałem się.
    - Pan żartuje…
    - Ani trochę! Jakiś kretyn opublikował paszkwil, jak to żeruję na państwie polskim, więc trwają wszelakie kontrole.
    - No wiecie co? – znieruchomiał. – A na czym to pan tak żeruje?
    - Szkoda opowiadać! – machnąłem ręką. – Głupstwo, chociaż wielu ludziom przysporzyło mnóstwo zbędnej pracy.
    - Ale pan się wytłumaczył jakoś?
    - Powiedzmy… Z resortu nie odchodzę, od jutra pracujemy tak jak poprzednio, chociaż dzisiejszy dzień mogę spisać na straty. A co pan ma na tapecie?
  • #45
    literatka
    Level 12  
    - Jest tu niemało spraw, pozostających w kręgu moich zainteresowań… Kiedy pani minister wróci?
    - Chyba nieprędko. Pan wie, gdzie ja mieszkam poza Warszawą?
    - A skądże!
    - Kurczę… Zawiózłbym pana do niej, ale minister Domagała chciał, bym pozostał na miejscu.
    - On tu jest?
    - Tak, dowodzi całą kontrolą. Zajęli mój gabinet i zrobili sobie z niego sztab kryzysowy.
    - No wiecie co…

    Drzwi gabinetu się otwarły i zaglądnęła Kinga.
    - Panie ministrze, minister Domagała pilnie pana prosi!
    - Widzi pan? – rozłożyłem ręce. – Nawet porozmawiać nie mam jak.
    - Powodzenia życzę! – Jachimiak był zupełnie spokojny.

    Co też ten Domagała jeszcze ode mnie chce? – myślałem, idąc korytarzem.
    Odpowiedź dostałem bardzo szybko, zaraz po wejściu do gabinetu.
    - Wie pan, panie ministrze… – wstał i podszedł do mnie, zawieszając głos znacząco. – Tak się zastanawiam… Czy ten pański barek, nie jest aby atrapą?
    Rozbroił mnie zupełnie.
    - Ależ proszę! – roześmiałem się, wyjmując kartę i otwierając zamek. – Czym tylko chata bogata! Wszystko jest do pańskiej dyspozycji.
    - Liczyłem, że pan sam coś zaproponuje – zaoponował.
    - Różne miewam smaki. Dzisiaj najchętniej piłbym zwyczajną żubrówkę, ale ze względu na okoliczności, nie skorzystam z niczego. A państwo wybierajcie według życzeń, chociaż na szampana pewnie jest za wcześnie.
    - Tak, zdecydowanie ma pan rację. Czyli możemy sami skorzystać?
    - Ależ oczywiście! I proszę się nie krępować, w przyszłym tygodniu miałem zaplanowane uzupełnienia. Czy coś jeszcze?
    - Nie, w zasadzie chyba nie.

    - Panie ministrze, a jestem dzisiaj jeszcze potrzebny?
    - Czemu pan pyta?
    - Rozmawiałem z szefem doradców pani minister. On potrzebuje pilnych z nią konsultacji, bo ja tej urbanistycznej tematyki zbytnio nie rozumiem.
    - Niech się konsultuje.
    - Ale tylko ja mam z nią kontakt, Anna jest na zabiegach poza Warszawą.
    - Nie, nie, to wykluczone! Panie ministrze! Za dwie, maksymalnie trzy godziny, będzie pan musiał wystąpić na konferencji prasowej. Na razie przygotowujemy materiały, a kiedy wszystko będzie już gotowe, zostanie pan zapoznany ze scenariuszem i później będzie pan musiał odegrać swoją rolę. Nie będzie zbyt długa, proszę się nie obawiać. Większą część zapełni rzecznik rządu. Dlatego też proszę nie znikać, aby nie powstały jakieś problemy.
    - Gdzie to się odbędzie?
    - W sali konferencyjnej urzędu rady ministrów. Za jakieś pół godziny zaczniemy rozsyłać informacje do wszystkich agencji. Panu natomiast radzę skorzystać z pojazdu służbowego i zostawić swój wóz na parkingu, by spokojnie wypić koniaczek dla kurażu.
    - Nie potrzebuję dodatkowej adrenaliny. Wkurwił mnie dzisiaj ten pseudo dziennikarz wystarczająco.
    - Skoro tak, to nie namawiam – roześmiał się.
    Zostawiłem ich z otwartym barkiem i wróciłem do Jachimiaka.

    - O! Nie zamknęli pana jeszcze? – próbował żartować.
    - Niby nie, ale musiałem się wykupić i otwarłem im barek! – zachichotałem. – Cóż, ekipa w tej chwili znalazła się na etapie intelektualnej pracy koncepcyjnej, więc dodatkowy atut w postaci wzmocnionej wyobraźni jest im bardzo przydatny. I ja to rozumiem. Taka spotęgowana burza mózgów. Wszelkie dane mają już na talerzu, teraz pozostała tylko kwestia jak je wykorzystać maksymalnie skutecznie. Za pół godziny mają to skończyć.
    - I co wtedy będzie?
    - Będą rozsyłać zaproszenia na konferencję prasową. Mam na niej wystąpić.
    - Pan?
    - Oczywiście! Przecież muszę się jakoś bronić.
    - Będzie telewizja?
    - Nie wiem, ale raczej na pewno. Skoro rząd się za to wziął, to bez telewizji wszystko byłoby wręcz nieważne.

    Była telewizja i to niejedna. Było mnóstwo dziennikarzy, a konferencja stała się newsem dnia w kraju. Od niej zaczynały się potem wszystkie serwisy informacyjne. Trochę mnie mierził fakt, że taka miernota, niejaki Seciński, promuje sobie na niej nazwisko i to omal nie przyczyniło się do mojej klęski. Miałem zbyt mało doświadczenia w takich występach.

    Całość konferencji przygotowali specjaliści. Mnie wyznaczono niewielką rolę, polegającą przede wszystkim na tym, abym się pokazał i odezwał, udowadniając zupełną pewność siebie. Wykorzystałem tę chwilę doskonale, w kilku zdaniach zarzucając Secińskiemu, że jako dziennikarz śledczy zatrzymał się w rozwoju na poziomie gimnazjalisty i w swoim artykule kierował się w nie faktami, a przyjętymi z góry tezami. A to jest zaprzeczeniem istoty dobrego dziennikarstwa. Ba! Dziennikarstwa w ogóle.
    - Od dzisiaj jest pan dla mnie plotkarzem, a nie dziennikarzem! – oznajmiłem na koniec. – Pański tekst jest godny magla, a nie gazety! Chyba, że gazeta pretenduje do poziomu magla, wtedy nie mam pytań! – uderzyłem.

    To nie było potrzebne. Moje słowa podziałały na salę niczym klasyczny kij włożony w mrowisko. Niektórych zdenerwowały, ale wtedy pałeczkę przejęli fachowcy. Rzecznik rządu zmienił temat i zaprezentował działania, które podjęto po uzyskaniu takiego sygnału, a potem szef departamentu kontroli wewnętrznej urzędu rady ministrów powolutku, punkt po punkcie, prezentował wyniki audytu nadzwyczajnego. Na koniec zaprosił Najwyższą Izbę Kontroli do przeprowadzenia rewizji nadzwyczajnej, aby nikt nie miał wątpliwości co do prawidłowości przeprowadzonej kontroli i jej wyników.
    Całość podsumował znowu rzecznik, obwiniając przeciwników rządu o sztuczne tworzenie atmosfery nadużyć, całkowicie bezpodstawnie. I jak udowodniono, wobec osoby, która nawet nie otarła się o jakieś wykorzystywanie stanowiska służbowego dla własnych korzyści. Padły też słowa, a właściwie wątpliwości, kto inspiruje takie igrzyska. Kto i dla jakich celów próbuje dezorganizować pracę rządu, oraz wiele podobnych, mocnych i retorycznych stwierdzeń.

    Na sali zapanowała już cisza i chyba wtedy, ukojony nią rzecznik popełnił błąd. Zamiast zakończyć konferencję, zapytał czy wszystko zostało wyjaśnione.
    W tym momencie rękę podniósł znany i poważny dziennikarz, a zdezorientowani asystenci podali mu mikrofon. Pan redaktor przedstawił się, podał nazwę redakcji, po czym wystrzelił jak z armaty.

    - To wszystko, co zostało tutaj zaprezentowane jest jasne i oczywiste. W tym temacie nie mam pytań – oznajmił. – Korzystając jednak z okazji, chciałbym poprosić pana ministra Baryckiego o wyjaśnienie pewnej sprawy. Otóż, jak się dzisiaj dowiedziałem, pan minister prawdopodobnie zatrudnia w swoim domu personel powiedzmy pomocniczy, zupełnie nielegalnie. Czyli na czarno. Nie odprowadzając podatku i nie płacąc żadnych składek. Nie wiem też, czy nie bez zezwolenia, bo są to osoby bez polskiego obywatelstwa. Przepraszam, jeśli się mylę, ale powtarzam tylko wiadomości, które do mnie dotarły dzisiaj i chciałbym się dowiedzieć, ile w nich jest prawdy.

    Krew mnie zalała, ale przecież wciąż stałem jak na scenie. Zrobiłem dwa głębokie wdechy, po czym spojrzałem na żurnalistę.
    - A mógłby pan zwyczajnie zgłosić się do nas o wywiad, a nie robić pokazówkę ze mną w roli głównej. I to jeszcze z zaglądaniem do garnków. Panie redaktorze! Nikogo w swoim domu nie zatrudniam, gdyż takowego zwyczajnie nie mam! Trudno mi więc odnieść się do kwestii przez pana poruszanych, gdyż musiałbym ocierać się o futurystykę nie z tego świata!
    - Przepraszam więc pana! – niby się zgadzał. – Ale czy to oznacza, że jada pan obiady przyrządzane przez żonę?
    - To już jest paranoja! – zawołałem. – Najpierw mi się zarzuca, że wykorzystuję skarb państwa na kilkaset złotych, teraz z kolei sprawą strategiczną staje się talerz zupy!
    - Proszę więc odpowiedzieć na to proste pytanie.

    Jakoś udało mi się opanować wściekłość. Spokój, spokój, spokój! – powtarzałem sobie w duchu.
    - Proszę państwa! – usiłowałem uspokoić drżenie głosu i obniżyć ciśnienie, które na pewno podskoczyło mi niezmiernie. – Uprzedzając kolejne pytania, oświadczam, że:
    - nie biję dzieci własnych, ani cudzych.
    - nie używam przemocy fizycznej, ani psychicznej wobec żony,
    - obowiązki małżeńskie staram się wypełniać,
    - kochanek nie mam i mieć nie planuję,
    - zwierząt domowych nie morzę głodem, bo ich nie mam,
    - śmieci staram się segregować zgodnie z zaleceniami,
    - ciszy nocnej sąsiadom nie zakłócam,
    - staram się parkować tylko w miejscach dozwolonych,
    - i tak dalej.
    Natomiast obiady gotuje nam pani, która po pierwsze, jest u nas domownikiem od wielu, wielu lat, a nie personelem pomocniczym. I od urodzenia jest obywatelką polską. Ponadto jest formalnie zatrudniona w banku, a czy bank odprowadza podatki i składki, proszę pytać służb skarbowych.
    - A ile zarabia gotując u państwa?
    - A co to pana obchodzi?

    - Czyli etat ma w banku, ale pracuje u państwa w domu? – ktoś dociekał.
    - Cóż w tym dziwnego? – odparłem, już ze spokojem. – Proszę nie zapominać, że moja żona jest prezesem zarządu banku i w kontrakcie ma zagwarantowane szereg przywilejów, między innymi możliwość swobodnego zatrudnienia kilku osób realizujących jej potrzeby osobiste. Może to być równie dobrze kierowca, ogrodnik, jak też wizażystka, albo wszyscy naraz. Te i inne informacje można znaleźć w prospekcie emisyjnym banku, ale państwo szukacie taniej sensacji, zamiast solidnie popracować i przygotować się do rozmowy. Wstyd!
    I jeszcze jedno. Nikomu, niczego nie płacimy pod stołem. Wszystkie czynności w naszych domach lub na terenie działek, wykonują firmy zewnętrzne, którym zlecamy wszelkie prace. Na co mamy rachunki. A kogo one zatrudniają i jak się rozliczają z organami państwa, to już nie nasze zmartwienie. Mamy dość własnych obowiązków.

    Dziękuję państwu za wysłuchanie, więcej odpowiedzi na pytania dzisiaj nie przewiduję. A na drugi raz, proszę uprzejmie o nie sprowadzanie konferencji prasowej w rządowym centrum prasowym, do bazaru plotkarskiego, gdzie króluje obmowa i próba oblewania pomyjami na zasadzie, a może się coś przyklei?
    Jestem mocno zażenowany tym, co się dzisiaj stało. I aż nie wierzę, jak jeden, głupawy wymysł pseudo dziennikarza, mógł zdezorganizować życie kraju. Tak, życie kraju! Ja straciłem dzień pracy, musząc wszystkim udowadniać, że nie jestem wielbłądem. Kilkanaście osób musiało porzucić swoje obowiązki i zająć się pilnie kontrolą dokumentów, żeby państwo wysłuchiwali teraz dywagacji o zupie w moim domu. Jakby nic ciekawszego na świecie się nie działo. I dziesiątki, setki tysięcy naszych obywateli, będzie teraz karmionych przez was taką papką. Horror!
    Brak słów aby skomentować taką nieodpowiedzialność! Mam nadzieję, że wnioski wyciągnięcie już państwo sami, we własnym, dziennikarskim środowisku. To wszystko co miałem do powiedzenia. Żegnam państwa!

    Domagała, mimo wszystko, uznał konferencję za sukces rządowy i zapraszał mnie na szampana. Odmówiłem jednak, tłumacząc się statusem kierowcy. Wróciłem jeszcze do resortu, gdzie należało uprzątnąć bitewne nieporządki, aby jutro wrócić do normalnej pracy.

    Dzisiejszy dzień mogłem spisać na straty we wszystkich swoich departamentach. Nawet się nie łudziłem, że było inaczej. Ludzie żyją takimi sensacjami, trudno było im się dziwić. Ale było i się skończyło. Szefa nie wywlekli w kajdankach, kontrola była i się skończyła, zatem wracamy do codzienności.
    Mój widok powinien rozwiać wszelkie wątpliwości ostatnich niedowiarków, że jutro jeszcze będą mogli korzystać z chaosu. Niedoczekanie!

    Najbardziej było mi żal Kingi. Nie dość, że wciąż musiała spinać harmonogramy zajęć moje i Anny, to teraz, w przyszłe dni, należało wtłoczyć te dzisiejsze, odwołane nagle spotkania. I to pilnie! W dodatku musiałem wykroić jeszcze z godzin pracy, terminy na spotkania prywatne. Bo zarywania nocy na próby dowiedzenia się, kto stoi za atakami na mnie, nie przewidywałem. Niestety, to się musi odbyć kosztem mojej pracy. Dość już zabierania czasu rodzinie.

    Posiedziałem z moją ekipą prawie godzinę, ustaliliśmy schemat postępowania, obiecałem im premię oraz letni weekend w Pokrzywnie, załatwiłem catering i uspokojony, mogłem wracać do domu. Na więcej nie było mnie już stać.

    Zapomniałem tylko, że dzisiejszy dzień jeszcze się nie zakończył.
  • #46
    literatka
    Level 12  
    Jechałem spokojnie Alejami w potoku aut, bo już po kilkuset metrach zdałem sobie sprawę, że jestem zmęczony, senny i rozkojarzony. Jakbym jechał na kacu. Adrenalina odpłynęła z żył, refleks miałem wyraźnie opóźniony i musiałem mocno się skupiać, żeby na drodze nie narobić bigosu. Pomiędzy światłami posuwaliśmy się jednak żwawo do przodu i to mi wystarczało.
    Nie wiem jak długo za mną jechali. Nie zwracałem uwagi na pojazdy z tyłu. Odruchowo rejestrowałem wyłącznie światła kierunkowskazów z przodu. I nawet kiedy na kilka sekund włączyli syrenę, po czym wystawili na dach niebieskiego „koguta”, też potrzebowałem dłuższą chwilę by zrozumieć, że polecenia zatrzymania się dotyczy właśnie mnie. Dopiero gdy zrównali się ze mną i jakaś ręka z lizakiem zdecydowanym ruchem wskazała mi pobocze, pojąłem, że chodzi o mój samochód. Jakim cudem i z jakiego powodu zostałem wyłowiony z tłumu, tego nie wiedziałem.

    A jednak tak się stało. Wyjścia nie miałem, miejsca na zatrzymanie też. Wszędzie przy krawężnikach parkowały pojazdy. Cóż było robić? Wcisnąłem się wręcz w karoserię jakiegoś wozu i wyłączyłem silnik, a i tak zajmowałem połowę pasa przeznaczonego do jazdy. Oni zatrzymali się tuż za mną, a to ich niebieskie, migające światło, niby ochraniało nas przed nieprzerwanym strumieniem pojazdów. Było też uzasadnieniem nagłej przeszkody na drodze.
    Wiedziałem, co warszawscy kierowcy myślą o takich akcjach, ale nie napiszę tego. Cenzura i tak wyrzuciłaby to z tekstu.

    Policjant, o dziwo, był kompletnie umundurowany. Przedstawił się i zameldował zgodnie z regulaminem, po czym służbowo poprosił o dokumenty. Dałem mu je w milczeniu i dość obojętnie. Przecież nie będę się z nim chandryczył. Najwyżej zapłacę te dwieście, trzysta złotych i niech spadają. Na razie o niczym innym nie myślałem.
    Pooglądał sobie wszystko metodycznie, niezbyt się spiesząc. O nic nie zapytał, po czym niczego nie tłumacząc, poszedł do swojego samochodu. Na razie zostawił mnie w spokoju.
    Do czasu.
    Po kilu dobrych minutach wrócił, trzymając dokumenty w dłoni, ale nie przejawiał chęci ich zwrotu.
    - Czy wie pan, który przepis prawa o ruchu drogowym pan naruszył? – padło nagle pytanie.
    - Nie. Nie jestem świadomy.
    - Przekroczył pan dopuszczalna prędkość jazdy w ruchu miejskim, o ponad dwanaście kilometrów na godzinę. A to stanowi naruszenie paragrafu…
    - Ja? – zdziwiłem się, przerywając mu. – Ja? W którym momencie?
    - Jeśli kwestionuje pan moje ustalenia, proszę do naszego wozu! – padło polecenie.
    Zaczynał mnie denerwować, bardzo delikatnie mówiąc.

    Był to jeden z tych nieoznakowanych pojazdów policji, wyposażony w rejestrator wideo.
    - Chce pan obejrzeć film? – padło pytanie.
    - Poproszę.
    Odtworzyli moje ostatnie dwa kilometry i rzeczywiście, w pewnym momencie urządzenie pokazało na monitorze sześćdziesiąt dwa i siedem dziesiątych kilometra na godzinę. Tyle, że ja wciąż znajdowałem się w potoku pojazdów, a oni przejeżdżali z sąsiedniego pasa, chowając się za moimi plecami.
    - A ta reszta pojazdów w całym strumieniu, nie przekroczyła prędkości? – zapytałem. – Czy ich kierowcy również zostaną ukarani?
    - Od kogoś musimy zacząć! – wyjaśnił filozoficznie ten drugi, siedzący za kierownicą. – Sprawdzimy przy okazji stopień trzeźwości pana kierowcy – mruknął, przygotowując alkomat. – Pił pan coś ostatnio?
    Poczułem gorąco. Wyrzut adrenaliny był błyskawiczny i pojawił się w mojej krwi w ciągu ułamka sekundy. Coś zaczynałem rozumieć. To chyba nie było zwyczajne spotkanie.

    - Wiele dobrych rzeczy! – odpyskowałem. – Niektóre nawet z lodem!
    - I co to było? Może pan podać szczegóły?
    - Mogę, ale nie widzę potrzeby. Pańscy mocodawcy i tak pana takimi nie poczęstują.
    Spojrzał na mnie nieprzyjaźnie, ale nie opuściłem bezczelnego wzroku.
    - Proszę pana, pełnimy służbę! Naruszył pan prawo, dlatego sprawdzimy przy okazji, czy zachodzą inne okoliczności zdarzenia. Czy zgadza się pan poddać kontroli stanu trzeźwości?
    - Tak! Oświadczam też panu, że na wszelki wypadek zaraz udam się na inny posterunek policji i zażyczę sobie powtórzenia badań. Nie wrobicie mnie w nic!
    Wzruszył ramionami i zrobił minę, jakbym powiedział coś o rozmnażaniu mrówek.
    - Nie mamy zamiaru wrabiać pana w cokolwiek – oznajmił pojednawczo, a nawet z uśmiechem i podał mi sprzęt. – Proszę dmuchać w ustnik aż do usłyszenia sygnału. Taki krótki, elektroniczny pisk.
    - I tak panu nie wierzę – oznajmiłem beznamiętnie, tym niemniej dmuchnąłem.
    Zrobiłem to bez wahania, dzisiaj nie wypiłem ani grama alkoholu.
    - I jak? – zapytałem, oddając alkomat.
    - No… zobaczmy… Coś jest nie w porządku, ale to chyba sprzęt. Albo dmuchał pan nie w tę stronę… Spróbujemy jeszcze raz, tak dla usunięcia wątpliwości.
    - Próbujcie! – odparłem złośliwie, całkiem już pewny siebie. – Nie będę wam w tym przeszkadzał. Proszę oddać mi dokumenty i sobie pojadę.

    - Proszę pana! – ten pierwszy zachowywał więcej spokoju. – Doceniam pańskie poczucie humoru, jednak to nie poprawia pana sytuacji. Wręcz przeciwnie.
    - Co pan przez to rozumie? – udawałem zdziwienie. – Żony mnie pan pozbawi czy dzieci?
    - To się okaże. Czy mam rozumieć, że pan odmawia ponownego badania stanu trzeźwości?
    - Wie pan co? – spojrzałem na niego ironicznie. – Wystarczy! Wołaj pan swoich szefów, dziennikarzy i kogo pan chce. Po pierwsze odmawiam z wami dalszej rozmowy, po drugie, jeśli nie dostanę natychmiast zwrotu dokumentów, to pożegnacie się z pracą. Nie daruję!
    - Proszę się uspokoić! Naruszył pan przepisy ustawy o ruchu drogowym i to wykroczenie jest ewidentne! – wtrącił ten pierwszy. – I proszę mnie tu nie straszyć, ani nie pouczać. Wykonujemy swoje obowiązki, bo do tego zostaliśmy powołani.
    - Taak? Obowiązki? – zawołałem, już wściekły. – To poproszę pana do mojego jeepa, poproszę! Coś panu pokażę. Przestanie pan wtedy mówić o obowiązkach.

    - Ten pojazd jest wyposażony w tak zwaną czarną skrzynkę, jak każdy przeciętny samolot – tłumaczyłem mu, zająwszy miejsce za kierownicą. – Zbiera toto do pamięci wszystkie parametry jazdy, które można później odtworzyć na monitorze. O widzi pan? Tu ma pan wyświetlony mój wykres prędkości. Ustawiam ostatnie dwa kilometry… i… proszę! Czy to jest jasne? Najwyższą wartością jest pięćdziesiąt cztery i trzy dziesiąte kilometra na godzinę. Czy to jest dla pana zrozumiałe?
    - Jakie to ma znaczenie? – ironicznie roześmiał się ten drugi, który zjawił się tuż za nami i stał teraz przy otwartych drzwiach. – To jest sprzęt bez homologacji! Poza tym ja nie wiem czym pan manipuluje, jaką dokładność ma to urządzenie. Takie zabawki to nie dla nas…
    - Powiedz to, człowieku, dowództwu armii amerykańskiej. Że ich urządzenia pomiarowe nie posiadają homologacji i źle mierzą. Szanowny panie! To auto jest wyposażone w sprzęt o takiej jakości, o jakiej wam się nawet nie śniło! Korzystający z dokładności pomiarów GPS drugiej kategorii, do jakiej cywile nie mają dostępu.

    A teraz poproszę o wasze numery służbowe, gdyż obydwaj naruszyliście etykę zawodu policjanta. Wiecie doskonale, że pomiar prędkości pojazdu poprzedzającego przy dojeździe jest niemiarodajny! Film który mi przedstawiliście jako dowód, pokazuje wyraźnie, że dojeżdżacie do mnie, że się zbliżacie, a więc to wasz pojazd przekroczył prędkość a nie mój!
    Nie wiem kto wam to zlecił, ale jutro złożę zażalenie komendantowi głównemu policji. Wiecie z kim macie do czynienia, dane z mojego prawa jazdy pan spisywał. Wiecie zatem, że wam nie daruję. Nie można tolerować faktu, że funkcjonariusze policji zamiast stać na straży porządku, zajmują się polowaniem na członków rządu.
    Czekam teraz na propozycję mandatu, aby wam odmówić i spotkamy się w sądzie. Wasi mocodawcy będą zachwyceni efektem swojej prowokacji.

    Spojrzeli na siebie, po czym pierwszy odezwał się, sztucznym, niby pewnym głosem.
    - Biorąc pod uwagę całokształt okoliczności na drodze, oraz przyjmując do wiadomości pańskie wyjaśnienia, odstępujemy od wymierzenia kary finansowej w postaci mandatu. Uznajemy, że skoro jechał pan w potoku pojazdów, wymuszającym określone zachowania, samo pouczenie wypełni swoją wychowawczą rolę. W pewnym sensie, pańskie przewinienie zostało wywołane okolicznościami zewnętrznymi. Życzymy bezpiecznej podróży!
    Ten pierwszy wcisnął mi w dłoń dokumenty, po czym obydwaj zasalutowali.
    - O nie, kurwa wasza mać! – zaprotestowałem, wyskakując wręcz z jeepa.

    Na nic to się jednak nie zdało, gdyż panowie policjanci pokazali mi plecy. Błyskawicznie wsiedli do auta, włączyli syrenę i wykorzystując swoją uprzywilejowaną pozycję, bezczelnie włączyli się do ruchu, odjeżdżając w siną dal.
    - Jesteście mi winni straconą godzinę, ale i tak was, kurwa, znajdę! – wrzasnąłem bezsilnie, bo cóż miałem zrobić? Biegnąć za nimi?
    Co za skurwysyństwo! Na szczęście, numer ich forda zarejestrowałem w pamięci już wcześniej. Tego im nie daruję!
  • #47
    literatka
    Level 12  
    Byłem wykończony. Tym niemniej zadzwoniłem do Pawła Dedejki, po czym zmusiłem się, by odnaleźć siedzibę najbliższej komendy policji, pojechać tam i zażądać zbadania swojego stanu trzeźwości.
    - Po co jest to panu potrzebne?
    - Chcę wiedzieć, czy mogę prowadzić samochód – łgałem dyżurnemu prosto w oczy.
    - A jak pan tutaj dotarł?
    - Kolega mnie przywiózł – blefowałem.
    Nie był zbyt szczęśliwy, ale musiał. Ściągnął jakiś patrol i dali mi alkomat. Byłem czysty.
    - Może pan jechać spokojnie, nie ma nawet śladów alkoholu.
    - Nie da rady. Proszę mnie zawieźć na badanie krwi.
    - Dlaczego? Skąd takie żądanie?
    - Proszę sporządzić oficjalny protokół, że tego i tego dnia, o takiej godzinie, zgłosił się w tutejszej komendzie obywatel, legitymujący się określonymi danymi… Przecież nie muszę pana tego uczyć, prawda? Zna pan to na pamięć. Sprawa będzie w sądzie, dlatego proszę zadbać o szczegóły. Żądam doprowadzenia mnie do szpitala i dokonania w całkowitej zgodzie z procedurami, pobrania próbki krwi na zawartość alkoholu. Chcę mieć orzeczenie zakładu medycyny sądowej w tej sprawie.
    - Spowodował pan jakiś wypadek?

    - Jeszcze nie, ale zaraz mogę spowodować! Niech mnie pan nie drażni, bo jestem u kresu wytrzymałości!
    - Spokojnie, ja tylko tak… – wzruszył ramionami.
    Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Mizerota straszna. Ktoś tu śpi od czasów komuny…
    - Macie w policji związek zawodowy? – zapytałem.
    - Tak, gdzieś funkcjonuje… – odparł niepewnie.
    - W waszej jednostce też?
    - Nie wiem. Dlaczego pan pyta?
    - Tak z ciekawości. Patrzę na te warunki pracy i przypominają mi się siermiężne czasy wczesnego Gomułki.
    - Nie inaczej – odpowiedział beznamiętnie.
    - Wie pan co? Niech pan poprosi szefa waszego związku zawodowego o wizytówkę i dołączy ją po cichu do moich akt, tak gdzieś z boku.
    - Po co to panu?
    - Powiem mu osobiście i po cichu, jak można załatwić pieniądze na remont.
    - A mogę wiedzieć kim pan jest?
    - Obywatelem i mieszkańcem stolicy. Niech to na razie panu wystarczy, o nic więcej proszę nie pytać. Teraz natomiast proszę mnie skierować na ostry dyżur do szpitala. Nie ucieknę, kajdanek nie trzeba mi zakładać.

    Zdawałem sobie sprawę, że takie wydarzenia mogą odpryskiem uderzyć w Dorotkę, a tego obawiałem się najbardziej. Stąd też ściągnięcie Pawła, który naprowadzany moimi kolejnymi dzwonkami, dotarł do szpitala nawet przed nami. I w dodatku nie sam, gdyż towarzyszył mu Zbyszek Rybacki. Kiedy radiowóz dotarł na miejsce, obydwaj już na nas czekali.
    Całkiem sympatyczny aspirant, który towarzyszył mi w drodze, wcale nie był zachwycony obecnością świadków i próbował się ich pozbyć po swojemu. Ale trafiła kosa na kamień.
    Wyśmiali go mało dyskretnie i z wielką pewnością siebie. Rybacki tylko wspomniał jaki ma stopień i napomknął o regulaminach, a wtedy zrobiło się cicho. Byłem w dobrych rękach.

    Doprowadzony do lekarza dyżurnego, zostałem poddany oględzinom, wysłuchano moich wyjaśnień, poddano sprawdzeniu różnorakich reakcji na bodźce, z czego został sporządzony protokół, po czym lekarz dyżurny, pod nadzorem aspiranta i w obecności moich świadków, pobrał ode mnie krew. Próbkę natychmiast opieczętowano, opisano i podpisano. Teraz całość zostanie przekazana do jednego z zakładów medycyny sądowej i nikt już nie będzie mógł podważyć końcowego wyniku analizy.
    Tyle kłopotów przysporzyli mi dzielni chłopcy w białych czapkach z nieoznakowanego, chociaż całkiem służbowego forda.

    Na komendę nie wracałem już w radiowozie, wolałem auto Pawła. Było wygodniejsze. Tym niemniej, zameldowaliśmy się tam wszyscy i dopiero wtedy Zbyszek Rybacki ustawił obecnych policjantów odpowiednio.
    - Zapomnijcie przynajmniej na kilka dni, że ktokolwiek dzisiaj tutaj był. A najlepiej, aż do dnia otrzymania wyników z zakładu medycyny sądowej. Jeśli nie będziecie pyskowali już od jutra, macie szanse pracować jak dotychczas. Jeśli natomiast będziecie się chwalić, że macie wielkie nowiny… to ja wam współczuję!
    Całkiem przypadkowo, znaleźliście się na ścieżce prowadzącej do walców młyna. Albo wpadniecie między te tryby i was przemielą, albo… uchowacie się właśnie dlatego, że nie zbliżaliście się do walców! Zapamiętajcie to i niech nikt z was nie próbuje być mądrzejszy, oraz nie kombinuje po swojemu, bo to droga fałszywa! Może wam szybko pokazać gdzie zaprowadzi i jaką lawinę pociągnie. Wtedy nikt i nic was nie uratuje, jak to zresztą w lawinie bywa.

    Z naszej strony nic złego nikogo nie czeka. Jeśli dotrzymacie ustaleń oraz spotkamy się w przyszłości, to doświadczenie będzie brane pod uwagę, wobec każdego i każdemu będziemy mogli je zaliczyć. Na razie nie pytam o wasze nazwiska i stopnie, bo całość znajdę w protokole końcowym. A bez wątpienia zjawię się po niego, towarzysząc panu ministrowi – spojrzał na mnie. – Wtedy się rozliczymy.
    Jeśli ktoś ma jeszcze wątpliwości, to ja się nazywam Zbigniew Rybacki. Tak doświadczone psy jak wy, winny pamiętać to nazwisko i wiedzieć, że słów na wiatr rzucać nie zwykłem. Do zobaczenia zatem! Czynnym funkcjonariuszem wprawdzie już nie jestem, ale ręce wciąż mam długie! Was mogą dosięgnąć bez większego trudu. Mimo to, dobrej nocy życzę!

    Paweł nie chciał jechać do mnie, więc jeszcze przez prawie pół godziny siedzieliśmy w samochodzie, a ja opowiadałem przebieg wydarzeń.
    - Na mój gust – odparł flegmatycznie po wysłuchaniu relacji – za tą kontrolą stoi minister spraw wewnętrznych. A ty, Zbyszek, jak myślisz?
    - Bez wątpienia. Zastanawiam się tylko nad szybkością działania, bo zlecenie zadania na tak niski szczebel, nie mogło odbyć się dzisiaj. Nie w takim tempie, to nierealne.
    - Znacie przebieg mojego dzisiejszego dnia? – zapytałem.
    - Jeśli chodzi o relacje agencyjne, to oczywiście! – Paweł się uśmiechnął. – Mamy w obowiązkach interesowanie się tobą. Przecież nadal pozostajesz pracownikiem banku, chociaż obecnie w stanie spoczynku. Ale żarty żartami. Owszem, obejrzałem sobie nawet co nieco z telewizyjnych relacji i uważam, że Zbyszek ma rację. To nie jest związane z dzisiejszym dniem. Takie zlecenie musiało zostać dokonane wcześniej. Ciekawi mnie jeszcze jedno.
    - Mianowicie?
    - Czy do was, znaczy do twojego samochodu i tych policjantów, nie zbliżał się ktoś z kamerą? Nie było tam żadnych dziennikarzy?

    - Nie wiem – przyznałem. – Nie rozglądałem się. Początkowo byłem osowiały, zmęczenie brało górę i tę kontrolę przyjąłem jak zwyczajny dopust Boży. Dopiero kiedy zaczęli pytać o alkohol, zapaliła mi się czerwona lampka. Wtedy się wściekłem i już nie rozglądałem na boki.
    - Paweł, ja się nie dziwię – tłumaczył Rybacki. – Policjantów było dwóch, nie zapominaj o tym. Zawsze jeden pilnuje figuranta, a drugi ma wolne ręce. Mogą się przy tym wymieniać. Figurant nie ma takiej możliwości, szczególnie jeśli jest sam.
    - To już awansowałem na figuranta – mruknąłem.
    - Taki żargon – Rybicki nawet nie próbował mnie przepraszać. – Uważam, że ktoś tam czaił się w pobliżu. Jednak w którymś momencie panowie poczuli się niepewnie i zabronili ekipie się zbliżać. Nie trafiony strzał mógł ich kosztować karierę. Dopuszczenie dziennikarzy w takim momencie do osoby publicznej, kiedy nie było podstawy do interwencji, skończyłoby się nieziemską awanturą i z całą pewnością prokuratorem. A wtedy musieliby wyśpiewać kto i co im zlecał. Byliby skończeni. A tak wykręcili się sianem!

    - Oni i tak będą skończeni – Paweł był spokojny. – Chyba, że zrobimy z nich bardzo pożytecznych ludzi. Zobaczymy tylko kiedy zdołamy ustalić pełny ciąg zdarzeń. No nic! Tomek, jedź do domu i śpij spokojnie. Poradzimy sobie.
    - Poczekaj… dlaczego powiedzieliście na początku, że to szef MSW za tym stoi?
    - No wiesz… spotykasz go chociażby na posiedzeniach rządu. Jak się zachowuje wobec ciebie?
    - Dość obojętnie, raczej mnie unika.
    - Właśnie. Szef dużej organizacji wojewódzkiej partii, mocny człowiek w rządzie. A ty przychodzisz nikomu nie znany, nie mający znikąd poparcia i bez uprzedzenia dajesz mu prztyczka w nos, obcinając fundusze wojewódzkie. Jak myślisz, bardzo cię za to pokochał?
    - Jest kilku szefów, którzy mają nie lepiej.

    - Ty się ciesz, że resort finansów nie jest związany z baronami, bo oni potrafią działać powoli, ale tak upierdliwie, że w pięty idzie. Nic to. Podsumujmy. Mamy dobry nasłuch na różnorakie opinie. Nie będę cię wprowadzał w szczegóły, bo do niczego potrzebne ci to nie jest. Potrzebne jest natomiast, byś zlecił Zbyszkowi formalne reprezentowanie swoich interesów w tej sprawie. Bo nie wiem czy się orientujesz, ale Zbyszek ma pełne kwalifikacje prawnicze i obecnie jest również czynnym adwokatem. Nadal zatrudnianym przez bank.
    - Poważnie? Nie wiedziałem…
    - Doświadczenia wielkiego nie mam – przyznał Rybacki. – Zbyt szybko wdepnąłem w policję, aby takiego nabyć. Teraz jednak, za namową Pawła, zdecydowałem się powrócić do pierwotnego fachu. Tak na wszelki wypadek. A doświadczenie życiowe, w tym policyjne, może okazać się wcale nie mniejszym atutem.

    - Nie chwal się w swoim towarzystwie, że to wiesz – upomniał mnie Paweł. – Ten argument może się nam jeszcze przydać. Jutro przyślę ci jedną z bankowych asystentek…
    - Jutro nie.
    - Więc w poniedziałek. Podpiszesz pismo zlecające reprezentowanie twoich interesów wobec policji przez Zbyszka i na razie połóż uszy po sobie. Udaj, że nic się nie stało.
    - Paweł, nie mogą tak zrobić. Muszę powiadomić co najmniej Domagałę, szefa kancelarii premiera, oraz Annę, czyli moją szefową.
    - Dobrze. Zrób to jednak informacyjnie, a nie interwencyjnie. Nie spłosz nam ptaszków.
    - Nie wiem jak wyjdzie, czyli jak to przyjmą. Zobaczymy. Mogę tylko obiecać, że wielkiego larum nie będę podnosił.

    - Może masz i rację. Gdybyś pominął wszystko milczeniem, mogliby uznać, że coś ukrywasz.
    - Dobrze. Jedźmy już, bo mam serdecznie dość dzisiejszego dnia!
    - Chciałeś do rządu, to włóż poduszkę w portki, albo wyszoruj rzyć na piasku, żeby ci skóra stwardniała! – roześmiał się Paweł.
    - Skąd ja to znam… – zawtórował mu Zbyszek.
  • #48
    literatka
    Level 12  
    Do domu wróciłem bardzo późno, ale i tak trafiłem w salonie na Helenę. Oglądającą w telewizji twarz, znaną mi z porannego lustra. A kiedy już tej gęby brakło, różnej maści specjaliści roztrząsali moje wypowiedzi. Cyrk, zwyczajny cyrk!
    - Jeszcze może pani to oglądać? – zapytałem na wejściu.
    - A… tak sobie patrzę i słucham. Chłopcy już śpią, co mam robić?
    - Co u Dorotki?
    - Dzwoniła całkiem niedawno. Powiedziała, żeby się pan nie martwił, wszystko będzie dobrze. Jutro przylatuje.
    - O! Skróciła pobyt?
    - Tak, przyleci rano. Pan Kazimierz przywiezie ją z lotniska, pan może spokojnie spać.
    - Może pani zadzwoni do niej teraz?
    - Nie! Prosiła, żeby już nie dzwonić.

    Nie zdziwiło mnie to. Mieliśmy z Dorotką poważną umowę, że w podobnych sytuacjach nie będziemy sobie wzajemnie przeszkadzać. Naszą skrzynką kontaktową była Helena i to u niej następowała wymiana informacji. Zresztą, niemal tak samo było w kraju. W godzinach pracy, bezpośrednie kontakty telefoniczne były dopuszczalne jedynie w sytuacjach wysoce nadzwyczajnych. Nie mieliśmy zwyczaju dezorganizowania sobie pracy. Teraz jednak bardzo mi jej brakowało.
    Przez cały tydzień trzymałem jakoś formę. Świadomość porannych obowiązków i długiego dnia pracy przed sobą, skutecznie tłumiła wieczorne tęsknoty w wielkim łożu. Zasypiałem więc szybko, bez użalania się nad sobą. Nie miałem w końcu osiemnastu lat. Dziś natomiast było inaczej.

    Przewracałem się po całym łóżku i rozmyślałem. Tydzień tylko jestem bez niej, a już tracę orientację życiową. Już mi wszystko przeszkadza, już nie mogę znaleźć sobie miejsca. Gdyby nie przyjechała do niedzieli, pewnie bym się zastanawiał, czy w poniedziałek pójść do pracy.
    A tak w ogóle, kim byłbym bez niej? Na pewno nikim. Tylko czy mogę wciąż liczyć na to, że jej podejście do mnie się nie zmieni? Że się jej nie znudzę? Te wyjazdy do Stanów były coraz dłuższe…
    Na co dzień, odsuwałem od siebie podobne myśli. Nie wiedziałem gdzie bywa i z kim się spotyka. W banku, ambasadzie, na uczelni, w innym miejscu… Zajmowanie się tym nie miało żadnego sensu. Gdyby chciała mnie zdradzić, mogła to zrobić na sto sposobów, a ja i tak nie byłbym w stanie się zorientować. A przecież jej potrzeby łóżkowe nie malały!
    Jak wytrzymywała tygodniową rozłąkę, nigdy nie tłumaczyła, a ja nie pytałem. Uznałem, że głupio bym wyglądał, demonstrując jawną zazdrość. Ale zazdrosny byłem i to poczucie we mnie rosło.

    Jest faktem, że informowała mnie w zarysie o planach pobytu za każdym razem, kiedy ogłaszała decyzję o wyjeździe. W tym tygodniu na przykład, tylko jeden dzień miała poświęcić na sprawy bankowe. Resztę czasu planowała spędzić na uczelni. To prawda, że swoją karierę naukową traktowała bardzo poważnie, jak zresztą wszystkie swoje obowiązki. Skoro polskie prawo narzucało obowiązek pracy nad habilitacją, nie zamierzała czekać całe osiem lat. Planowała uzyskać habilitację już pod koniec przyszłego roku. I te zamierzenia spotkały się z entuzjastycznym przyjęciem, przez promotora jej doktoratu. I to z tym profesorem współpracowała teraz coraz ściślej, prowadząc jakieś badania, analizy i symulacje.

    W Yale miała dostęp do wszystkiego, co się działo w świecie. Tam nie było szans, aby coś ważnego przegapiono. Tam wreszcie mogła współpracować z doktorantami, którym umożliwiła wyjazd na amerykański staż. Tam czuła się wręcz jak u siebie…
    Oczywiście, w tle była też Ania, która pewnie zostanie tam już na stałe. Zaangażowana w różne przygotowania naukowe, wcale nie mniejszą rolę odgrywała jako zwykła towarzyszka wypadów Dorotki. Po fryzjerach, sklepach i butikach. Oraz jako konsultantka damskich wypraw zaopatrzeniowych. Jaką rolę odgrywała konkretnie, tego już nie wiedziałem i nawet nie starałem się dowiedzieć. To były zagadnienia które mnie przerastały.
    Dorotce jednak nigdy niczego nie brakowało w garderobie. Nigdy też nie usłyszałem „nie mam co na siebie włożyć”. To prawda, że niemal po każdym jej powrocie ze Stanów, w ciągu kilku, kilkunastu dni, zjawiał się kurier z olbrzymimi pudłami. Przesyłki jednak przejmowała Helena. Ja się tym nie interesowałem, chociaż i dla mnie czasami coś się w niej znalazło.

    Czas ciągnął się jak guma, a ja tęskniłem za ciepłem jej pięknego ciała. Za tym spokojem i ukojeniem, które mi dawała. Za cichym i ciepłym głosem. Po kąpieli nie mogłem się jakoś rozgrzać. Zwykle w takich sytuacjach, nawet się nie ubierałem, bo i po co? Żeby zaraz mieć problemy z rozbieraniem? Tak mi to weszło w krew, że teraz nawet nie pomyślałem, aby poszukać piżamy. Znalazłem natomiast inne wyjście. Sięgnąłem do barku. Dwie solidne dawki żubrówki rozgrzały mnie na tyle, że już niczego nie potrzebowałem. Położyłem się, okryłem kołdrą i… zacząłem marzyć. O mojej własnej żonie w łóżku! Jak to próbowałbym urozmaicić nasze figle, żeby została zaskoczona jak nigdy…

    Nie było łatwo. Znaleźć coś nowego w naszej sytuacji… To było prawie niemożliwe! Wypróbowaliśmy już chyba wszystko. Dorotka nie miała specjalnych zahamowań, chociaż bywały sytuacje, że nie wszystko jej odpowiadało. Wtedy jednak oznajmiała krótko, że dzisiaj tak nie chce i wszystko było w porządku. Zresztą, przeważnie sama mną kierowała, więc zgrzytów w realu nie przeżywaliśmy. To wszystko mieszało mi się teraz w pamięci…
    Dopiero kiedy już zasypiałem, pewien pomysł przyszedł mi do głowy. Ale to byłoby piękne! Może by tak jutro spróbować…

    Śmieszna sprawa. Rano o niczym nie pamiętałem. Wszystkie te majaki gdzieś się rozwiały i przepadły. Przez kilkanaście tygodni nawet nie zahaczyłem myślami o podobne rozwiązanie, mimo że tematyka naszej sypialni była przecież stale obecna w naszym życiu.
    A jednak, po paru miesiącach, przypomniałem sobie ten samotny wieczór i wszystkie moje myśli, z najdrobniejszymi detalami. Takimi, kiedy wyobraźnia już błądzi i świadomość jej nie ogranicza, bo zaczęła właśnie zasypiać. Nasza jaźń nie stawia wtedy żadnych ograniczeń. Ani moralnych, ani realnych, realizuje się nawet bez uwzględnienia chociażby praw fizyki.

    Mało tego. Wszystkie tamte myśli wróciły do mojej pamięci w chwili, kiedy właśnie uczestniczyłem, jako dość podrzędny gość, w ważnym, krajowym wydarzeniu gospodarczym. Dlaczego właśnie wtedy? Niepojęte… Stałem wśród zaproszonych osób. Były przemówienia i tak dalej, ale przecież nikt nie nawiązywał do seksu!
    A jednak właśnie wtedy, wszystkie szalone myśli powróciły do głowy z zakamarków podświadomości i to ze szczegółami! Może dlatego, że Dorotka stała całkiem niedaleko… Nie wiem. Ale niby dlaczego właśnie wtedy? Przecież mowa była o silnikach lotniczych… Co to ma wspólnego z seksem? Niepojęte…

    Byłem jeszcze mocno zaspany, kiedy obudziła mnie delikatnymi pocałunkami. Do tego dołożył się ten szczególny zapach perfum i… szybko byliśmy w siódmym niebie. Zmęczenie, senność, nocne rozterki, to wszystko gdzieś się podziało. Teraz była przy mnie i głowa nie bolała jej zupełnie. Jak przed laty…
    Nie mogłem mieć żadnych wątpliwości. Była moją kobietą i ten fakt nie podlegał żadnej dyskusji.
    - Kocham cię jak nikogo w świecie! – wyznałem jej do ucha, kiedy próbowaliśmy już uspokoić swoje tętna.
    Jak to zrobiła, tego nie zdążyłem zauważyć, ale w następnej chwili znalazłem się pod nią, w uścisku rąk i nóg.
    - Jesteś mój! – wyszeptała słodko, unosząc nieco głowę i spoglądając mi w oczy. – Nikt i nic tego nie zmieni! A ja jestem i będę twoja! Nikogo więcej! Dopóki będziesz tego chciał.
    - Dlaczego miałbym nie chcieć? – zapytałem retorycznie. – Zawsze będę tego chciał! – uścisnąłem ją przez chwilę tak mocno, że aż jęknęła.

    Wiele miesięcy później zrozumiałem, że prawdopodobnie chciała mi wtedy coś przekazać. Była gotowa na jakieś wyznanie, jednak swoją reakcją odbierającą jej tlen, uniemożliwiłem kontynuowanie zwierzeń. Ech, gdyby człowiek wszystko w życiu wiedział wcześniej…
    Do tego tematu już nie wróciła. Była zmęczona podróżą, zmianą strefy czasowej, oraz zwyczajnym brakiem snu. I w tej kwestii nastąpiło całkowite porozumienie. Ułożyliśmy się zatem wygodnie, mając w głębokim poważaniu wskazówki zegara i w niedługim czasie Morfeusz objął nas swoim patronatem.
  • #49
    literatka
    Level 12  
    Dopiero podczas obiadu wysłuchała relacji z wydarzeń ostatnich dni, jednak wydawała się wszystko bagatelizować.
    - Nie przejmuj się, to są puste wystrzały. Nic ci nie grozi.
    - Skąd takie przekonanie?
    - Nie wiem, ale nie wyczuwam tu żadnego zagrożenia. To wszystko jest takie niezborne…
    - Jakie „wszystko”? – przerwałem jej.
    - Próby skompromitowania ciebie. One są zupełnie nieprzygotowane i wręcz rozpaczliwe. Dlatego nie mogą zakończyć się powodzeniem. Możesz spać spokojnie.
    - Ja taki pewny nie jestem.
    - A ja tak! – ucięła dyskusję. – Chodźmy popływać, a potem mnie wymasujesz.

    Temat z piątku nie chciał mnie jednak opuścić. Po kilkunastu minutach zaglądnęła do nas Helena, z wiadomością. Dzwoniła Anna z zapytaniem, czy może nas jutro odwiedzić. A że Dorotka nie miała nic przeciwko, niedzielny program dnia sam się ustawił. Mogłem się tylko domyślać, że znowu będę musiał do wszystkiego wracać.

    Tak też było. Anna po wysłuchaniu mojej opowieści nie kryła irytacji.
    - Pieprzony dupek! – warczała.
    - Kogo masz na myśli?
    - Natalczyka. Czuję w tym jego rękę.
    - Słuchaj, to samo mówili mi Paweł i Zbyszek Rybacki, oni już zajmują się tym tematem, więc odpuść.
    - Zbyszka znam, a Paweł to kto?
    - Paweł Dedejko, szef ochrony banku – wyjaśniła Dorotka. – Rybacki jest teraz jednym z jego zastępców.
    - Ach, rozumiem. Tym niemniej jutro wracam na chwilę do pracy i we wtorek to ja wezmę udział w posiedzeniu rządu. Tomek, jutrzejsze kolegium resortu poprowadzisz jednak ty. Ja będę jedynie obecna, bo jakoś muszę przygotować się na wtorek. Spróbuję też spotkać się z Jurkiem Domagałą. Tego wszystkiego nie można puścić płazem! Naprawdę czuję się jakbym sama została poddana takim, pożal się Boże, sprawdzianom.

    - Nie wiem czy to jest niezbędne – próbowałem ją uspokajać. – Ja wierzę w Pawła. Oni już mają odpowiednie metody, aby do wszystkiego dojść.
    - To nie ma znaczenia! – zaoponowała ostro. – Próby wykończenia mojego zastępcy i to na podstawie fałszywych przesłanek, uderzają bezpośrednio we mnie. I tak to muszę potraktować! Jestem zdeterminowana zagrozić dymisją, jeśli premier nie podejmie odpowiednich kroków. Nie ma tak dobrze! Albo ma sytuację pod kontrolą, albo niech się sam poda do dymisji! Żeby byle gnojek w białej czapce rozwalał mi sprawy ministerstwa? Niedoczekanie!
    - Pani Aniu, nie warto! – Dorotka próbowała ją mitygować. – Z dużej chmury mały deszcz. Mnie to nie wygląda na przemyślaną prowokację. To jest raczej coś w stylu amatorskim. Według mnie, to nie minister Natalczyk za tym stoi.
    - Nie wiem czy ktoś inny by się poważył! – Anna nie wydawała się przekonana. – Ale dobrze. Nie będę go oskarżała imiennie, zażądam jedynie wewnętrznego dochodzenia w celu ujawnienia zleceniodawców. To się samo nie działo, ktoś był inicjatorem tej hucpy.

    - Aniu, powoli! – wtrąciłem. – Kto ma szukać inicjatora plotek dziennikarskich? Obwinią wtedy państwowe służby o prześladowania, albo coś w tym stylu. I wyjdzie nam zgrzyt jak szczerbatą piłą w starym imadle.
    - Ale masz porównania! – zachichotała, rozbawiona.
    - Przecież wszyscy znamy te metody, inicjator zawsze wykręci się sianem. Ot, powiedział jedno słowo za dużo i tyle.
    - Tym niemniej muszę okazać swoje zdecydowanie, bo powiedzą, że przestałam panować nad sytuacją.
    - Z takim argumentem zgadzam się całkowicie! – wtrąciła Dorotka. – To ma sens, ma pani rację.

    A w poniedziałek wszystko wzięło w łeb i to już z samego rana.

    Jeszcze nie zdążyliśmy zjeść śniadania, kiedy zadzwonił telefon. Paweł Dedejko wysłał mi SMS-a, bym sobie kupił w kiosku „Realia”, czyli moją „ulubioną” bulwarówkę.
    Pan Kazimierz czekał już na Dorotkę. Wysłaliśmy go więc do najbliższego kiosku po gazety, a ja zabrałem żonę do jeepa i ponownie spotkaliśmy się już w drodze. Dorotka przesiadła się, a ja wzbogacony o gazety, dotarłem do ministerstwa. Od razu też zabrałem się do lektury.

    Połowę czołowej szpalty zajmował wielki tytuł „Polowanie na wiceministra trwa!”. A pod tytułem królowały dwie fotografie, na których pokazano epizody z piątkowej kontroli drogowej. Jedno zdjęcie przedstawiało policyjnego forda, a w nim mnie, dmuchającego w alkomat. Na drugim natomiast królował jeep, ze mną w fotelu kierowcy, z dłonią wskazującą monitor. A przez otwarte prawe drzwi, obydwaj funkcjonariusze zaglądali do środka. Numery samochodów były zaczernione, twarze funkcjonariuszy też maskował czarny prostokąt, ale mojej już nie. Nikt nie mógł mieć wątpliwości kogo dotyczy artykuł.
    Długi tekst opisu, zaczynał się na pierwszej stronie. Było to jednak tylko kilka zdań. Istotna reszta była na stronie trzeciej i to reszta bardzo długa, jak na tego typu wydawnictwo. A kiedy zacząłem wgłębiać się w treść, włosy stawały mi dęba. Skąd oni to wiedzieli?
    Artykuł był redakcyjny, podpisany jedynie inicjałami. Z jego treści wynikało jednak, że autor był jakoby bezpośrednim świadkiem całego wydarzenia. Jakim cudem? Tym niemniej wszystkie fakty absolutnie się zgadzały! Jakby ktoś sfilmował całe wydarzenie i spisał to wszystko z elektronicznej pamięci… Ba! W relacji zostały przytoczone cytaty naszych dialogów! Pamiętałem niektóre kwestie i to wszystko było prawdziwe! Co za cholera!?

    Wydźwięk podsumowania był dla mnie zdecydowanie pozytywny. Autor niemiłosiernie kpił za to z funkcjonariuszy policji i wcześniejszych prób zdyskredytowania mnie, za jakoby luksusowe podróże służbowe. Wrócił też do redaktora Secińskiego, nazywając go parodią dziennikarza śledczego, a całą tę nagonkę określił jako zwykłą zemstę regionalnych lordów partyjnych, za wprowadzenie nowego algorytmu podziału środków unijnych na regiony.
    - Stare, partyjno – rządowe buldogi poczuły się zagrożone i zaczęły szczerzyć kły! – stwierdzano w konkluzji. – Tylko jeśli mają takie rozeznanie rzeczywistości jakie pokazali, nie zdziwimy się, gdy ten rząd nagle upadnie. Bo kły mają najwidoczniej mocno spróchniałe! I gryźć mogą chyba już tylko celulozę, a nie kości!
    To jest łabędzi śpiew, policyjni i kontrolni hrabiowie! Radzimy wam rozglądać się za bardziej podrzędną pracą w swoich matecznikach, bo do zadań rządowych nie nadajecie się zupełnie! Zamiast dbać o całe państwo, a nie jego wasalne wycinki, polujecie na odważnego wiceministra? On spędza wam sen z powiek? Ot, myśliwi z korkowcem nam się trafili! A mieli być stróżami państwa i prawa!

    Artykuł kończył się stwierdzeniem, że redakcja jest w posiadaniu pełnego zapisu audio i wideo z opisanej kontroli, sporządzonego przez bezpośrednich świadków. Czeka więc na reakcję odpowiednich służb, aby udostępnić im numery pojazdów. Reszty nie udostępni, chyba że przed sądem.
    Kiedy skończyłem czytanie, nie wiedziałem co mam zrobić. Wszystkie ustalenia wzięły w łeb i to dokładnie! Niby taki brukowiec…

    Mogłem takich gazet nie szanować, bo dla mnie nie były warte większej uwagi. Epatując sensacją i półprawdami, zajmowały ludzi głównie rzeczami nieistotnymi, a mnie szkoda było na to czasu. Byłem wychowany w innej rzeczywistości. Polityka i sprawy społeczne zawsze interesowały mnie mocno, chociaż nigdy nie zaangażowałem się w jakąś opcję polityczną. Czytałem jednak bardzo dużo, samodzielnie zestawiając argumenty i obietnice różnych partii, stronnictw i reszty organizacji, miałem więc od dawna dość dobrze wyrobione zdanie o polskiej rzeczywistości.

    Teraz jednak nie mogłem pomijać faktu, że to właśnie bulwarówki stały się opiniotwórcze i to one kształtowały mentalność dziesiątków tysięcy naszych, mało wyrobionych politycznie wyborców. Miały stosunkowo duże nakłady, czytały je całe rodziny i z nich czerpały wiedzę o współczesnym świecie. Wiedzę okrojoną, wybiórczą i mocno skrzywioną, ale dla wielu niepodważalną! Dlatego dzisiejszy artykuł powinien w zasadzie zakończyć w narodzie erę plotek na mój temat. Zostałem oczyszczony z zarzutów przez redakcję, najważniejszy trybunał dla tysięcy ludzi i teoretycznie powinienem niemal piać z zachwytu!

    Nie piałem jednak. Zdałem sobie sprawę, że to poparcie może być dla mnie pocałunkiem śmierci. Przytoczone argumenty konfliktowały mnie wręcz z całym rządem, a nie tylko ze sprawcami nagonki! Dlatego w tej koalicji nikt mi nie zaufa! Nikogo nie przekonam, że nie jestem kretem z opozycji. Zmiękną też moi dotychczasowi zwolennicy, a nawet Annę postawię w niemiłym położeniu. I nie mam żadnych szans, by to przekonanie zmienić, bo jakiekolwiek tłumaczenie się, tylko pogorszy sytuację. Sprawa była absolutnie beznadziejna, politycznie byłem zupełnie skończony.

    Oczywiście, nikt mnie nie zdymisjonuje natychmiast. „Realia” dopiero wtedy podniosłyby larum! Tym niemniej, prawdziwe polowanie na wiceministra Baryckiego dopiero się zacznie. Jak nie dzisiaj, to jutro. Przy czym teraz nie będzie to polowanie prowadzone przez amatorów, a szans na wygraną nie mam żadnych. Porażka pozostaje jedynie kwestią czasu.
  • #50
    literatka
    Level 12  
    Anna znała treść artykułu, zanim jeszcze dotarła do swojego gabinetu. Informację dostała od naszego rzecznika, ja zresztą tak samo. Zaraz też mnie wezwała.
    - Jak to skomentujesz? – zapytała krótko.
    - No cóż, relacja jest wręcz dosłowna. Tak to przebiegało. Z tym, że nie mam pojęcia, skąd oni znają przebieg kontroli. Naprawdę nie wiem!
    - Twoi ludzie jej nie ujawniali?
    - Aniu! Moi ludzie znają wszystko z opowiadania, a w artykule są przytoczone cytaty i dialogi! Ktoś to zarejestrował, bo inaczej być nie może! Ja nim nie byłem, więc kto? Policja? Niemożliwe! Nawet gdyby oni, to nie mieli się czym chwalić. Poza tym mogli to robić w swoim samochodzie, a rozmowa przy moim, o jego czarnej skrzynce, była w innym miejscu!
    To się nie trzyma kupy. Może przy tej ulicy jest jakiś monitoring, może ktoś mnie śledzi, nie wiem! Tym bardziej nie pojmuję skąd taki komentarz.
    - Dobrze, monitoring sprawdzę. Wybieram się teraz do Jurka, ty natomiast zajmij się codzienną pracą i udaj, że nic się nie działo. Robimy swoje.

    Jej działanie nie przyniosło wielkich efektów, bo jak się później okazało, przynieść nie mogło. Minister Natalczyk wykpił podejrzenia, Domagała coś tam niby obiecał, ale premier uciął sprawę krótko. Ma większe problemy na głowie, niż zajmowanie się głupstwami. Tym bardziej, że sprawa jest wyjaśniona i nic złego się nie wydarzyło. Czyli kolokwialnie mówiąc, Anna została po prostu spławiona. Nikt się niczym nie przejął.

    Jedyną korzyścią z tego całego zamieszania, było prawdopodobnie odsunięcie w czasie rozpoczęcia akcji przeciwko mnie. Udzielając mi poparcia, zmusiła przeciwników do dużej ostrożności, chociaż osobistej niechęci do mnie, nie musieli się już krępować.
    Moje obawy zaczęły się sprawdzać niemal natomiast. Przy okazji kolejnego posiedzenia rządu dało się zauważyć, że przestałem być pożądanym partnerem do różnych, kuluarowych dyskusji. Rozmowy cichły kiedy się zbliżałem. Nikt nie chciał poznać jakichś nowinek z pracy jednego z najważniejszych resortów. Dlatego więc, od razu dałem sobie spokój. Zabrałem głos tylko podczas oficjalnej debaty, z nikim nie dyskutowałem i szybko odjechałem po zakończeniu posiedzenia. Nic tam po mnie.

    Można by jeszcze ciągnąć tę opowieść, bo obfitowała w dość zaskakujące zwroty, ale już po kilku tygodniach wszystko stało się jasne, co przekazał mi Paweł. Z całą pewnością, to ludzie ministra Natalczyka puścili parę do zaprzyjaźnionych dziennikarzy, na temat moich luksusowych podróży. Ale kiedy nadziali się na kontrę, położyli uszy po sobie, nie wiedząc co mają dalej robić. I wszystko rozeszłoby się po kościach, jednak nikt nie przystopował jakiegoś znajomego przyjaciela pana ministra, czyli dyrektora departamentu w komendzie stołecznej policji. Człowiek coś wcześniej usłyszał, więc całość zrozumiał tak, że jest na mnie zapotrzebowanie. Wtedy ustawił odpowiednio jeden z podporządkowanych mu patroli, chcąc się zasłużyć swojemu ministrowi.
    Pech jednak chciał, że po pierwsze byłem zupełnie trzeźwy, a po drugie, zdarzył się przypadek jeden na milion. Z gatunku jeszcze rzadszego, niż główna wygrana w totka. Jakimś cudem zatrzymałem się wtedy tak, że samochód reportera „Realiów”, stojący spokojnie przy krawężniku, znalazł się pomiędzy jeepem a policyjnym fordem. Samochód prywatny, więc niczym nie wyróżniający się wśród tysięcy innych.

    Tego nikt nie zaplanował, oni też! Ale pan redaktor, spokojnie siedzący dotychczas wewnątrz, przecież był profesjonalistą! Widząc jakieś zamieszanie, zsunął się trochę w fotelu, aby nie zwracać niczyjej uwagi i wykorzystał sprzęt reporterski, który miał ze sobą. I tak naprawdę, nie do końca wiedział co nagrywa i zapisuje. Dopiero w redakcji zorientowali się, z czym tak naprawdę i z kim, mają do czynienia. Czysty przypadek!
    Badanie mojej krwi natomiast, nie przydało się do niczego. Bo nikt nie kwestionował mojej trzeźwości i w ogóle, w tym temacie nastała wielka, służbowa cisza. Byłem świadomy, co to oznacza. Na szczęście lato już trwało i rozleniwiało wszystkich. Pewnie przed moimi wakacjami już nie zdążą niczego konkretnego zmontować.

    Lipiec w tym roku był pogodowo dość zmienny. Kilkudniowe upały przerywały krótkie burze oraz intensywne deszcze. W sumie jednak temperatura była wysoka, aż się nie chciało pracować. Sejm zaś jakby na przekór, próbował nadrabiać zaległości i posłowie pracowali pełną parą. Oni nie musieli wychodzić z budynku, gdzie mieli klimatyzację, gorzej było ze mną. Anna wciąż kurowała się w naszym basenie, tym razem na urlopie, a ja musiałem się rozdwajać pomiędzy sprawami resortu a posiedzeniami komisji sejmowych. Posłowie nagle przypomnieli sobie, że i w tej tematyce mają jakieś obowiązki wobec społeczeństwa. Kiedyś nie wytrzymałem i w przerwie któregoś z posiedzeń ochrzaniłem Lidkę.

    - Musicie? – pytałem. – Przecież widzę, że próbujecie przepchać zmieniony projekt na siłę, a ja się na to nie zgadzam!
    - Tomek… ciebie ktoś pyta? Będziesz to realizował i tyle!
    - Prywatnie jesteś za?
    - Niekoniecznie. Ale wiem, że nie mam tu nic do powiedzenia.
    - Ty? Wiceprzewodnicząca komisji?
    - Wice w rzeczywistości jest tylko do kilkuset złotowego dodatku. Mam teraz tyle do powiedzenia w komisji, co mój dozorca na temat zarządzania hotelem. O wszystkim od niedawna decyduje przewodniczący i na tym możemy temat zakończyć.
    - Rozumiem. Czyli mam to wszystko przyjąć na własną klatę…
    - Próbuj! Chociaż najlepiej byś zrobił usilnie wnioskując o odroczenie całej debaty do września. Pretekstem może być chociażby brak ostatecznej opinii prawnej rządowego centrum legislacji.
    - Nie ma takiej?
    - Nie ma! Kurwa, jak jesteś przygotowany do posiedzenia?

    - Tak jak i wy – warknąłem. – Wczoraj po południu asystentka mnie informuje, że mam się jutro udać na posiedzenie komisji, bo pan przewodniczący był uprzejmy ją zwołać. Pięknie, kurwa, prawda? Niby co, ja siedzę i czekam na zaproszenie? Nie mam co robić? Wiesz jak mi takie cholerstwa dezorganizują życie?
    - Nie do mnie adresuj pretensje. Ja też nie wiem co się dzieje. Podpadłeś u nich, czy co?
    - Nie adresuję, ale cholera mnie bierze na takie bezhołowie. Posłowie uważają, że my to siedzimy i czekamy na łaskawe wezwanie, gotowi spijać nektar z ich ust.
    - Nie przesadzaj!
    - Lidka! Jest pewna różnica miedzy ludźmi, którzy przychodzą do pracy na określoną godzinę, a posłami, których żadne reguły nie obowiązują.
    - Przesadzasz! Nas też jakieś zasady dotyczą.
    - Tylko nie wiążą się z żadnymi sankcjami. Dobrze, nie będziemy już o tym. Ty wiesz swoje, a ja wiem też.

    Nasze relacje z Lidką jakoś się ostatnio rozluźniły. Właściwie przestaliśmy się odwiedzać. Spotykaliśmy się rzadko, bo i do Pokrzywna jeździliśmy rzadziej. A wszystko właściwie bez powodu. Chociaż nie, powód był, mimo że nikt go nie wypowiedział na głos.
    Owszem, wszystko można było jakoś realnie wytłumaczyć. Udziały w spółce przekazałem Damianowi, więc nie mieliśmy już wspólnych tematów z tego obszaru. Kontaktowaliśmy się za to w godzinach pracy. Zarówno w Sejmie jak i czasami w resorcie, a po pracy byłem już zbyt zmęczony… Tak, to wszystko było prawdą. Powód jednak był inny i dość oczywisty. Dorotka unikała Lidki, nie wiedząc jak ma się wobec niej zachować.

    Romka oczywiście nie wypuszczała już z banku. O służbowym wyjeździe do Bukaresztu mógł zapomnieć. Nie dostał też urlopu, chociaż chciał. Powiedziała mu jasno, że dostanie go wtedy, kiedy i Lidka będzie miała wolne, dyskusji nie dopuszczając. Byłoby wprawdzie korzystniej dla banku gdyby w sierpniu był w pracy, ale cóż! Larczyk będzie musiał sam radzić sobie ze wszystkim.
    Romek podobno obraził się na nią za to, jednak nie ustąpiła. A to dołożyło się do ogólnej atmosfery. Nie czuliśmy więc potrzeby spotkań, bo i o czym mielibyśmy rozmawiać? Lidka dziwnym trafem też do nich nie dążyła, chociaż kiedy we dwoje spotykaliśmy się w pracy, rozmawialiśmy zupełnie jak dawniej. Tutaj nic się nie zmieniło, mimo że ostatnio wyglądała na mocno zmęczoną. Podobnie jak i ja.

    W takich okolicznościach, w ciepłe, piątkowe popołudnie, Dorotka zostawiła u asystentek informację, że zaprosiła na weekend Agatę. A po pracy pojadą razem do Podkowy.
    Ucieszyłem się nawet. Zawsze to jakaś odmiana od codzienności, bo w resorcie musiałem teraz mocno uważać i ciśnienie wyraźnie mi się podnosiło. Zastanawiałem się nawet, czy nie zrobić sobie pilnie badań lekarskich, ale po namyśle, zostawiłem to na po urlopie. Już niedługo.
    Przez cały tydzień byliśmy z Dorotką w domu tylko we dwoje. Rano wstawaliśmy jak zwykli obywatele, jechaliśmy do pracy, a wieczorem powrót do domu, prysznic, przebranie się i wyjazd na jakąś kolację z niewielką ilością alkoholu. Bez szaleństw i niezbyt długo. Jutro trzeba przecież iść do pracy.

    Pani Helena dostała urlop i pojechała gdzieś na wschód, razem ze swoimi pomocnicami. Czyli nie miał nam kto gotować, ani sprzątać. I chociaż odpowiedni zapas wyprasowanych koszul wisiał w garderobie, to świeżych nie przybywało. Przyjechać zaś miała najwcześniej za tydzień.
    Porządek w kuchni też nie był już przykładny. Lepiej więc przyjmować gości tam, gdzie jeszcze bałaganu nie było. Tam też łatwiej było o catering. Lepsze skomunikowanie, mimo nieco większej odległości od Talizmana. Bardzo dobrze Dorotka to zaplanowała.
    Jechałem więc po pracy przez rozgrzane i zatłoczone warszawskie ulice, ze stoickim spokojem. Drogowy korek mnie nie drażnił. Uznałem, że kiedyś przecież się dotoczę i do głowy mi nie przyszło, że na miejscu przeżyję trzęsienie ziemi.
    Albo coś w tym rodzaju…
  • #51
    literatka
    Level 12  
    Nieznany mi samochód stał na podjeździe przed domem, a to oznaczało, że panie były na miejscu. Zamknąłem bramę, aktywowałem zabezpieczenia, po czym zaparkowałem jeepa i nie otwierając głównych drzwi wejściowych, obszedłem dom. Skrzydło z wejściem do basenu znajdowało się przecież od strony ogrodu.
    Jego ściana była rozsunięta. Wieczorne słońce zaglądało do wewnątrz, sięgając pewnie przeciwległej krawędzi. A obydwie panie siedziały grzecznie w wodzie, zanurzone po samą szyję. Sądząc po miejscu, poddawały się masażom biczami wodnymi. Mnie one, bywało, tak samo rajcowały.

    Ale zauważyłem również ciekawą rzecz. Niedaleko brzegu stała taca, przesunięta dyskretnie w cień, a na niej pysznił się kubeł, z otwieraną już butelką szampana. Natomiast dwa, puste obecnie kieliszki, przycupnęły cichutko na samej krawędzi marmurowej posadzki. Znaczyło to, że zabawa już się zaczęła.
    Ujrzawszy mnie wydały z siebie niesamowite dźwięki, mające chyba indiańskie korzenie, wołając bym się pospieszył.
    - Co, szampana nam braknie? – zakpiłem, podchodząc bliżej. – A cóż to za nieziemski hymn? Witajcie! Cześć Aga! Ależ laska z ciebie… świetnie, że jesteś!
    - Witaj, panie myśliwy! – odpowiedziała z radosnym uśmiechem. – Wreszcie się zjawiłeś! Musisz teraz nadrobić zaległości, inaczej nie wpuścimy cię do basenu!
    Porzuciły swoje zabiegi i podpłynąwszy blisko tacy wyskoczyły z wody. Dorotka napełniła trzy kieliszki, podała nam, po czym wzniosła toast.
    - Za nasze spotkanie!
    - Za piękne dziewczyny, tutaj obecne! – odpowiedziałem bez wahania, po czym niezbyt elegancko wypiłem wszystko aż do dna.
    Nie miałem zamiaru przedłużać powitań, chciałem się przebrać i ochłodzić w wodzie.
    - Więcej nie piję bez kolacji – oświadczyłem. – Jestem zwyczajnie głodny!
    - My też, ale czekamy na ciebie – odparła Dorotka. – Wszystko jest w termosach pod ścianą. Idź, weź prysznic i przychodź do nas. Poczekamy jeszcze kilka minut.

    Kolacja była na wózku, tak jak wspomniała. Były tam również cała zastawa i sztućce. Jednorazowego użytku. Dorotka wyjaśniła mi, że taki właśnie wariant zamówiła.
    - Tomek, kto tu będzie sprzątał? – skomentowała moje wątpliwości. – A tak, wyrzucimy wszystko do kubła i mamy temat z głowy.
    - Co się pipasz w szczypę! – dodała Agata, kołysząc biodrami niczym tancerka. – Nigdy nie jadłeś na polowaniu bigosu z papierowego talerzyka? Nie otrujesz się.
    - Jadłem, ależ i owszem. Jeśli ty nie czujesz się urażona taką ofertą, ja również nie mam nic przeciwko.
    - Nie piernicz mi tu! – wydęła wargi. – Spadaj pod prysznic i wracaj odziany jak na basen! Nie lubię jak garnitury oglądają mnie w samych majtkach.
    - Ale się wrażliwa zrobiłaś…
    - Baczność! – wrzasnęła. – Wykonać!
    Położyłem uszy po sobie i pomaszerowałem według wskazań. Ale numery! Zapowiadała się niezła impreza…

    Kiedy wróciłem, siedziały na brzegowych płytkach przytulone jak ptaszęta i degustowały dobyte z termosu truskawki, wpychając je wzajemnie do ust. Bardzo je to bawiło, dlatego majtały wesoło nogami w wodzie i co chwilę wybuchały radosnym śmiechem.
    Poczułem ukłucie zazdrości. Przed oczami stanęła mi sytuacja sprzed lat nad jeziorem, kiedy to ja wsuwałem tak do ust Dorotki kuleczki winogron.
    - Tak w ogóle, jestem wam do czegoś potrzebny? – zapytałem, podchodząc bliżej.
    Dorotka spojrzała do góry i nie było to spojrzenie miłe. Porzuciła zabawę, wstała i ponownie spojrzała mi w oczy.
    - Nie lubię gdy tak stawiasz sprawę – powiedziała spokojnie. – Odrobina wyrozumiałości, bardzo cię proszę!
    - W porządku! Zatem… pozwolisz, że zajmę się przygotowaniem kolacji…

    Skarcony, przestałem zwracać na nie uwagę, koncentrując się na sprawach technicznych. Podsunąłem stolik, ustawiłem przy nim składane fotele i kiedy podtoczyłem wózek, aby wszystkiego nie nosić, poczułem nagle jak dwie pary sprawnych rąk, chwytają mnie niczym w imadło, po czym w ułamku sekundy wylądowałem w wodzie. Na brzegu natomiast rozległ się głośny śmiech.
    - Chciałeś być suchy, kiedy my jesteśmy mokre? – Agata wręcz tańczyła na brzegowej krawędzi. – Nie ma tak dobrze! Teraz jesteśmy równi, daj więc rękę, to pozwolę ci wyjść.
    - Dzięki, poradzę sobie – odparłem po wypluciu wody z ust. Odpłynąłem kilka metrów w bok i wyszedłem po drabince. Ociekałem wodą, ale to mi nie przeszkadzało.
    - Spodziewaj się rewanżu. Nie lubię być niczyim dłużnikiem, masz to więc jak w banku! Wszystko jest jedynie kwestią czasu, szanowna pani pułkownik!
    - O! To jakaś nowość? Agata! – zawołała Dorotka. – Naprawdę awansowałaś? Kiedy?
    - Tomek nadinterpretuje wydarzenia. Dali mi w maju stopień podpułkownika, ale dawno mi się to należało! – podsumowała ostro i raczej kwaśno. – Chociaż gdybym była facetem, bez wątpienia byłabym dzisiaj co najmniej pełnym pułkownikiem, jeśli nie generałem.

    - Takie jest życie – westchnąłem. – Trzymanie się swoich życiowych zasad kosztuje. Jak człowiek nie chce być szmatą, to musi się z tym pogodzić. Coś o tym wiem.
    - Słyszałam o twoich przygodach, ale słuchaj, mam do ciebie prośbę.
    - Dobrze, zamieniam się w słuch.
    - Zostawmy tematy służbowe na zewnątrz ogrodzenia. Nie mówmy o nich dzisiaj, proszę! Przyjechałam odrobinę poszaleć, a nie międlić codzienność.
    - Jestem za! – uśmiechnąłem się do niej. – Nie tknę już ani twojej profesji, ani stopnia, masz to jak w banku.
    - Bardzo mnie to cieszy.
    - Ale o polowaniach możemy rozmawiać?
    - Jak najbardziej! – rozanieliła się.

    Kolacja była lekka i urozmaicona. Niektórych dań nie potrafiłem rozszyfrować, a błaźnić się pytaniami w obecności Agaty nie miałem ochoty. Na szczęście zostawiły mnie w spokoju i zajęły się tematami spędzającymi sen z powiek kobietom. Nie jestem w stanie powtórzyć ich dialogów, ale było coś tam o właściwościach jakichś naturalnych mikstur do smarowania ciała, o jakichś nowych odżywkach, padały słowa o nieziemskich barwach nowych lakierów czy czegoś tam… masakra! Nie nadawałem się zupełnie do ich towarzystwa.

    Korzystając z okazji, że zajmowały się wyłącznie sobą, zaspokoiłem głód w stylu spotykanym raczej na plenerowych festynach. Uroczyście popijając wszystko szampanem, wraz z nimi. Po czym podziękowałem i zwyczajnie wskoczyłem do wody. Nie przejadłem się, więc mogłem sobie na to pozwolić.
    Nie spotkało się to z jakimkolwiek protestem. Cały czas były zajęte swoją specjalistyczną rozmową. Kiedy zaś uznały, że mają dość dyskusji, Dorotka oznajmiła tylko, że idą zapoznać się z jej garderobą i tyle je widziałem. Zostałem w basenie sam. Jak porzucona maskotka.
    Ale, o dziwo, wcale się tym nie zmartwiłem.

    Pływałem leniwie, bardziej się relaksując niż wysilając, a potem usiadłem na podwodnej półce w narożniku, gdzie znajdowały się dysze wodnych biczów. Silne strumienie tryskały ze ściany pod dużym ciśnieniem i wystarczyło tylko przesuwać się powolutku, podstawiając pod ich uderzenia coraz to nowe fragmenty ciała aby zapewnić sobie całkiem dobry masaż. Dobre i to.
    Ich zachowanie było dla mnie całkowicie zrozumiałe, a już szczególnie po słowach Agaty. Przecież obydwoje z Dorotką mieliśmy pracę z dużą presją psychiczną, więc jakiś reset od czasu do czasu był całkowicie na miejscu. A i Agata czegoś takiego potrzebowała, o czym świadczyły jej wcześniejsze słowa. Problemem natomiast było to, że przeważnie nie było ani z kim, ani gdzie, żeby zwolnić na chwilę swoje wewnętrzne hamulce. Jakoś nikt nie wpadł na pomysł założenia firmy, która świadczyłaby takie usługi dla VIP-ów, zapewniając przy tym całkowitą dyskrecję. Stąd brały się pewnie różne wpadki oficjeli, kolportowane później przez dziennikarzy.

    Bo to nieprawda, że ludzie na stanowiskach zachowują się zawsze wzorowo i nie miewają głupawych pomysłów. Często jest wręcz przeciwnie! Kiedy poczują się spuszczeni ze smyczy, zachowują się czasami gorzej, niż szwagier wujka ciotki na imieninach, albo na grillu.

    Wszystko to miałem okazję zaobserwować w czasach, kiedy zajmowałem się handlem. A już szczególnie, podczas różnych międzynarodowych targów. Bywałem wtedy szefem naszego, firmowego stoiska, co zmuszało i zobowiązywało do pilnowania wszystkiego, przez wszystkie dni. Mogłem robić wszystko, ale tak, aby zachować kontrolę nad sytuacją.
    Poznałem w tym czasie wielu prezesów znanych, polskich firm, którym rano pomagałem leczyć kaca. Przypominałem im też czasem co robili wczoraj, bo ich ekipa za granicą była tak samo niezborna jak oni sami i traciła orientację w środowisku. Nie byli przyzwyczajeni do pewnych sytuacji i wynikającego z nich zachowania. Cóż, mieli szczęście, że trafiali na mnie. Wręczali mi potem wizytówki, zapraszali do siebie…
    Ale nic z tego. Najpierw nie byli mi potrzebni, bo wciąż miałem niezłą pracę, a potem… czas minął! Jak miałem po latach powoływać się na jakieś znajomości? Chociaż ich wizytówek nigdy nie wyrzuciłem.

    Może to były inne czasy, jeszcze nie tak drapieżcze, może byłem ulepiony z innej gliny… Może nawet sam fakt, że jestem tam na wschodzie zadomowionym Polakiem, a tu przyjechali nie całkiem świadomi warunków pobratymcy, których powinienem patriotycznie bronić… Sam nie wiem co mną powodowało. Nigdy jednak, ze swojej wiedzy o nich i o plamach w ich życiorysach, nie skorzystałem. Nawet kiedy żarłem trawę, bo na kaszankę mi brakowało. Ech, samo życie…

    W dzisiejszych czasach, osoby ze świecznika już chyba nie mogły liczyć na taką pobłażliwość u przypadkowych świadków. Było na to moc przykładów. Dlatego umożliwienie bezkarnego „rozsłabiania się” i odreagowania stresów, powinno być zachętą dla powstania takiej firmy, która by podobne usługi zapewniała. Na razie jednak takowej nie było. Trzeba pomysł podrzucić Lidce, a teraz skupić się na zapewnieniu pogodnej atmosfery w naszym domu. Dziewczyny wyraźnie tego potrzebują.

    Ciekawe tylko co wymyślą na jutro, bo dzisiaj pewnie rozluźnimy się nieco alkoholem i pójdziemy spać. Było już zbyt późno, aby zaplanować coś ekstrawaganckiego. Dlatego dzikie pomysły będziemy prawdopodobnie omawiali dopiero podczas jutrzejszego obiadu. Zresztą, może już miały jakieś plany na jutro?

    Nie było czasu, by o tym porozmawiać.
  • #52
    ArturP
    Level 22  
    Nie chce mi się szukać, ale pisałem już, że będzie jeszcze CIEKAWIE. :)
  • #53
    literatka
    Level 12  
    ArturP wrote:
    Nie chce mi się szukać, ale pisałem już, że będzie jeszcze CIEKAWIE. :)

    To nie jest odkrycie. Zawsze tak jest. A przynajmniej tak ma być. :D
  • #54
    literatka
    Level 12  
    Nie zdziwiłbym się, gdyby tak się stało. Dorotka rzeczywiście, długo już kisiła się we własnym sosie, krążąc pomiędzy bankiem a uczelnią. Wszędzie miała znajomych, kolegów i koleżanki, ale żadnych przyjaciół. Podobnie zresztą jak i ja. Czyżby tak być musiało, kiedy pracuje się na wyższych stanowiskach? Naprawdę nie dajemy się lubić?

    To jednak chyba nie to. Znajomości z dorosłego życia rzadko przeradzają się w przyjaźń. Na to jest czas w okresie dorastania. Później są albo interesy, albo romanse. Na bezinteresowność raczej nie można liczyć. Chyba, że trafi się na taką Agatę. Osobę na poziomie, zupełnie od nas niezależną służbowo. I co ważniejsze, tak samo zainteresowaną podtrzymaniem kontaktu. Wcześniej jednak musi zaistnieć jakieś przypadkowe zdarzenie. Jakaś szczególna chwila, która sprawi, że nabierzemy do siebie tej odrobiny zaufania, pozwalającej później na szczerość i otwartość.

    W naszym przypadku tak właśnie się stało. Agata miała własną pracę, nie mającą punktów stycznych z naszymi służbowymi zainteresowaniami, ale zetknęły nas prywatne zamiłowania. Czyli droga do kontynuowania znajomości została otwarta.

    Wróciły nad basen w szampańskich nastrojach, wystrojone niczym świętojańskie tancerki. W mocno prześwitujących wdziankach, zarzuconych na niemal gołe ciała. Brakowało im tylko kwietnych wianków na głowie.
    - Piękności! – zawołałem. – Dziewczyny, jestem pod wrażeniem! Szkoda, że tegoroczna noc Kupały jest już za nami, bo miałybyście pewne zwycięstwo w konkursie na panienkę poszukującą kwiatu paproci.
    - Prawda? – roześmiała się Dorotka. – Trzeba by jeszcze tylko być panienką. Ale zrobiłyśmy malutki kipisz w garderobie i takie śliczne, nocne kompleciki udało nam się odnaleźć. Mamy zamiar wykąpać się w nich, jak ci się ten pomysł podoba?
    - O, wow! Ameryka, albo jeszcze lepiej
    - Dorota, a może poszukamy w ogrodzie jakichś kwiatów i upleciemy sobie wianki? – zachichotała Agata.
    - Masz ją, panienkę jedną! Ty sobie możesz pleść co chcesz! Ja natomiast, z dwójką dzieci na karku, nie będę się kompromitowała. Późno już, napijmy się teraz szampana, bo lód się pewnie rozpuścił do końca.
    - A co piłyście dotąd? – zapytałem przytomnie, wykorzystując jej lapsus. To „teraz” o czymś świadczyło.

    - Tajemnica pamiętnika, nie wie o niej nikt… – zanuciła Agata, śmiejąc się na cały głos, a Dorotka jej zawtórowała.
    - Ładnie! Zostawiły mnie tutaj niczym na pustyni…
    - Ale za to będziesz miał okazję oglądać nieziemski spektakl! – pochyliła się, podając mi napełniony kieliszek. Jej drgający dotychczas pod koszulką biust omal nie wypadł z dekoltu, ale wydawało mi się, że nie zwróciła na to uwagi. Szybko jednak wyprowadziła mnie z błędu, bo odwróciwszy się tyłem zakołysała biodrami, podśpiewując sobie wesoło jakąś melodię. Znaczyło to, że wszystko robiła z premedytacją i doigrała się. W dole brzucha natychmiast poczułem mrowienie.

    Widowisko rzeczywiście było przednie. Krótka, luźna, nocna koszulka u góry zaczynała się wielkim dekoltem, ledwo zakrywającym fragmenty piersi, a kończyła tuż poniżej linii pośladków, dlatego przy najmniejszym ruchu właścicielki zawsze odsłaniała jakieś kobiece krągłości. Jej dopełnieniem były bardzo skromniutkie stringi, składające się z niewielkiego trójkącika umieszczonego w dole brzucha, uzupełnionego cienkimi sznureczkami. Z tyłu trudno było zauważyć, że jakąś bieliznę w ogóle na sobie mają. Wszystko to było niemal przezroczyste, nawet szwy były mało zauważalne.

    Przez chwilę obserwowałem je z dołu i w pewnym momencie nie dałem rady, musiałem odwrócić wzrok. Czułem się, jakbym zaglądał im pod spódnicę. W tej pozycji koszulki nawet nie zakrywały im bioder, a jeszcze zaczęły szaleństwa, obłapiając się i pijąc szampana przytulone, na co koszule zareagowały dodatkowym podciąganiem się do góry. Dlatego zanim skoczyły do wody, byłem już mocno podniecony, co wcale mi nie odpowiadało.
    Dorotka na pewno nie zaaprobuje teraz chwili intymności, a przecież nie będziemy się kochać pod nadzorem Agaty. Bez przesady.

    W wodzie było jeszcze gorzej. Kiedy wytłoczyły wszystkie pęcherze powietrza, ich kostiumy niemal znikły, a one wyglądały jak zupełnie nagie! Gdyby nie drobniutkie fale na powierzchni można by z brzegu oceniać walory ciał. Kiedy jednak wyskoczyły z wody i usiadły na krawędzi, widoczne były tylko te miejsca, gdzie materiał przylegał do ciała.
    Wiele jednak tego nie było, oprócz biustu, bo ruchami ciała wpuściły pod spód powietrze. Chociaż kiedy Dorotka na moment zmysłowo uniosła przede mną koszulkę, okazało się, że stringi przylgnęły do brzucha i niczego nie skrywają.

    - Żebyś ty wiedziała jak mi się chce… – tym razem ja zanuciłem. – Jak mogłaś tak długo skrywać takie rewelacje przede mną!? – podpłynąłem bliżej i wsunąłem głowę między jej kolana.
    Nie wychodziłem z basenu. Tutaj miałem lepszy przegląd sytuacji, oraz zapewnione chłodzenie podbrzusza. Bardzo mi było potrzebne.
    - Czyli jesteś całkiem w normie! – pochwaliła ze śmiechem. – Gdybyś w takiej sytuacji nie odczuwał niczego, zaczęłabym się martwić.
    - Należałoby go wtedy sprawdzić jeszcze w męskim towarzystwie! – zaśmiała się Agata.
    - Myślisz? – Dorotka sceptycznie przyjęła pomysł.
    - To tylko teoria – Agata się wycofywała. – Jesteś naukowcem, więc chyba rozumiesz, że hipotezy należy rozważać wielotorowo.
    - Bez takich mi tu! – zabrałem głos. – To, że ty nie lubisz panów, wcale nie świadczy o tym, że ja ich lubię w łóżku.
    - Ale opowiadasz! – Agata spoważniała. – Życie spędzam głównie wśród panów, więc jak mam ich nie lubić? Kiedy ciebie poznałam, to miałeś wrażenie, że cię nie lubię? Powiedz prawdę!
    - A do łóżka ich wpuszczasz?
    - Powoli! Rozmawiamy o lubieniu, czy o łóżku?
    - O łóżku!
    - No cóż… panowie nie nadają się do łóżka, przed chwilą sam to stwierdziłeś, nieprawdaż?

    Dorotka parsknęła śmiechem.
    - Wywód doprawdy będący szczytowym osiągnięciem logiki! Tomek, jak ty to mawiasz? Biez wodki nie razbieriosz! Tak?
    - Mniej więcej.
    Odwróciła się i przyciągnęła tacę z szampanem niemal na krawędź brzegowej płytki, po czym napełniła kieliszki.
    - Butelka pusta! – westchnęła melancholijnie. – Kochanie, przyniesiesz nam później nową, dobrze?
    - Oczywiście, Słoneczko! Wypijmy i chodźcie, popływamy trochę, bo inaczej… głupie myśli przychodzą mi do głowy.
    - W basenie już nie będą?
    - Jeśli się wcześniej zmęczę, to nie.
    - Aga, idziemy popływać!

    Nie od razu to zauważyłem, gdyż nie rywalizowały. Nie ścigały się w wodzie, jak Dorotka z Lidką w jeziorze. Tutaj pływały powoli, zaczepiając się wprawdzie, ale jakoś tak delikatnie, sympatycznie, jakby tańczyły w jakimś podwodnym balecie. I długo jeszcze nie wiedziałbym co jest grane, gdybym nie zanurkował. A że już dawno temu otwierałem w wodzie oczy, bo fale nie zniekształcały wtedy widoczności, zauważyłem jak zwyczajnie próbują się pieścić.

    No nie… zaraz chyba zrobię jakieś głupstwo. Wynurzyłem się i próbowałem do nich dołączyć, udając że o niczym nie wiem.

    Dorotka przyjęła mnie chętnie, Agata niezbyt, ale nie miała zamiaru Dorotki porzucić. I tak zabawialiśmy się coraz odważniej, a jedynym ograniczeniem naszej wyobraźni okazała się woda i konieczność utrzymania się na powierzchni.

    W pewnym momencie Dorotka przerwała jednak te zabawy.
    - Dość, bo się potopimy! – odepchnęła mnie delikatnie. – Wychodzę z wody! Kochanie, obiecywałeś nam szampana?
    - Już teraz?
    - A kiedy? Masz tu ręcznik i przepasz się.
    - Dla ciebie wszystko.
    Z osłoniętymi biodrami poczułem się raźniej. Długo więc nie trwało, gdy znowu się pojawiłem, pchając przed sobą nasz barowy wózek. Na miejscu jednak nie czekały mnie oklaski. Obydwie panie spoczywały na stojących obok siebie leżakach i zajmowały się bardzo delikatnym, wzajemnym masowaniem swoich ciał. Zdążyły też przebrać się w klasyczne, suche bikini. Ja nie miałem tak dobrze, chociaż zimno mi nie było. A teraz tym bardziej robiło mi się ciepło.
    - Jestem! – zameldowałem niepewnie, jednak Dorotka porzuciła Agatę i usiadła.
    - Otwórz – wstała, prezentując swoje śliczne ciało. Agata pozostała w pozycji leżącej i wyglądała na zawiedzioną.
    - Już się robi!
  • #56
    ArturP
    Level 22  
    Wiesz, imieniny Doroty, może to coś ZNACZYĆ.
  • #58
    Mierzejewski46
    Level 36  
    ArturP wrote:
    No i wykrakałem, DZIEJE SIĘ.
    w sensie Barycki rozrabia?
  • #60
    Mierzejewski46
    Level 36  
    A, śledzę śledzę przygody bohatera. Swoją drogą ciekawe jest czy i kiedy autor zacznie na elce pisać. Chociaż mnie nie przeszkadza czytać na muratorze. Aby było co. A zaczyna się znów robić ciekawie. Pozdrawiam.