Elektroda.pl
Elektroda.pl
X
Please add exception to AdBlock for elektroda.pl.
If you watch the ads, you support portal and users.

Podwładny pani minister .

literatka 20 Aug 2021 21:45 5277 91
Nazwa.pl
  • #1
    literatka
    Level 12  
    To będzie kontynuacja tego https://www.elektroda.pl/rtvforum/topic3824027.html

    retrofood © Wszelkie prawa zastrzeżone.

    ***************************************************************


    Moje słowne utarczki z panią minister Anną Lechowicz, należały już niemal do rytuału naszych spotkań w jej gabinecie. W rzeczywistości jednak, Anna coraz bardziej mnie doceniała. Przede wszystkim, za dużą łatwość rozmawiania z przedstawicielami samorządów. Za umiejętność argumentacji i wykazywania słabych punktów ich pomysłów, bez obrażania kogokolwiek.
    Nie należałem do żadnej partii, więc obce było mi podejście segregujące kogoś z góry. Unikałem też jakiegokolwiek podziału, albo okazywania niechęci do pewnych opcji politycznych, w wystąpieniach czy dyskusjach. Moi rozmówcy dawno już to zauważyli, dlatego nie stałem się obiektem ataku ze strony opozycyjnych polityków i dziennikarzy. A w funkcjonowaniu resortu bywało to bardzo przydatne.

    Poza tym, miałem przecież wykształcenie techniczne i spore umiejętności negocjacyjne, wynikające z lat pracy w branży handlowej. A jeśli dodać do tego obycie bankowe i znajomość niemal wszystkich zagadnień, które Lidce spędzały sen z powiek, przez długie miesiące wytrwałych starań o zrealizowanie planów „Limana”, to w mojej osobie otrzymamy coraz ważniejszego gościa, który swobodnie i wszechstronnie, ale przede wszystkim konkretnie, może wypowiadać się o najróżniejszych pomysłach i projektach.
    Wiele razy znajdowałem w nich słabe punkty już na etapie założeń, co uciekało z pola widzenia innych doradców, nie będących inżynierami ani finansistami. Pewnie dlatego pani minister Anna tolerowała moją obecność w grupie swoich współpracowników, chociaż czasami naprawdę ją denerwowałem.

    W końcu wystawiła mnie do wiatru i to na moje własne, osobiste życzenie. No i za moje pieniądze. Ależ miała wtedy ubaw! Mnie zaś nie było do śmiechu wcale. Aż się upiłem niemal. I to sam. A ona wtedy spała. Zadowolona z siebie…

    Wszystko zaczęło się na początku kwietnia, jak zwykle, bardzo niewinnie. Normalny zbieg okoliczności. Anna była wtedy umówiona z delegacją jednego z wielkopolskich powiatów, wspomaganą lokalnym posłem. Jednak niedługo przed spotkaniem, nieoczekiwanie została poproszona do kancelarii premiera. Wezwała mnie wtedy awaryjnie i poleciła przyjąć miło delegację, wysłuchać argumentów, oraz przygotować jej stanowisko w ich sprawie.

    Tak też zrobiłem. Tylko że, podczas rozmowy, pojawiła się ciekawa kwestia. Otóż zadanie inwestycyjne o którym rozmawialiśmy, nie zostało uprzednio uwzględnione przez marszałka województwa, ze względu na brak środków. Było natomiast na liście rezerwowej. A teraz pan poseł twierdził, że nie spotkał nigdzie dokumentu rozdziału środków rezerwowych w ministerstwie, czyli one muszą jeszcze u nas być. Dlatego wnioskuje o przyznanie dotacji z tej puli. Czas biegnie, więc jeśli decyzja nie zapadnie w najbliższym czasie, to i tak będziemy musieli je zwrócić do Brukseli jako niewykorzystane.
    Musiałem wtedy przyznać otwarcie, że jestem w ministerstwie zbyt krótko, aby znać wszystkie niuanse. Ale też obiecałem, że jeśli sprawdzi się to co mówią, sam zadbam, aby pieniądze dostali! Na tym spotkanie się zakończyło, ja natomiast poszedłem do profesora Jachimiaka.

    Szef doradców nie znał tematu, ale widząc moje zniecierpliwienie, podzwonił w kilka miejsc, a wtedy się posypało. Rezerwa była pod kuratelą wiceministra Wieczernika, który powinien projekt jej podziału zgłosić na kolegium pod koniec stycznia, a najdalej w początkach lutego. Ale dotychczas tego nie zrobił! Skutki zaś mogły być opłakane.
    To nie była jakaś sensacyjnie duża kwota, ledwie siedemdziesiąt osiem milionów euro. W bilansie wszystkich środków ministerstwa stanowiła ledwie jakiś tam ułamek jednego procenta. A jednak jej utrata mogła grozić nieobliczalnymi skutkami wizerunkowymi dla całego rządu! Powinna być wykorzystana do końca roku, a biorąc pod uwagę zamówienia, ogłoszenia przetargów, przetargi, odwołania od przetargów… Był to już niemal ostatni moment, a tu nikt nie wiedział, co się z tą rezerwą dzieje.
    Nic dziwnego, że zdecydowałem się wtedy zadzwonić do Anny na jej numer bezpośredni, chociaż Jachimiak mnie od tego odwodził. Oznaczało to bowiem alarm, podczas jej spotkania z premierem.

    Zjawiła się w ministerstwie po niecałych dwudziestu minutach. Wysłuchała naszej relacji, a potem zaczęła się burza z huraganem. Przez jej gabinet błyskawicznie przetoczył się szkwał kilkunastu, kolejno wzywanych osób i po kilkudziesięciu minutach, decyzje zapadły.
    Podsekretarz stanu, Jerzy Wieczernik, mimo że przebywał wtedy na zwolnieniu lekarskim, został zawieszony w obowiązkach i pozbawiony nadzoru nad swoimi departamentami. Anna przejęła go sama. To jednak nie załatwiało całej sprawy.
    Rozumiałem, że jej pozycja została mocno podkopana, przecież odpowiadała za całość struktury! Jeśli dziennikarze zarzucą jej dopuszczenie do zmarnowanie środków, będzie musiała złożyć dymisję, zachwieje się także cały rząd! A czy się utrzyma… To już nie były przelewki! Tego się nie da zachować w tajemnicy, skandal szykował się niewąski.

    Anna zapewne też to rozumiała. Była zdenerwowana. Przez kilka minut spacerowała po gabinecie w milczeniu, a my obydwaj, z Jachimiakiem, nie odważyliśmy się przerwać ciszy. W końcu zatrzymała się przede mną.
    - Słuchaj, jeszcze dzisiaj wieczorem wylatuję z premierem do Brukseli. Podczas kolacji odbędą się nieformalne rozmowy w gronie grupy wyszehradzkiej, ale jutro mam konsultacje i rozmowy z komisarzami, a wtedy chciałabym abyś tam był. Jest tylko problem, bo dzisiaj nie ma już szans, byś dołączył do grona pasażerów lotu rządowego. Musisz więc przylecieć jutro i to jak najwcześniej, dobrze?
    - Najwcześniej, czyli o której?
    - Chciałabym, abyś był gotowy na dziewiątą, a już najpóźniej na dziesiątą. Tylko nie wiem czy to ci się uda. Czy są jakieś samoloty o tak wczesnej porze.
    - Też nie wiem… Ale mógłbym przyjechać samochodem.
    - Jechałbyś przez całą noc?
    - Wezmę sobie kierowców.
    Spojrzała na mnie przeciągle, jakby z niedowierzaniem.
    - Zorganizuję to na własny koszt, nie musisz się martwić – zapewniłem szybko.
    - Dobrze. Znajdziesz miejsce na moją walizkę?
    - Oczywiście.
    Wezwała wtedy asystentkę, poleciła awaryjne dopisanie mojego nazwiska do oficjalnego składu delegacji i przypomniała mi, abym wziął ze sobą służbowy paszport. Umówiliśmy się jeszcze, że walizkę zostawi na portierni i narada się zakończyła. Resztę mieliśmy omawiać już w Brukseli.

    Dorotka nie była zachwycona moim pomysłem, jednak pomagała mi w pakowaniu się i cały wyjazd radziła wykorzystać na poznawanie międzynarodowego towarzystwa.
    - Wiem, kochanie, wiem! – zapewniałem. – Może nawet spotkam jakiegoś znajomego z Bukaresztu?
    - Nie byłoby to złe, chociaż na twoim miejscu rozglądałabym się szerzej.

    W międzyczasie uzgodniłem z panem Kazimierzem, że pojedzie moim jeepem, a towarzyszyć nam będzie samochód z dwoma lub trzema jego kolegami. Aby prowadzili samochody na zmianę. W Brukseli natomiast mnie zostawią i do kraju wrócę sam. Nie będę musiał się spieszyć, więc dam sobie radę.

    W taki to sposób znalazłem się w unijnej stolicy. Był piątkowy poranek, tuż po siódmej rano, na szczęście znałem nazwę hotelu. GPS nas do niego zaprowadził. A najważniejsze, miałem tu zarezerwowane miejsce parkingowe.
    W recepcji czekała na mnie mała niespodzianka. Julia, asystentka Anny, zostawiła dla mnie kopertę, zawierającą mój identyfikator, będący przepustką do określonych stref w otoczeniu polityków. Oraz karteczkę z numerami pokojów całej ekipy. Apartament pani minister znajdował się niedaleko mojego numeru, co nie wiedzieć czemu, wprawiło mnie w całkiem dobry nastrój.

    Zaoferowany mi pokój hotelowy był wprawdzie gorszy niż w Limanie, ale tym razem byłem nie na swoim wikcie. Ze względu na wizytę premiera, postanowiłem nie szpanować swoją niezależnością i przyjąłem warunki oferowane urzędnikom państwowym. Zaraz też odświeżyłem się po podróży i kiedy jeszcze byłem w szlafroku, mój wzrok padł na Anny neseser. Przecież ma tam pewnie coś do przebrania, wypadałoby walizkę przekazać jej jak najwcześniej.
    Bez zastanowienia schwyciłem ją, na wszelki wypadek zabrałem kartę – klucz do pokoju i wyszedłem na korytarz.
  • Nazwa.pl
  • #2
    literatka
    Level 12  
    - Kto tam? – usłyszałem jej głos, kiedy zapukałem do drzwi.
    - Tomek – odparłem.
    Po chwili drzwi się nieco uchyliły i głowa Anny, ściskającej dłonią poły szlafroka, ukazała się w szczelinie.
    - Dzień dobry! Przyniosłem ci walizkę.
    - Cześć! Wejdź! – zaprosiła mnie gestem dłoni.
    - Gdzie ją postawić?
    - Tu, przy szafie. Dziękuję ci! Właśnie zastanawiam się, co na siebie włożyć… Jadłeś już śniadanie?
    - Nie, dopiero przyjechałem. Zdążyłem się nieco ochlapać, ogolić i wtedy przypomniałem sobie o walizce.
    - Możesz zjeść ze mną. Przywieźli tego tyle… Tylko obsłuż się sam.
    - Dziękuję, chętnie. Powiedz, co się tu wczoraj działo – sięgnąłem po filiżankę i dzbanek z kawą.
    - Nawet dobrze nie wiem. Ja wyszłam z tych obrad po dziesiątej, kiedy zrobiono przerwę. Ale premier z zespołem pozostał jeszcze do drugiej.

    - Co im znowu nie szło?
    - Wiesz, każdy chce być ważny. Moim zdaniem, szkoda czasu na tę całą grupę. Ale to jest moje prywatne mniemanie, a nie stanowisko dla prasy. Oficjalnie będziemy nadal wzajemnie się umizgiwać oraz udawać, że współpracujemy. Nie odwracaj się teraz bo chcę założyć majtki.
    - Kiedyś nie byłaś taka wstydliwa…
    - To było kiedyś. Byłam młoda i piękna, a i tak mnie nie chciałeś.
    - Chciałem, chciałem, nie opowiadaj.
    - Głupia byłam, że ci wtedy tak długo śniadania robiłam – odparła nie zmieniając barwy głosu.
    Po czym podeszła i zajęła miejsce w fotelu obok. Na nogach miała już rajstopy, a w dekolcie przez chwilę błysnął fragmencik biustonosza.
    - Za dzisiejsze też wystawisz mi rachunek?
    - Nie. Dzisiejsze nie jest z gatunku takich, co są następstwem wspólnej kolacji, więc nie ma związku z tamtymi. Jedz spokojnie.

    - O sytuacji u nas rozmawiałaś z premierem? – ostrożnie zmieniłem temat.
    - A jak myślisz? Dzwoniłeś na telefon alarmowy, więc czego się spodziewasz?
    - I co on na to? – udawałem, że pytań nie zauważyłem.
    - Nie domyślasz się?
    - Raczej nas nie pogłaskał…
    - Gorzej. Dyrektor departamentu kontroli bieżącej kancelarii premiera, ściągnął z domu nasze księgowe i zażądał bilansu środków pomocowych. Księgowa tłumaczyła, że kilka razy raportowała Wieczernikowi fakt braku rozdysponowania rezerwy, ale on nie reagował. Pogrzebali więc trochę w jego komputerze i w ciągu dwóch godzin doszli do wniosku, że celowo nie zgłaszał rezerwy do podziału. Żeby ze względu na termin, nie było już chętnych na te pieniądze. Wtedy całość przeznaczyłby na inwestycje w swoim województwie. Odpowiednio przygotowane i gotowe na ich wykorzystanie. To już był niemal przekręt.

    - Premier wie o tym?
    - Oczywiście. Sekretarz przekazał mu treść ustaleń jeszcze na lotnisku.
    - Kurczę, teraz to już nie wiem, czy dobrze zrobiłem. Zaszkodziłem ci tym telefonem?
    - Nie, nie zaszkodziłeś – westchnęła. – Sama sobie zaszkodziłam.
    - Ale cię nie odwoła?
    - Tego nikt nie jest pewny. Na razie odwołał Wieczernika.
    - Kiedy?
    - Wczoraj wieczór. Z tym, że komunikat prasowy zostanie wydany w poniedziałek i taką też datę będzie miało odwołanie. Ale jest już postanowione.
    - Swoją drogą, to nie rozumiem jego toku myślenia. Sądził, że to się uda? Że się nie wyda?
    Anna melancholicznie pokiwała głową.
    - Oczywiście, że mogło się udać. Było nawet do tego bardzo blisko.
    - Nie widzę sposobu…
    - Bo nie jesteś uczestnikiem rozgrywek partyjnych, ale to dłuższa historia. Teraz nie mamy na to czasu.
    - Słusznie. Jeszcze ktoś przyjdzie i znajdzie mnie u ciebie bez bielizny…
    - No wiesz co? W gości wybierasz się bez majtek?

    - Jakoś nie były mi potrzebne – roześmiałem się. – Ale teraz poważnie. Aniu! Nigdy nie mamy czasu żeby ze sobą porozmawiać trochę dłużej, dlatego mam propozycję. Jedź ze mną do Polski samochodem, co? Porozmawiamy sobie po drodze, a w rewanżu za tak miłe śniadanie, zaproszę cię na kolację. Taką przy świecach… – kusiłem.
    - Połączoną ze śniadaniem?
    - Zmuszał cię nie będę, ale zarzekać się też nie myślę.
    - Dziękuję za pamięć, byłoby miło posiedzieć, ale na razie nie mogę ci niczego obiecać.
    - Od czego to zależy?
    - Mam obowiązki, panie Tomaszu! Doradco mój, a nie władco! – parsknęła śmiechem.

    Oho! Gdy wracałem do siebie, coś mi szeptało, że sprawiłem jej dużą przyjemność swoją propozycją.

    Po dziewiątej odbyło się króciutkie, robocze spotkanie. Anna przypomniała zadania i role każdego członka zespołu, po czym poszliśmy z Jachimiakiem na chwilę, pooglądać elegancką salę konferencyjną, pełniącą rolę miejsca obrad. Mój identyfikator dawał takie uprawnienia, jakie mają tłumacze. Nie mieliśmy więc problemów z dotarciem do samego centrum miejsca wydarzeń. Profesor zostawał tu do dyspozycji premiera, ja zaś wróciłem do siebie.
    O dziesiątej mieliśmy jechać do biura Komisji Europejskiej. Anna, jej asystentka, dyrektor jednego z departamentów, tłumacz, no i ja. Miał również dołączyć do nas ktoś z naszego brukselskiego przedstawicielstwa, ono też zapewniało nam transport.

    Cała nasza pielgrzymka po biurach różnej maści urzędników trwała prawie pięć godzin. Niewiele się w niej udzielałem, chociaż z wewnętrzną dumą zauważyłem, że rozumiem o wiele więcej niż kiedyś, mimo że urzędnicy pochodzili z różnych krajów i ich akcent też nie był angielski. Nic mnie jednak nie zaskoczyło tak, jak drobne wydarzenie już po powrocie na miejsce, przed hotelem.
    Podczas pożegnania, towarzyszący nam przedstawiciel ambasady, wręczył mi wizytówkę i zachęcił, abym podczas pobytów w Brukseli kontaktował się przede wszystkim z nim. Nikomu innemu wizytówki nie dał, co uświadomiłem sobie dopiero w pokoju, ale na przemyślenia nie było czasu. Szefowie państw i rządów wciąż obradowali.

    Miałem kilka minut na odświeżenie, po czym Anna wezwała mnie i poleciła iść ze sobą. Chciała zorientować się w stanie rokowań i trzeba było popracować trochę łokciami w tłumie. W końcu udało nam się przedrzeć przed salę główną, gdzie dostrzegł nas Jachimiak, dyżurujący za fotelem premiera i podszedł do Anny.
    - Była propozycja aby debatować do szesnastej, jednak doszli do wniosku, że i tak nie zdążą. Dlatego zaraz będzie krótka, półgodzinna przerwa na obiad – oznajmił. – A ile potrwa to później, Bóg raczy wiedzieć.
    - Co jest kością niezgody?
    - Zgodnie z założeniami, przepychanki brytyjsko – francuskie.
    - A nasze wnioski?
    - Mamy poparcie pani kanclerz. Zresztą, było krótkie spotkanie sekretarzy przywódców grupy, na które zaproszono ministra Rappa, a wtedy przekazał im niemieckie stanowisko.
    - Czyli cały wczorajszy wieczór poszedł psu na budę…
    - Mniej więcej – zgodził się.
    - Ech, ci sprzymierzeńcy! Czasem naprawdę mnie wkurwiają! – palnęła z grubej rury.
    - Lepiej, żeby tego nie słyszeli – mitygował ją profesor, a ja zrobiłem wielkie oczy. Anna klęła? Ech, ta polityka…
    Na pytania brakło czasu, gdyż właśnie ogłoszono przerwę w obradach, a my staliśmy w jednym z przejść. Należało się wynosić.
  • #3
    literatka
    Level 12  
    Chaosu jednak nie było. Wieloletnie doświadczenie organizacyjne robiło swoje. Wszyscy znali miejsca, do których mieli się udać. Tak samo było z nami. Poczekaliśmy parę minut i wraz z resztą delegacji, z premierem na czele, poszliśmy zaspokoić głód. Tam też, w małej, wydzielonej sali restauracyjnej, Anna przedstawiła mnie premierowi.
    - To jest ten pan, który wczoraj przerwał posiedzenie? – ściskał mi dłoń, ale spoglądał na Annę.
    - We własnej osobie – odpowiedziała spokojnie.
    - Odważny pan jest! – zaśmiał się sympatycznie, przenosząc na mnie spojrzenie.
    - Szczerze mówiąc, nie wiedziałem wtedy, że coś przerywam! – wypaliłem.
    Rozległy się chichoty, a jakiś mężczyzna z jego otoczenia kontynuował dowcip.
    - Zabrzmiało to niczym przyznanie się przed sądem, do nieświadomego pozbawienia naszego państwa zaistnienia potencjalnego obywatela!
    - Skoro nieświadomie, to i bezgrzesznie. Można uniewinnić! – dodał inny.
    Jego twarz znałem z telewizji. Jerzy Domagała, minister bez teki. Szef kancelarii premiera.
    - Uniewinniamy więc, proszę! – premier gestem wskazał mi krzesło, sam też usiadł.

    Stół miał dwanaście miejsc. Jak znalazłem się w takim gronie, nie mogłem pojąć. Po co mnie tu Anna zaciągnęła?
    Na szczęście zeszli ze mnie i zaczęła się luźna, swobodna rozmowa, mało związana z toczącą się debatą. Wyraźnie chcieli odetchnąć. Zrzucić z siebie napięcie, wywoływane obecnością kamer, a także zespołów dziennikarzy. Tutaj nie mieli oni wstępu.
    W którymś momencie premier nawiązał dialog z Anną.
    - A jak przedstawiają się dzisiejsze sukcesy pani? – zwrócił się do niej.
    - Dość dobrze – odparła. – Przedłużenie realizacji obszaru dziewiątego o rok, mamy w zasadzie pewne. Musimy jedynie sporządzić szczegółowy wykaz projektów i podać efekty każdego z osobna, a nie hurtem. Sprawozdania z obszaru czwartego zostały przyjęte. Temat szósty jest zaakceptowany, ale dodatki są wciąż niepewne, gdyż jak dotąd nie spłynęły w komplecie sprawozdania z innych krajów. Temat siódmy przyjęty i zakończony za ubiegły rok. Pozostają wciąż dwa, czyli pierwszy i drugi. Tu się w zasadzie nic nie zmieniło.
    - Tymi będziemy musieli zająć się wspólnie – oznajmił premier. – Jest duży opór członków Komisji. Twierdzą, że wymagałoby to zmiany ubiegłorocznych uchwał… Zobaczymy.

    - Panie premierze…
    - Tak?
    - Czy jestem jeszcze dzisiaj panu niezbędna?
    - Trudno przewidzieć… Dlaczego pani pyta? Przecież samolot beze mnie nie odleci.
    - To akuratnie wiem. A czy mogłabym zrezygnować z powrotu samolotem?
    - Aaa… Otrzymała pani jakąś ciekawą propozycję, prawda?
    - I owszem. Zaproszenie na kolację.
    - Przy świecach! – wtrąciłem bezczelnie. A co, niech wiedzą.
    - Wow! – minister Domagała schwycił się za głowę. – Panie premierze… Byłoby wbrew interesom narodowym znowu coś przerywać…
    - Nie bądź taki złośliwy! – Anna próbowała się odgryźć. – Sama wiem, ile mam lat!
    - Aniu, przepraszam! Nie twój wiek miałem na myśli. To nie miało być obraźliwe. Wybacz, pocałuję cię kiedyś!
    - Bez łaski, mam się z kim całować.
    - Czyli co, mam zazdrościć panu Tomaszowi?
    - Z Tomkiem całowałam się trzydzieści lat temu – odpaliła bez namysłu. – Znowu nie trafiłeś. A skoro masz takie problemy, to uważaj na dziury w płocie, bo ci drzazga wejdzie!

    Po co to powiedziała? Nie miałem pojęcia, byłem jednak pewien, że nie był to przypadek, ani chwila nadmiernych emocji. A zresztą, wszystko jedno. Żaden uszczerbek na honorze mi nie groził. Dorotka doskonale znała naszą historię, nie było się czego obawiać.
    Tym niemniej, po oczywistym wybuchu śmiechu , będącym następstwem jej riposty, sytuacja się uspokoiła. Ale po obiedzie, premier poprosił, byśmy zostali z nim na chwilę. Obydwoje.

    - Pani Aniu, przepraszam z góry! – zagaił. – Tak samo przepraszam pana! Nie chciałbym być tutaj jakimś inkwizytorem, czy strażnikiem moralności, nie taka jest moja rola. Jednak nie lubię być zaskakiwany, szczególnie przez dziennikarzy, jakimiś rewelacjami dotyczącymi członków rządu. Jeśli zatem chcecie mi państwo coś przekazać, to słucham!
    Powtórzę jeszcze, nie mam zamiaru niczego oceniać, ani komentować. Chcę tylko wiedzieć. Nie będę też niczego rozpowszechniał, nawet wśród swoich najbliższych współpracowników, to mogę wam obiecać.
    - Nie ma tu niczego, co jest nieznane w naszym otoczeniu – odpowiedziała Anna. – Kiedyś, jeszcze podczas studiów, Tomek i ja byliśmy parą. Szczegółów z tym związanych, nie muszę chyba opowiadać. Później to wszystko jakoś się rozmyło i to na wiele lat. Powody tegoż tak samo są zupełnie nieistotne.
    Po latach jednak, nasze drogi ponownie się przecięły i chociaż z trudem odzyskiwałam do niego zaufanie, to jednak zaczęliśmy współpracować. Najpierw przy mojej kampanii wyborczej, a później już podczas jego pracy w ministerstwie. Przyznam, że Tomek wciąż jest dla mnie dość trudnym charakterem, za to doskonale mi znanym. Dlatego nasza współpraca daje dobre efekty.

    - Świetnie! Nie znałem tego epizodu w państwa przeszłości, ale to dla mnie bez znaczenia. Mam jednak inne pytanie. Jak tę waszą współpracę ocenia pana małżonka? – zwrócił się do mnie.
    - Zwyczajnie – wzruszyłem ramionami. – Żona zna Annę. Spotykamy się razem może nie tak często, ale jednak. Znana jest jej także nasza dawna zażyłość.
    - A czym zajmuje się pana żona?
    - Jest prezesem zarządu banku Solution Poland S.A.
    - Ach! – zawołał. – Pani prezes… Dorota Warwick, tak?
    - Tak, panie premierze. To jest moja żona.
    - Świetny menadżer, gratuluję! Teraz wiele spraw rozumiem lepiej – odetchnął, jakby słuchał nas dotychczas w napięciu. – Pani Aniu, panie Tomaszu! – spojrzał na nas uważnie. – Życzę miłych wrażeń! Kulinarnych i nie tylko! Pani Aniu, proszę też nie zapomnieć, że jesteśmy umówieni w poniedziałek, o dziewiątej rano. W mojej kancelarii.
    - Pamiętam, panie premierze!
    - Czyli do zobaczenia w poniedziałek! Samolot dzisiaj nie będzie na panią czekał – roześmiał się, po czym pożegnał nas uściskiem dłoni.

    Że też jakaś czerwona lampka nie zapaliła mi się wtedy w głowie… Co mnie tak zaćmiło, że leciałem jak w dym, po sznurku utkanym przez Annę? Nadzieja, że pójdzie ze mną dzisiaj do łóżka? Chyba jednak nie. Wcale nie byłem wyposzczony, gdyż Dorotka zadbała o odpowiednie pożegnanie, ani ciało Anny nie przypominało mi już modelki… Skoro też nie porwałem się na jej córkę…
    A jednak! Ta perspektywa wciąż mnie kusiła…

    Wciąż nie potrafiłem zrozumieć Anny fenomenu. Podczas dzisiejszego obiadu zrozumiałem, że chociaż nie ma swojego stronnictwa w sejmie, jej pozycja w rządzie wcale nie jest znów taka zachwiana, jak myślałem! Premier dokładnie wsłuchiwał się w jej uwagi, a nasza późniejsza rozmowa, tylko to potwierdziła. Zależy mu na jej obecności w składzie rządu. Tak, jak jeszcze na studiach, wszystkim organizacjom zależało, aby była z nimi. Co ta kobieta w sobie ma? Dzieliłem z nią kiedyś talerz i łóżko, a jednak nie rozumiałem…
  • #4
    literatka
    Level 12  
    Przez cały czas miałem wrażenie, że to ja dyktuję warunki i ja wszystko organizuję. Kiedy przed drzwiami apartamentu zapytałem ją, jaki lokal sobie zażyczy, odpowiedziała z uśmiechem, że skoro ją zapraszam, to i wybór pozostawia mnie.
    Umówiliśmy się tylko, że mam pół godziny na sporządzenie oferty. Ona natomiast w tym czasie ustawi pracę całego zespołu, aby nie dał plamy bez szefowej. No i sprawnie powrócił do kraju, z resztą delegacji. Potem obiecała być już ze mną. Musiałem zabierać się do roboty.

    Zjechałem do recepcji i poprosiłem o konsultacje. Zależało mi, aby odjechać gdzieś dalej. Tu zawsze była możliwość, że ktoś nieodpowiedni zrobi nam zdjęcie, gdzieś opublikuje i wyniknie skandal. Dlatego, z pomocą rozbawionych moim problemem recepcjonistek, złożyłem rezerwacje w bardzo egzotycznych miejscach, które miały dwie zalety. Były oddalone od Brukseli i leżały na drodze do Polski, w okolicach Genk i Maastricht. Nie będziemy już musieli tutaj wracać.

    Opglabbeek. Co za człowiek wymyślił taką nazwę miejscowości? Jeszcze w hotelowym hallu usiadłem przy stoliku i pracowicie próbowałem zapisać ją bez błędów. Anna zaśmiewała się do łez, tłumacząc recepcjonistkom moje zachowanie. Nie były obrażone.
    Zaraz powstał też pierwszy problem.
    - Aniu, śpimy razem, czy żądasz własnego apartamentu?
    - Ty decydujesz – wzruszyła ramionami. – Ja się dostosuję.
    No nie, na taki tekst nie byłem przygotowany. Zadziałał jednak mechanizm człowieka bez finansowych ograniczeń. Wynająłem apartament prezydencki dla nas obojga. Jeśli będzie protestowała, prześpię się na jakiejś kanapie. Tak jak to zrobiłem z jej córką.
    Później przekonałem się, że dobrze wybrałem.

    Tak, to była dobra decyzja. Mieliśmy dwie łazienki do dyspozycji i wróciła atmosfera naszego porannego spotkania. Otwartość, bez ingerencji w intymność. Taka swojska, niemal jak w rodzinie. O wszystkim mogliśmy rozmawiać odkrytym tekstem, bez głupawego wstydu.
    A jednak zaskoczyła mnie niezmiernie.
    Nie podglądałem jej przygotowań, miała zresztą w pakiecie VIP-owskim zapewnioną wszelką pomoc. Ja także skorzystałem z usług kosmetycznych i podobnych brewerii, ale to wszystko działo się poza apartamentem. Natomiast kiedy tam wróciłem, przed wyjazdem na kolację… dech mi zaparło.

    Anna była w stylowej, wieczorowej sukni i wyglądała doskonale! Dwie pokojówki coś tam jeszcze na niej poprawiały, ale… Doskonały makijaż uwydatniał uśmiech na twarzy i to jej zabójcze, dawno przeze mnie zapomniane spojrzenie.
    - Jesteś po prostu śliczna – westchnąłem.
    - Dziękuję! To takie uznanie po latach? – ukłuła mnie.
    - Nie… nie jestem w stanie dzisiaj się z tobą kłócić – pokręciłem głową. – Ale mnie zaskoczyłaś! Zaraz zamówię ci sesję zdjęciową.
    - Nie ma problemu, zamawiaj. Tylko wszystkie zdjęcia mają wrócić do mnie.
    - Niemożliwe, chyba że zrobię je twoim telefonem.
    - To później. Teraz przebieraj się, chcę mieć z tobą zdjęcie jeszcze przed wyjściem.
    - Za dziesięć minut będę gotowy.
    Dałem radę i po kwadransie pokojówki pokazywały nam radośnie, wykonane naszymi telefonami, ujęcia. Piękne! Było o czym wzdychać, ale znaleźliśmy się w niedoczasie.
    O dziewiętnastej pięćdziesiąt, mały, ekskluzywny mikrobus, powiózł nas do restauracji Slagmolen. Trochę mniej łamiąca język nazwa.

    Mieściła się w dawnym młynie, który chociaż przebudowany, nie pozwalał zapomnieć o swojej pierwotnej funkcji. W nowoczesnej jadalni zachowano dawne, oryginalne słupy konstrukcji wsporczej wraz z belkami, oraz wielkie, drewniane koła zębate przekładni głównej młyna. Teraz pieczołowicie odrestaurowane. Poza tym, panowała tu elegancka prostota, bez przeładowania ozdobami, bez sztucznego przepychu, co nam się bardzo spodobało.
    - Od razu sugerują, że najważniejsze i najładniejsze jest to co na talerzu, a nie wątpliwej urody ozdóbki, jak to się czasem spotyka w innych lokalach – zauważyła Anna.
    - Przekonamy się, ale czuję się tu sympatycznie. Wnętrze jest przytulne, nie onieśmiela.

    Od razu też, zajęto się nami na poziomie co najmniej tych dwóch słynnych gwiazdek, które lokalowi przyznawał przewodnik Michelin. Mnie jednak, coraz bardziej intrygowała sama Anna. Wszystko dotąd biegło tak szybko, że nie było czasu na refleksję i dopiero teraz coś zaczynało mi się nie zgadzać.
    Nagle zdałem sobie sprawę, że Anna… chyba spodziewała się takiej kolacji, a przynajmniej była do niej doskonale przygotowana! Byłem przecież trzeźwy. W hotelu wypiliśmy po malutkim kieliszku czerwonego wina, no i chyba raczej nagle nie zgłupiałem!
    W dodatku zgodziła się na wspólną noc. Pani minister ze swoim doradcą. No, no… A jeszcze wcześniej powiadomiła polski rząd, że zamierza tak zrobić… Co się tu dzieje?

    - Po co zamówiłeś ten największy zestaw? – cichym głosem przerwała moje myślowe dylematy. – Przecież do północy tego nie przejemy.
    - Ja zamówiłem? – wróciłem na ziemię. – Naprawdę?
    - Coś taki spięty? – zaatakowała. – Mam nadzieję, że nie wstydzisz się mojego wyglądu…
    - Aniu, błagam! Nie rozmawiajmy na takim poziomie, dobrze?
    - Więc co ci dolega? Przesadziłeś z wydatkami?
    - Proszę cię! – skrzywiłem się. – Bankructwo na pewno mi nie grozi.
    - Więc nie błąkaj myślami gdzieś po zaświatach, a zabawiaj mnie rozmową. Po to przyjęłam twoje zaproszenie, byśmy mieli na to czas.
    - Słusznie, masz rację. Przepraszam! Powiem ci w tajemnicy, że… ślicznie wyglądasz!
    - Dziękuję! – uśmiechnęła się. – A teraz powiedz coś nowego.
    - Ile tych dań zamówiłem?
    - Po dwadzieścia cztery, albo coś w pobliżu.
    - O matko…

    Jedliśmy niespiesznie, w rytm serwowanych nam, pięknych, ale i troszkę dziwacznych kompozycji, urozmaicanych winem. Jednak w ciągu pierwszej godziny, nasza rozmowa była jakaś taka sztuczna i się nie kleiła. Zaproponowałem powrót do wspomnień, lecz nie przystała na to. Powiedziała, że owszem, może wysłuchiwać moich opowieści, ale ze swojego życia nie ma zamiaru się zwierzać. Lepiej zaczęliśmy się dogadywać dopiero wtedy, gdy wróciłem do tematu naszej pracy.
    - Powiedziałaś mi rano, że Wieczernikowi mógł się udać manewr z rezerwami. Możesz teraz wyjaśnić jakim sposobem?
    - Zwyczajnym. Wystarczyłoby, gdyby na najbliższym posiedzeniu Sejmu któryś z posłów zabrał głos i zadał mi pytanie, o jej rozdysponowanie. Albo nawet któryś z dziennikarzy.
    - Ale to on miał pilnować terminów, nie ty!
    Roześmiała się, kiwając głową.

    - Nie ma takiej odpowiedzialności. To ja odpowiadam za wszystko. Za jego postępowanie też. I nieważne, że w podziale obowiązków zleciłam mu to zadanie, ale nie rozliczyłam go. Nie przypilnowałam. Ponoszę więc pełną odpowiedzialność za brak jego realizacji!
    - Ale wtedy on także byłby winny.
    - Byłby usprawiedliwiony. Wystarczyłoby, gdyby powiedział publicznie tak jak księgowa. Że kilka razy zgłaszał mi problem, ale nie reagowałam.
    - To byłoby kłamstwo!
    - I co z tego? Jak mogłabym mu to udowodnić? Nie bądź naiwny! Powiedzieliby, że tonąca próbuje łapać się brzytwy… Nie! Tomek, polityka tak nie działa. Teraz ja jestem górą, gdyż zdążyłam w porę. Teraz jego tłumaczenia będą niewiarygodne.
    - To jest jakiś twój znajomy?

    Roześmiała się na głos.
    - Naprawdę niczego nie rozumiesz z polityki?
    - Nie wiem. Mało interesowałem się wewnętrznym życiem tego światka, chociaż muszę powiedzieć, że serwisy agencyjne czytałem zawsze. Tyle, że bardziej interesowały mnie skutki podejmowanych decyzji, a nie mechanizmy ich tworzenia.
    - Ale chyba wiesz jak powstaje rząd?
    - Na temat powstania ostatniego trochę wiem. W końcu zastępca szefa naszej, bankowej ochrony pojawił się u nas właśnie wtedy. Z określonych powodów zresztą, o których przecież wiesz.
    - Ano właśnie, ano właśnie!
    - Lidka mówiła mi, że zostałaś ministrem, również dzięki tamtemu zawirowaniu…
  • #5
    literatka
    Level 12  
    - Mniej więcej, chociaż nie jest to cała prawda. Ale widzisz, ja nie mam w partii swojego stronnictwa. Nie mam grupy tych magicznych szabel za plecami. Dlatego nie mam też wielkiego wpływu na nominacje. Będąc w poprzedniej kadencji jedynie posłem, nadgryzłam w stolicy kilka karier, czego nie mogą mi zapomnieć. I nie zapomną!
    - Ale z wyborów wyszłaś z tarczą.
    - Tak. Dlatego kiedy premier ustalał skład rządu, mógł mi zaproponować ministerialny fotel. On wie doskonale, że w tym resorcie leży bardzo wiele fruktów. Że jest ogromne pole do zapewniania przychylności swoim stronnikom. Do budowania frakcyjnego poparcia. Więc którejkolwiek z grup by nie zaspokoił, zawsze pozostaną niezadowoleni i podgryzacze.
    Powołał więc mnie i w ten sposób zapewnił sobie równowagę. Czyli wszyscy są równo niezadowoleni! – uśmiechnęła się.

    - Poczekaj, nie wiem czy dobrze rozumiem. Czyli ty jesteś kandydatem kompromisowym?
    - Nie wiem co się u ciebie kryje pod tym pojęciem, ale nie. Tu nie ma miejsca na żaden kompromis. To raczej względna równowaga w braku dostępu do źródełka. Taka polityka równej odległości od żłobu.
    Kompromis byłby natomiast wtedy, kiedy zostałabym przez te frakcje zaakceptowana. Ale jak się sam przekonałeś, cisza bywa tylko przed burzą. Ja wciąż jestem na ich celowniku. Ciągle próbują udowodnić premierowi moją nieudolność. I nie tylko jemu, również opinii publicznej. Gdybym więc złożyła dymisję, lub została do niej zmuszona, powitaliby to z wielką ulgą. Naprawdę!
    - Ja pieprzę… Nie wiedziałem o tym. Nie zdawałem sobie sprawy. Chociaż nie… Tego się w zasadzie domyślałem, ale nie dopuszczałem myśli, że może dotyczyć również ciebie… Lidka też od jakiegoś czasu zaczęła narzekać na politykę.
    - Lidka jest w porządku. Kilka razy uprzedziła mnie przed pułapkami, zastawianymi na mnie w podkomisjach i oby się nie zniechęciła. To jest jeden z naprawdę nie tak licznych przykładów myślenia państwowego, a doświadczenie biznesowe pozwala jej na możliwość roznoszenia w puch niektórych durnych pomysłów, już na etapie założeń. Dziennikarze ją lubią, dlatego ma niezłą pozycje w klubie, chociaż nie jest członkiem partii.

    - No dobrze, ale powróćmy do Wieczernika. Z tego co powiedziałaś wynika, że jego działanie nie było nakierowane na pomoc własnemu terenowi, a na uderzenie w ciebie!
    - Powiedzmy, że było próbą sporządzenia dwóch pieczeni w jednym ogniu, chociaż kwestia mojego odwołania była chyba główną. Naprawdę, gdyby stało się tak, jak wcześniej wspomniałam, premier miałby niewielkie szanse na pozostawienie mnie w składzie rządu.
    - Mimo posiadania wiedzy jak było naprawdę?
    - Oczywiście, że tak. Zrozum, nacisk tak zwanej opinii publicznej, czyli sponsorowanych dziennikarzy, byłby tak wielki, że nie mógłby ryzykować upadku rządu. W takiej sytuacji należy pozbyć się gorącego kartofla, aby uspokoić sytuację. Czekanie, aż kartofel sam ostygnie, mogłoby spowodować trwałe oparzenia. A on nie może do tego dopuścić.

    - Rozumiem, że teraz jest inaczej?
    - Tak, jest zupełnie inaczej. Wprawdzie mój zastępca zawalił sprawę, jednak zostało to stwierdzone, a konsekwencje wyciągnięte. Trudno więc będzie mi zarzucić brak panowania nad pracą resortu. Poza tym, tego zastępcę ktoś rekomendował i ten ktoś dostanie w poniedziałek po uszach. I z tego niezmiernie się cieszę.
    - A kto go rekomendował?
    - Jedna z grup interesów w naszym klubie. Porozmawiaj sobie z Lidką, byłoby to nawet wskazane. Ma już świetne rozeznanie w układach i powiem ci szczerze, gdyby nie ten wasz biznes, namawiałabym ją mocniej, aby przyszła do ministerstwa.
    - I co by tu robiła?
    - Byłaby moim zastępcą.
    - Ale fucha! – zaśmiałem się. – No, no… moje dziewczyny wciąż pną się w górę!
    - Mówiłeś, że Lidka nie jest i nie była twoją dziewczyną…
    - Bo nie była i nie jest. Nigdy się z nią nie kochałem, chociaż i spaliśmy w jednym łóżku obok siebie, i bywaliśmy razem w saunie, i kąpaliśmy się na golasa, nie tylko w jeziorze… Poza tym, zjedliśmy już razem beczułkę soli, więc jak mam mówić? Ale i tak jestem z niej dumny, słysząc takie słowa!

    Zamilkła, wpatrując się we mnie.
    - Zazdroszczę ci – powiedziała nagle.
    - Czego?
    - Tej łatwości, z jaką zdobywasz zaufanie kobiet.
    - Łatwości? To mit! Gdybyś słyszała moje pierwsze dialogi z Lidką, jak się kłóciliśmy…
    - W takie cuda nie uwierzę.
    - Tak… nie uwierzę… Z tobą to niby było inaczej? Jak mnie opieprzyłaś i to za nic? Za to, że wypiłem za ciebie wódkę, aby ci nie dokuczali.
    Anna roześmiała się na głos.
    - No słuchaj, rzuciłeś mi wtedy szklankę na kolana…
    - Pustą!
    - A skąd miałam to wiedzieć? Przecież zgasiliście światło.
    - Właśnie! By nikt nie widział, że to nie ty ją opróżniłaś! Ja cię ratowałem, a zamiast nagrody, doczekałem się wiązanki…

    - Ale jesteś pamiętliwy!
    - No masz… Przecież wtedy zaczęła się nasza konkretniejsza znajomość. Jak mam tego nie pamiętać?
    - Czyli jednak nie przejąłeś się zbytnio moim wybuchem.
    - Spasowałaś przecież. Kolana miałaś suche, niczego na ciebie nie wylałem, ale zdekonspirowałaś mnie wtedy totalnie.
    - Widzisz… A potem robiłam ci śniadania…
    - Oj tak, tak to leciało! I uczyłaś mnie, jak doprowadzić dziewczynę do ekstazy…
    - Ty natomiast wystawiłeś mnie do wiatru, niczym pierwszą lepszą.
    - Oj, Aniu! Mówiłem ci już kilka razy, że byłem wtedy zbyt młody i zbyt głupi. Przeprosiłem też i błagałem o wybaczenie. Byłaś tak intrygującą i niesamowitą dziewczyną, że wtedy, jeszcze do ciebie nie dorosłem. Byłem zbyt cienki, bez wiary w siebie. Zresztą, ty mnie wciąż intrygujesz. Jesteś absolutnie nietuzinkowa i wyjątkowa. Ja przynajmniej nie znam takiej drugiej, podobnej do ciebie.
    - Tomek… Ja już nie noszę w sobie żalu do ciebie, jakoś udało mi się go pokonać. Chociaż muszę ci powiedzieć, że zatrułeś mi życie na wiele lat.
    - Widzisz… dzisiaj bym tego nie zrobił, dojrzałem. To już nie jest ten tok rozumowania.
    - Naprawdę?
    - A co, wątpisz?

    Milczała przez kilka sekund, intensywnie się we mnie wpatrując.
    - Mam powiedzieć sprawdzam?
    - Co masz na myśli?
    - Powiedzmy, że… w zamian… chciałabym czegoś od ciebie.
    - Co mianowicie?
    - Rekompensaty za tamto twoje postępowanie…
    - Finansowej?
    - Głupi! – parsknęła śmiechem. – Nie bierz mnie za szantażystkę!
    - Więc co?
    - A zrobisz coś dla mnie?
    - Nie wiem co.
    - To jest legalne, zgodne z prawem i uważam, że wcale nie jest ponad twoje siły.
    - Przecież jestem twoim podwładnym, możesz mi zlecić każde zadanie.
    - Nie każde. Tego nie mogę ci zlecić, bez twojej zgody. Ale skoro twierdzisz, że jesteś odpowiedzialny i dzisiaj nie wystawisz mnie do wiatru… prawda? Mam rację?

    - Mam się z tobą przespać?
    - Bezczelny! Nie masz przypadkiem żony do takich spraw? – zmarszczyła brwi. – Ja wiem jak smakuje zdrada tego, którego się kocha. Dlatego nie mam zamiaru zafundować jej takiego prezentu. W niczym mi nie zawiniła, wręcz odwrotnie.
    - To już zupełnie niczego nie wiem.
    - Widzę. Dlatego teraz wykładam karty na stół. Skup się, proszę!

    Słuchając jej słów, rozlewałem się na krześle, niczym galareta w słońcu.
  • #6
    literatka
    Level 12  
    - Tomek, przemyślałam wszystko bardzo dokładnie. Rozważyłam wiele wariantów, różne za i przeciw, a w końcu wyszło mi z tego to, co wyszło. Uznałam, że oprócz ciebie, nie mam nikogo innego w zasięgu moich możliwości, komu mogłabym aż tak zaufać. Skoro więc deklarujesz, że masz wobec mnie pewne zaszłości oraz jesteś teraz odpowiedzialnym mężczyzną, dlatego właśnie tobie składam tę propozycję z przekonaniem, że tym razem nie zakpisz sobie ze mnie i wreszcie zachowasz się odpowiedzialnie.
    - Jaką propozycję?
    - Usiądź wygodnie! Siedzisz?
    - Tak.
    - Otóż chciałabym, abyś w ministerstwie zajął miejsce Wieczernika i to w randze sekretarza stanu. Czyli mojego pierwszego zastępcy. Sprzeciwu nie przyjmuję.

    - Oszalałaś chyba! Ja???
    - Tak, właśnie ty! Napij się wina, zaczerpnij powietrza i powoli zaczynaj się przyzwyczajać, że często będę ci truła tak jak dziś.
    - Wariatka!
    - Mało wyszukany komplement, ale i za ten dziękuję! To co, panie ministrze, spróbujemy ustalić coś na przyszłość?
    - Nie rób sobie jaj ze mnie!
    - Tomek, uspokój się! – podniosła nieco głos. – Propozycja którą ci przed chwilą złożyłam, jest absolutnie poważna. I ja naprawdę liczę na twoją zgodę. Bardzo liczę!
    - Dlaczego?
    - Powiem ci, jeśli się zgodzisz.
    - O matko… Aniu, nawet gdybym chciał…
    - To co?
    - Nie mogę… tak od razu i bez wiedzy żony. Przecież formalnie wciąż pracuję w banku!
    - Rozumiem to. Zrób sobie zatem przerwę i zadzwoń do niej. Nie kryj przy tym, że postawiłam cię pod ścianą! To nie jest zwykła oferta, gdyż ja się tego od ciebie domagam, nie tylko proszę!
    - O Boże…

    Dzwoniłem do Dorotki przed opuszczeniem Brukseli, dlatego wiedziała, że wybieram się z Anną na kolację. Z tego też powodu, miałem już nie dzwonić. Ale teraz musiałem.
    - Dobry wieczór, Słoneczko! Śpisz już?
    - Nie, przeglądam serwisy giełdowe. Jak kolacja, udała się?
    - Jesteśmy jeszcze w trakcie, ale…
    - Co się stało?
    - Anna chyba zwariowała.
    - Czym się to przejawia? – zapytała spokojnie.
    - Zaproponowała mi posadę wiceministra i swojego pierwszego zastępcy. Nie chce też słyszeć o odmowie.
    - Ha, ha, ha, ha! – usłyszałem w odpowiedzi.
    - Czemu się śmiejesz?
    - I jak zareagowałeś? Co jej odpowiedziałeś?
    - Jeszcze nie zdążyłem pomyśleć.
    - To co, ja mam za ciebie podejmować decyzję?
    - Nie wiem… Na razie jestem przecież twoim pracownikiem.
    - No cóż… będziesz musiał zrezygnować. Ale dam ci dobrą opinię! – chichotała.

    - Czemu się ze mnie śmiejesz?
    - Nie z ciebie, lecz do ciebie!
    - Jesteś zdania, że powinienem się zgodzić?
    Dorotka błyskawicznie zmieniła ton na poważny.
    - Tomek, kochany, uważam że tak. Trzeba mierzyć się w życiu z nowymi zadaniami! A ty nie jesteś ani gorszy, ani głupszy od wielu innych. Stracisz wprawdzie finansowo, ale jakoś sobie poradzimy, tym się nie musisz martwić.
    - No zaraz, a spółka i udziały…
    - Tego to już nie wiem. Kiedy wracacie?
    - Pewnie dopiero jutro wieczór. Jesteśmy w okolicach Maastricht.
    - Mogę zadzwonić do Damiana, żeby przygotował ci informacje.
    - Jeśli będę musiał pozbyć się udziałów, to chciałbym aby on je przejął.
    - Tak też mu przekażę. Zadzwoń jutro z okolic Poznania, może uda mi się załatwić wasze spotkanie.
    - Dobrze by było… Kocham cię!
    - Ja też cię kocham! I nie zgwałć Anny, w pracy takie układy nie wychodzą na dobre.
    - Nie przejawia takiej ochoty…
    - Przecież nie jest głupia, parę lat już żyje, to wie. A teraz pa! Nie trzymaj dziewczyny samej, to niezbyt elegancko w takiej sytuacji.

    Powitała mnie łagodnym uśmiechem i bardzo pewnym siebie głosem.
    - I jak? Żona jeszcze nie spała?
    - Ano nie… – westchnąłem.
    - Czyli wszystko w porządku?
    - Ale mnie zaskoczyłaś – kręciłem głową.
    - Ty mnie wczoraj też zaskoczyłeś. Chyba nawet bardziej – wyglądała na rozluźnioną. – Wiesz jak się wpieniłam później u premiera?
    - Powiedz prawdę, chciał cię wyrzucić?
    - Na odwrót! – zachichotała. – Postawiłam mu warunek, że pozostanę w składzie rządu tylko wtedy, jeśli będę sama dobierała sobie współpracowników.
    - Zgodził się?
    - No wiesz… Każdy kij ma dwa końce. Zgodził się, ale tak samo postawił warunki.
    - Jakie?
    - Nominacja już w poniedziałek, oraz moja gwarancja, że zwrotu z rezerwy nie będzie. Mamy ją wykorzystać w pełni, do końca roku.
    - Czyli w poniedziałek jesteś z nim umówiona w tej sprawie?
    - Nie „jestem”, lecz „jesteśmy”! Przecież to ty będziesz odbierał nominację! – śmiała się serdecznie niemal na cały głos.

    - Zaraz, zaraz… Aniu… poczekaj… Ty to wszystko ukartowałaś?!
    - W pewnym sensie… Tak! – nie przestawała chichotać.
    - Ten cały mój wyjazd do Brukseli…
    - Też – przyznała.
    - A obiad z premierem…
    - Czemu się dziwisz? Tomek, przecież musiał cię wcześniej poznać, prawda? On nie lubi podejmowania decyzji w ciemno, a na dokładną analizę twojego życiorysu nie miał czasu.
    - No dobrze… Powiedz mi jeszcze dlaczego ja? Dlaczego nie Jachimiak na przykład?
    - Powiem ci prawdę – westchnęła, już uspokojona. – Jeżeli chodzi o ciebie, mam głębokie przekonanie, a w zasadzie pewność, że ani nie jesteś umoczony we współpracę z naszymi koteriami, ani nie dasz się tak łatwo komukolwiek przekupić. Poza tym nie jesteś też członkiem opozycji, mogę więc liczyć na naszą dobrą współpracę.

    Mam też nadzieję, że znamy się na tyle dobrze i na tyle długo, że nie będziesz się ani bał, ani wstydził przyjść do mnie, jeśli nie będziesz wiedział co w danej sytuacji zrobić. Że nie będziesz ukrywał przede mną swoich błędów, bo każdy je robi, ja też.
    A oprócz tego wzięłam pod uwagę twoje obycie bankowe, znajomość zasad polityki innowacyjnej, chociażby z racji zasiadania w radzie nadzorczej Alba Banku… tak, tak! Dużo o tobie wiem, znacznie więcej niż sobie wyobrażasz.
    Dużym twoim plusem jest też fakt, że znasz ogólne zasady pracy resortu. Poznałeś również ludzi, czyli okres rozruchu będziesz miał krótszy, w porównaniu do ludzi z zewnątrz. A zaległości jeszcze nie do końca znamy, mogą być niemałe! Z tym wszystkim obydwoje będziemy musieli się zmierzyć i to na wczoraj!
    Aha, jeszcze jedno! Moją decyzją będzie również twój awans na pierwszego zastępcę ministra. Nie chcę się obawiać, że w razie mojej nieobecności, któryś z podsekretarzy stanu podpisze coś w moim imieniu. Coś niezgodnego z moimi zamysłami. Liczę, że ty mi tego nie zrobisz. Dlatego też wyłącznie ty dostaniesz takie uprawnienia.

    - Oni wszyscy są z nadania? Ilu z nich sama wybrałaś?
    - Wiesz… to trochę nie jest tak. Byłabym złym ministrem, gdybym dopuściła, żeby nawet ktoś z nadania wchodził mi na głowę. Ja ich wszystkich zaakceptowałam, bo wydawali się dobrymi specjalistami. Ale… zaczekajmy miesiąc, dwa. Oni nadzorują inne departamenty, można się nie spieszyć i dopiero wtedy zrobimy przegląd sytuacji. W każdym razie, przed wakacjami mam zamiar uporządkować sytuację w resorcie i liczę przy tym na twoją pomoc. Ale to później, mamy jeszcze trochę czasu. Na razie bardzo się cieszę, że tym razem mnie nie zawiodłeś i wznoszę toast za twoją nominację i za naszą współpracę! Oby była bardziej owocna niż nasz dawny związek!
    - Przecież się jeszcze nie zgodziłem…

    Wpiła we mnie wzrok.
    - Odmawiasz mi?
    Pokręciłem głową, przez cały czas śledząc jej oczy.
    - Nie, Aniu. Tym razem przyjmuję warunki.
    - Dam ci za to buziaka! Mam nadzieję, że twoja żona mi to wybaczy.
  • #7
    literatka
    Level 12  
    Niemal do trzeciej w nocy dyskutowaliśmy, w hotelowym łóżku, na ministerialne tematy. Leżeliśmy w niewielkiej odległości od siebie i nawet do głowy mi nie przyszło, żeby próbować wykorzystać taką okazję. Chociaż po powrocie do hotelu, Anna nie była już taka zasadnicza jak rano. I nie miałem problemu by zauważyć, że kładzie się bez bielizny, mając na sobie jedynie nocną koszulę. Zresztą, ja się jej krępowałem jeszcze mniej, zupełnie nie myśląc o tym co i jak robię. Ale nie żarty miałem tej nocy w głowie.
    Kiedy w końcu oznajmiła, że na dzisiaj ma dość rozmowy, jest zmęczona i chce już spać, nie wiedziałem co zrobić.
    - Czy ty zdajesz sobie sprawę, że mimo zmęczenia, ja teraz nie zasnę? Musze się czegoś napić!
    - Tomek, domyślam się. Rób zatem co chcesz, tylko weź pod uwagę, że przywykłam spać sama. Więc godząc się na wspólne łoże i tak nagięłam dla ciebie swoje potrzeby. Dlatego jeśli pozostaniesz, czy też wrócisz później do sypialni, to proszę byś zachowywał się cicho i absolutnie mnie nie dotykał! Rozniosę, jeśli mnie obudzisz!

    - Aniu…
    - Tak?
    - Poprowadzisz samochód jutro rano?
    - Myślę, że będę mogła. Naprawdę potrzebujesz jeszcze czegoś mocniejszego?
    - Tak mi się wydaje… A właściwie na pewno tego potrzebuję. Inaczej nie zasnę.
    - Nie przesadź tylko. I zostań może w salonie na kanapie, co? Przynajmniej ja będę rano wypoczęta jak należy.
    - Dobrze, zostanę… śpij zatem, dobranoc!
    - Poczekaj, miałam cię pocałować… A teraz dobranoc!

    Trzy solidne dawki whisky złagodziły w końcu moje podekscytowanie na tyle, że mogłem zmierzyć się z kanapą. Po alkoholu, cała sytuacja z nagłym awansem, nabrała w mojej głowie jakiegoś kabaretowego posmaku. Dlatego ciśnienie wróciło mi bliżej normy, a oczy same zaczęły się kleić. Wreszcie! Anna spała już dobrą godzinę…

    Kiedy wróciła mi świadomość, ujrzałem ją siedzącą na skraju tego przymusowego łoża. Delikatnie muskała palcami moją twarz, chociaż od razu sobie przypomniałem, że kiedyś lubiła to robić ustami.
    - Panie ministrze! – pochyliła się i zaczęła mi szeptać do ucha. – Pora jechać, Warszawa jest bardzo daleko!
    Jednym ruchem ręki objąłem ją i przytuliłem do siebie. Wciąż była w nocnej koszuli i nie opierała się, ale głowę uchyliła, lądując twarzą na obojczyku. Jej ciemnoblond włosy pachniały świeżością, pewnie niedawno skończyła je suszyć.
    - Coś mi się wydaje – mruknąłem – że ktoś mi wczoraj obiecywał dać buziaka!
    - Dobrze ci się wydaje, chociaż masz sklerozę. Skoro obiecywał to i dał. Rachunki mamy wyrównane! Poza tym, musisz najpierw zaliczyć łazienkę – usłyszałem przy prawym uchu. – W tym stanie rzeczy, nie jesteś ani atrakcyjny, ani nawet nie zasługujesz na śniadanie.

    - Kiedyś nie musiałem wysłuchiwać takich warunków… – gładziłem jej plecy i powolutku próbowałem podciągnąć koszulę do góry. Nic z tego. Uchyliła się, po czym wstała i odeszła, kołysząc biustem pod delikatną tkaniną. Zaraz też nałożyła szlafrok i pokusy się skończyły.
    - Idź do łazienki – poprosiła spokojnie. – Tylko nie paraduj mi tu później na golasa. Nie mam ochoty oglądać cię w takim stanie.
    - Co się z tobą stało?! – usiadłem na kanapie i kręciłem głową. – Jak to ministerium zmienia ludzi! Kiedy nie byłaś ministrem, moja golizna jakoś ci nie przeszkadzała…
    Roześmiała się głośno.
    - Prawda? Popracujesz trochę, zobaczymy wtedy, jak będzie z tobą.
    Nie słuchałem jej. Przed oczami stanęła mi scena z akademika…

    - Przypomniałem sobie, jak kochaliśmy się w akademiku pod prysznicem i powiedziałaś nagle, że ktoś wszedł…
    - Co ty tworzysz?
    - Tak było! Wcześniej odkręciłem kurki we wszystkich kabinach, aby wyglądało, że nie ma wolnych…
    - Ale konfabulujesz!
    - Było tak, było! Nie zaprzeczysz! Zajrzałem do sąsiednich kabin, były puste, więc dokończyliśmy zbożne dzieło bez specjalnych zahamowań i dopiero później zaglądnąłem w zakątek przy oknie. Stała tam zaczerwieniona dziewczyna, z dłonią pod szlafrokiem i ściśniętymi kolanami…
    - Nie żartuj! Kto to był?
    - Jakaś studentka, nie znałem jej przecież. Oczywiście, byłem golutki, może dlatego uciekła, kiedy mnie zobaczyła…
    - Sam widzisz, że bez ubrania jesteś postrachem kobiet. Idź już! Tomek, proszę!

    - A nie było tak?
    - Było, było, czemu się ze mną kłócisz?
    - Ja się kłócę? Wcale. Poza tym, nie jestem postrachem, ty się w każdym razie mojej golizny nie bałaś. Powiedziałbym, że raczej na odwrót… Umyjesz mi plecy?
    - A mnie kto mył?
    - Mogłaś mnie obudzić.
    - Wystarczy! Jeśli nie przestaniesz, poskarżę się twojej żonie.
    - Powiem jej w takim razie, że praca w ministerium powoduje zanik uczuć wyższych. A wtedy na pewno nie wypuści mnie z domu!
    - Jesteś szantażystą! – chichotała. – Skoro nie chcesz iść do łazienki, będę jadła sama. Nie będę na ciebie czekała.
    - Idę przecież! – podniosłem się z kanapy. – Zaglądnij tam do mnie…
    - Już raz mnie na to kiedyś namówiłeś i wiem czym się skończyło. Dlatego nie licz na powtórkę z rozrywki – spojrzała groźnie. – To jest wykluczone!

    Żeby to raz, Aniu, żeby raz… – pomyślałem, wchodząc pod prysznic. Bywało przecież że robiliśmy to dwa, albo i trzy razy. Dziennie, żeby nie było wątpliwości…

    Pozwalałem sobie wobec niej, na takie mało zawoalowane żarty w przekonaniu, że do łóżka na pewno nie pójdzie. Miała twardy charakter i nie bez powodu została ministrem. Stałem teraz pod strumieniem ciepłej wody i myślałem, co ja bym zrobił, gdyby nagle się zgodziła… Ależ miałbym wtedy problem! Chyba pora przestać naciągać tę strunę. Mogłaby pęknąć i boleśnie rozciąć mi nie tylko twarz, ale i życie…

    Dorotka miała rację. Jeśli teraz przespalibyśmy się ze sobą, całą naszą przyszłą współpracę, można by z góry przekreślić. Przecież Ministerstwo Rozwoju było molochem! Trzydzieści dwa departamenty, sześciu podsekretarzy stanu i cały przekrój problematyki gospodarczej kraju. Począwszy od zagadnień infrastruktury, po zadania związane z wytyczaniem kierunków rozwoju państwa. To zaś oznaczało dziesiątki i setki par biurokratycznych oczu, codziennie obserwujących nasze przyszłe reakcje wobec siebie. I nie ma siły, zawsze znalazłby się ktoś, kto zauważyłby kiedyś to cieplejsze spojrzenie, ten mało służbowy gest, jakieś zachowanie, które by się skojarzyło jednoznacznie.

    Będąc Anny doradcą, mimo całej mojej wobec niej, bywało że wręcz bezczelności, jakoś uniknąłem plotek, pomówień i podejrzeń. Całe otoczenie coś tam wiedziało o naszej dawnej zażyłości, ale nie miało pojęcia o jej charakterze. Dziwnym trafem udało mi się wszystkim wmówić, że moje zachowanie jest pochodną bardzo odległej, prywatnej znajomości, oraz tej niezależności, którą dawał mi status doradcy społecznego.
    Uznano po prostu, że jako były znajomy pani minister, którego pozycja życiowa zupełnie od niej nie zależy, mogę sobie pozwalać na różne wyskoki i nie ma w nich niczego ciekawego i nadzwyczajnego. Ot, takie malutkie urozmaicenie szarości codziennego życia w ministerialnych murach, nie warte kolportowania.
    Gdyby jednak w przyszłości, jakieś nieokreślone, ministerialne gończe psy poczuły trop...

    Tuż po dziesiątej ruszyliśmy do kraju. Zainstalowany w jeepie GPS bardzo dokładnie wskazywał drogę, a że Anna była niezłym kierowcą, szybko odnalazła właściwy rytm reakcji, oraz zespolenia z mechanizmami pojazdu. I po kilkunastu minutach, prowadziła już auto niemal z normalną prędkością. Ja siedziałem na fotelu pasażera i głównie milczałem, nie chcąc jej dekoncentrować. Dopiero po pierwszej, kiedy zagłębie Ruhry pozostało daleko w tyle, zjechaliśmy do jakiegoś motelu na obiad, a później przejąłem kierownicę i jeszcze przyspieszyłem.
    Przed Warszawą próbowałem zaprosić ją na jutrzejszy obiad.

    - Tomek, dziękuję! Bardzo mi miło! Pozwolisz jednak, że bez zaproszenia twojej żony, nie będę przyjmowała podobnych ofert. Zechciej to wprowadzić jako zasadę w naszych kontaktach.
    - Przecież mam na myśli wyłącznie wspólną rozmowę.
    - Ależ wiem, rozumiem i jestem za! Jednak tylko na warunkach, o jakich wspomniałam.
  • #8
    literatka
    Level 12  
    - Czy możemy więc zadzwonić do ciebie jeszcze dzisiaj? Będzie późno.
    - Ależ owszem. Mieszkam sama, więc nikomu nie muszę się z niczego tłumaczyć. Poza tym, w poniedziałek otrzymasz inny, rządowy telefon i w razie spraw alarmowych, będziesz miał prawo dzwonić do mnie zawsze, niezależnie od pory dnia i nocy. Takie są zasady. One zresztą obowiązują w obydwie strony.
    - W porządku. Powiedz mi tylko, gdzie wolałabyś spędzić jutrzejsze popołudnie? Gdzie będzie nam się lepiej rozmawiało. W mieście, czy w Podkowie?
    - Wiesz co? Jeśli chcesz znać moje zdanie, to wybór pozostawiam wam. Ja wolałabym w Podkowie. Moglibyście też zaprosić Lidkę, dużo wie o różnych sprawach, bardzo przydatnych dla ciebie.
    - Spróbuję, ale i ty czuj się już zaproszona. Zadzwonimy później do ciebie.
    - Będzie mi bardzo miło!

    Nie zaprosiła mnie do swojego apartamentu, chociaż pomogłem jej z bagażami, zanosząc je aż pod drzwi wejściowe. Pożegnaliśmy się uściskiem dłoni i doskonale mi znanym dawnym uśmiechem, połączonym ze spojrzeniem w oczy i skrzywieniem ust. Powiedziało mi to więcej, niż wszystkie jej słowa wybrzmiałe w ciągu tych dwóch dni. Że gdyby nie Dorotka, mógłbym tam wejść i nawet pozostać. Na dnie tych błękitnych oczu tkwiła teraz tęsknota i samotność. Anna, chociaż była na ostatnim sylwestrowym balu z jakimś profesorem, wciąż mieszkała samotnie…

    Wiedziałem jak i gdzie żyje, wyciągnąłem to kiedyś od Beaty. Mały apartament, ale całkiem sympatyczny i wygodny, mający niewiele ponad sto metrów kwadratowych. Beatka niezbyt go lubiła, gdyż Anna była pedantką, nie tolerującą żadnych porzuconych bluzek, rajstop czy biustonoszy, a tym bardziej nieporządku w kuchni. Nie miały przy tym takiej pani Heleny, która wszystko uprzątnie, wszystko ogarnie, bez słowa sprzeciwu. W dodatku Beatka dostała w przeszłości szlaban na zapraszanie znajomych, bo kiedyś zorganizowała imprezę, po której mieszkanie przypominało pobojowisko.
    To wszystko działo się kilka lat wcześniej, kiedy niemal rozpaczliwie szukała przyjaźni, znajomości, a może i miłości? Kto odgadnie co tak naprawdę nią kierowało? Spóźniony bunt nastolatki? Moda tego pokolenia? Jej dziwna niedojrzałość czy coś innego? Teraz to już chyba sama nie wiedziała… Żal do mamy, że wciąż nie zna ojca? Może…
    Byłem przekonany, że kiedyś miała na tym punkcie jakiś kompleks i długo nie potrafiła się od niego uwolnić. Aż trafiła na mnie. Wysłuchałem ją, przytuliłem i… to znikło! Gdzieś się rozpłynęło! A teraz pewnie przejmie po mnie dyrektorskie obowiązki.

    Zasługiwała na taki awans. Dawny okres buntu miała dawno za sobą. Była teraz młodą, ale dojrzałą i pewną siebie osobą. Pracowitą, oraz znającą swoją wartość. Dorotka była z niej bardzo zadowolona. Ciekawe tylko gdzie mieszka, bo pytanie o to zawsze omijała jakimś żartem. Wiedziałem tylko, że do Anny na stałe już nie wróciła. Mimo, że ich wzajemne relacje znacznie się poprawiły i w dawnym domu bywała dość często.
    Musiałem jednak przerwać te rozmyślania, bo warszawskie ulice były mocno zatłoczone. Należało skupić się na prowadzeniu samochodu.

    Nasze niedzielne spotkanie w Podkowie było dobrym połączeniem miłego z pożytecznym. Ale też ostatnią luźną, wspaniałą imprezą wiosenną. Dorotka jeszcze w sobotni wieczór zdecydowała, że zaprosimy gości już na drugie śniadanie. Inaczej mogłoby nam zabraknąć czasu na rozmowę. Byliśmy przecież z dziećmi, one też potrzebowały naszej uwagi. I chociaż Anna mogła z tego powodu odczuwać dyskomfort, Dorotka nie odpuściła. Tym bardziej, że Lidka również zażądała zgody na przybycie z maluchami. Ale o dziwo, Anna nie miała nic przeciwko takiemu rozwiązaniu.

    Przyjechała do nas ministerialną lancią, której kierowcę od razu odesłałem do domu, żeby nie tracił czasu w niedzielę i odpoczął. Transport powrotny mogłem jej przecież zapewnić w dowolnym momencie. Udawała wtedy, że krzywi się na moją decyzyjną samowolę, ale jakoś tak bez przekonania.
    Była dobrze przygotowana do wizyty u nas i chociaż znała zasady, przyjechała z własnym kostiumem kąpielowym. Jednoczęściowym, ale bardzo ładnym. Dobrze zrobiła, gdyż czas do obiadu spędziliśmy wszyscy albo w basenie, albo w jego okolicach, bawiąc się z dziećmi.
    Tylko chwilami obydwaj z Romkiem prowadziliśmy małe, piwne pogawędki, przy stoliku pod ścianą. Dziewczyny natomiast raczyły się szampanem, chociaż w bardzo symbolicznych ilościach. Żadnych poważnych rozmów jeszcze wtedy nie było. Dopiero po obiedzie, kiedy zjawił się pan Segda i razem z Heleną przejęli opiekę nad maluchami, zajęliśmy się sednem naszego spotkania.

    Dyskusja o kształcie niezbędnej, przyszłej polityki resortu, była bardzo otwarta. Anna była zadowolona, że uczestniczą w niej zarówno Dorotka jak i Romek. Uznała ich za bezstronnych wyrazicieli społecznych interesów czy też potrzeb, a wszelką krytykę przyjmowała bez obrazy. Ja natomiast, pytany o swoje poglądy, odpowiadałem równie otwarcie, że będę preferował inicjatywy bardziej ogólne. Takie wspólnotowe, w których różne podmioty administracji samorządowej potrafią się ze sobą porozumieć. Oraz innowacyjne, znaczy z obszaru technologii przyszłości.
    Wszystko spotykało się z teoretyczną, ogólną akceptacją, jednak Lidka zaczęła kręcić nosem.
    - Kto wam to wszystko da zrobić? – powątpiewała. – Tomek, prezentujesz teraz naiwność nowicjusza, ale próbuj! Sparzysz się, to zrozumiesz.

    - Chcesz powiedzieć, że ja tych problemów nie znam? – zapytała Anna w mojej obronie.
    - Nie, ty je znasz jeszcze lepiej niż ja.
    - Uważasz, że wpuszczam Tomka w maliny?
    - Nie, nie o to chodzi.
    - Więc o co?
    - Anka… byłaś posłem w poprzednich kadencjach, a jednak musiałaś teraz kandydować z terenu…
    - No i co?
    - Wiesz co potrafi zrobić ta ciemna, bezwładna masa…
    - Właśnie próbuję się jej pozbyć. Lidka, od kilku dni sytuacja zmieniła się odrobinę, zyskałam na samodzielności. Stąd też mój pomysł na współpracę z Tomkiem. Pomożesz nam?
    - Nawet nie pytaj, zawsze wam pomogę!
    - Więc nie prezentuj wątpliwości, a skup się, niczym prawdziwy menadżer, na zadaniach. Przecież mamy co robić!

    - Zdecydowanie, zajęć wam nie braknie – zgodziła się Dorotka, po czym urządziła nam małe szkolenie. – Zwróćcie uwagę, mam tutaj na myśli nie tylko samo ministerstwo, ale też polski rząd, że cała strategia rozwoju gospodarczego kraju oparta jest na, nie do końca właściwych, przesłankach. I koncentruje się przede wszystkim, na zasilaniu gospodarki dotacjami europejskimi, oraz kredytem bankowym.
    - To źle? – zapytała Anna.
    - Powiem inaczej, nie do końca jest to dobre. Banki są instytucjami konserwatywnymi. Chętniej udzielają kredytów firmom sprawdzonym, o wiarygodnej i wieloletniej historii. Nawet w branżach mało perspektywicznych, jeśli tylko potencjalny kredytobiorca dysponuje odpowiednim zabezpieczeniem.
    Dlatego też, młode firmy z obszaru nowych technologii, mają tak duże problemy z dostępem do finansowania. Bo jeszcze nie dorobiły się majątku trwałego.
    A przecież wszyscy by chcieli innowacji! Taki Alba Bank, jest niczym wiosenna jaskółka! Funkcjonuje dzięki zaangażowaniu obcego kapitału, oraz prywatnych pieniędzy pana Zielonika, wspomaganego częściowo przeze mnie. I to wszystko.
    Nigdy nie otrzymał rządowego wsparcia, chociaż wykonuje kawał dobrej roboty dla kraju. Nigdy też nie przyniesie dużego zysku, gdyż ma wysokie koszty własne i inaczej być nie może. Praca specjalistów kosztuje!

    - A starał się kiedyś o takie wsparcie? – przerwała jej Anna.
    - Nie, ale nie o tym teraz mówię – zniecierpliwiła się Dorotka. – Wysłuchajcie mnie do końca. Otóż chciałam zwrócić waszą uwagę, że dotacje europejskie i kredyty są dobre może przy budowie oraz odbudowie infrastruktury, ale nie przy tworzeniu gospodarki przyszłości! W Stanach Zjednoczonych, siedemdziesiąt procent przedsięwzięć biznesowych finansowane jest z rynków kapitałowych, a tylko trzydzieści procent poprzez banki. W Europie natomiast odwrotnie, a w Polsce ten procent jest jeszcze mniejszy! To zaledwie kilka, kilkanaście procent!
    Zwróćcie przy tym uwagę, że prywatni inwestorzy znacznie lepiej i celniej potrafią wyszukać, a także ocenić interesujące pomysły, niż wszystkie agendy rządowe razem wzięte. Wystarczy spojrzeć na Zielonika. Ja go czasem podziwiam, jak wiele czasu poświęca tym sprawom, ale ma też wyniki!

    - No tak, tylko polityka finansowa państwa nie należy do nas … – westchnęła Anna.
    - Wiem, jednak ministerstwo finansów również potrzebuje sojuszników. Bo jest już czas najwyższy, aby wzmocnić w Polsce rolę rynków kapitałowych i giełdy. Bez tego nie będzie możliwości rozwoju gospodarki innowacyjnej. Świat nam znowu zacznie uciekać. Im więcej finansowania przez rynki kapitałowe, tym większa jest szansa, że pieniądze będą trafiać do firm najbardziej rozwojowych, dynamicznych. W USA mają tego świetny symbol. Dolinę Krzemową. Bez Wall Street ona by się nigdy nie rozwinęła.
    Do tego wszystkiego niezbędne są zachęty dla inwestorów, a nie restrykcje. Spójrzcie jak jest teraz u nas! Zgodnie z prawem podatkowym, jednostki funduszy inwestycyjnych i akcje, to są dwie różne klasy aktywów. Dla przykładu, dzisiaj nie można odliczyć strat z akcji od zysków z funduszy inwestycyjnych. Podatek giełdowy jest jednakowy dla zysków z bezpiecznych odsetek z lokat, jak i z inwestycji w akcje. Gdzie tu jest premia za ryzyko inwestycyjne?
    Konieczne są więc ulgi podatkowe dla inwestorów, tak jak to jest w USA, Kanadzie czy Wielkiej Brytanii. Nadmierny fiskalizm jest duszeniem kury znoszącej jaja, najwyższy czas to zmienić!

    - Wystąpisz z takim wykładem, przy jakiejś najbliższej okazji? – zapytała ją Lidka.
    - Oczywiście, jeśli tylko poinformujesz mnie o tym z jakimś sensownym wyprzedzeniem.
    - Zrobi się!
    - Poza tym, czas najwyższy rozważyć szeroką promocję rozwiązań, których przykładem jest chociażby gmina Czyżyny. A więc pozyskiwanie kapitału rozwojowego poprzez emisję papierów wartościowych. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że dla wielu działaczy, publiczne ujawnienie stanu finansów kierowanych przez nich struktur, jest mocno niewygodne. Chociaż banki, w których mają rachunki bieżące, dokładnie ten stan znają. Ale cóż! Banki obowiązuje tajemnica.
    Więc nie mogą mówić głośno, dlaczego nie kredytują jakichś zamierzeń, a samorządowcy je właśnie obwiniają za własną nieudolność. A przecież wystarczyłoby poddać się publicznemu audytowi i później publicznie ogłosić swoje plany, a wtedy to rynek zadecyduje, czy projekt jest wartościowy, czy też nie. I wyłoży pieniądze, albo i nie. Niestety, chętnych do poddania się takiemu sposobowi społecznej aprobaty jest wciąż jak na lekarstwo, chociaż Czyżyny mają się świetnie i nie narzekają na brak sponsorów.

    - Dorka, ile lat trzeba było na to pracować? – skrzywiła się Lidka.
    - Niemało. Ale zawsze tak bywa z… Jak to się nazywa przy produkcji przemysłowej? – zwróciła się do mnie.
    - Z prototypami – podpowiedziałem.
    - Właśnie! Niemniej jednak, ten prototyp już jest, działa i ma się dobrze. Poza tym jest dokumentacja, a więc drugi egzemplarz można skopiować. To już nie musi tyle trwać!
    - Chciałoby się…
    - Jeszcze jedna uwaga. Tomek, nie zapominaj, że przyczyną załamania kursów giełdowych bywa czasem jedno słowo. A twoje wypowiedzi będą teraz mocno analizowane – zwróciła się do mnie.
    - To prawda – przyznała Anna. – Dlatego ja niechętnie wypowiadam się publicznie i liczę tutaj na Tomka.
    - Masz ci los! – westchnąłem. – Skąd ta wiara?
    - Byłeś przecież dziennikarzem…
    - Tak, studenckim amatorem! – zaśmiałem się ironicznie.
    - Zawsze to coś. Szło ci całkiem nieźle. Mnie zbałamuciłeś dokładnie.
  • Nazwa.pl
  • #9
    literatka
    Level 12  
    Dopiero przed samą kolacją, Anna otwarcie przedstawiła mi swoją koncepcje przebudowy sytuacji w resorcie. Wiązała się z wymianą części kadr dowódczych w departamentach, do czego potrzebowała nie tylko mojej akceptacji, ale też inicjatywy. Z różnych względów nie chciała występować publicznie jako miecz Damoklesa. I to ja miałem wziąć na siebie ciężar tych decyzji, aby przynajmniej wobec struktur partyjnych, ona pozostała z winą wątpliwą. Nie chciała zadrażniać swoich partyjnych relacji bardziej, niż to było niezbędne. A ja świetnie nadawałem się do roli piorunochronu, skupiającego na sobie pretensje niektórych, partyjnych bonzów. A że było to zgodne z moimi myślami i zamierzeniami…

    Jeszcze w hotelu, przy samotnej nocnej wódce, przemyśliwałem tę sytuację i doszedłem do wniosku, że bez ludzi, którzy tylko mnie zawdzięczają swój awans, zbyt wiele to ja nie dokonam. Pracowałem kiedyś w administracji. Wprawdzie tylko gminnej, ale to wszystko pochodzi z jednej, tej samej matrycy. Urzędnik jest urzędnikiem i nikim innym nie będzie!

    Naczelnym celem życiowym każdego urzędnika, jest udowodnienie swojej przydatności, oraz niezbędności dla urzędu! A nie rozwiązywanie jakichś tam problemów. To go interesuje najmniej i tylko na odczepne. Dlatego urzędnicy skupiają się przede wszystkim na problematyce własnego przetrwania i trwania. A o rozwoju, to nawet mowy być nie może.

    Więc jeśli komuś udałoby się, diametralnie zmienić podejście urzędniczej kasty do wywiązywania się z nałożonych obowiązków, to zasłużyłby na Nobla bezwzględnie!
    Ja nie miałem złudzeń co do Nobla. Wiedziałem jednak, że drobne wstrząsy kadrowe i wywołana tym niepewność jutra, mogą przerwać tę kocią sytość biurokratów. I zmusić ich do wysiłku. Inaczej nie da się nimi sterować. Anna trafiła ze swoimi planami na podatny grunt.

    Przyjęliśmy więc kilka postanowień. Ja miałem zwrócić się do Damiana, a Dorotka rozejrzeć wokół siebie. Poza tym zaplanowaliśmy spotkanie z Zielonikiem, a i Lidka obiecała, że przemyśli swoje kontakty oraz znajomości. W ten sposób postanowiliśmy poszukać najlepszych dostępnych specjalistów, do pracy w resorcie. Jeszcze nieskażonych biurokratyczną rutyną.
    Szanse ocenialiśmy różnie. Środowisko biznesowe oferowało rzeczywistym fachowcom znacznie większe pieniądze, niż mogli otrzymać w ministerstwie. Sam byłem tego najlepszym przykładem. Jedynym wabikiem na posadę, dla prawdziwego fachowca mógł być pozostający ślad w życiorysie. Stanowisko dyrektora departamentu, a nawet zwykłego kierownika wydziału w ministerstwie, mogło mieć kiedyś znaczenie, podczas szukania pracy. I duży wpływ na wysokość przyszłego wynagrodzenia w jakiejś korporacji. Rzecz nie tak znowu do pogardzenia. Na to właśnie liczyliśmy.

    Wtedy właśnie, gdy dogadywaliśmy szczegóły, zadzwonił Anny telefon. Przeprosiła nas i odeszła nieco na bok, ale za niedługi czas wróciła i oddała aparat Dorotce, mówiąc niemal bezgłośnie, że to pan premier chce z nią rozmawiać. Zrobiliśmy zdziwione miny, jednak Dorotka wzięła telefon, przedstawiła się służbowo, po czym dość wesoło rozmawiała przez kilka minut.
    - Pan premier zaprosił mnie na uroczystość twojej nominacji – oznajmiła mi śpiewnie, zwracając Annie aparat. – Zapewnił przy tym, że przepustka będzie na mnie czekała, a ochrona zostanie powiadomiona, aby nie czynić mi wstrętów.
    - Co za staroświecki język… – zauważył Romek.
    - Prawda? – Dorotka roześmiała się. – Celowy i świadomy zabieg. Co go tak natchnęło? – zwróciła się do Anny.

    - Nie wiem. Uważam jednak, że dopiero dzisiaj zaczął na poważnie studiować Tomka dossier – wyjaśniła jej Anna. – Nie wiem jakie zdobył o was informacje, ma przecież swoje własne kanały do tych spraw. Ja przesłałam mu tylko życiorys, który Tomek składał wcześniej w kadrach jako doradca, swoją opinię, oraz bardzo krótkie wyjaśnienie, że jego żona jest prezesem banku Solution Poland S.A. Bez żadnych innych szczegółów. To wszystko.
    - A tak właściwie po co dzwonił? – zapytałem.
    - Upewniał się, czy coś w naszych ustaleniach nie uległo zmianie. Powiedziałam, że jestem właśnie w waszym domu i wraz z posłanką Lidką, prowadzimy burzę mózgów na temat przyszłości. Co według mnie przyjął z zadowoleniem.
    - Więc ja tak samo, nie odmówię sobie przyjemności oglądania cię jutro! – oświadczyła nagle Lidka. – A co, niech mnie spróbują nie wpuścić!
    - Informuję więc, że uroczystość ma się rozpocząć o dziewiątej – przypomniała Anna. – Będzie też na niej, zgodnie z pradawną tradycją, rządowy fotograf, dokumentujący podobne wydarzenia dla potomnych.
    - O kurczę! Dorka! Robimy się jutro na bóstwa? – Lidka dostała zastrzyk energii.
    - Robimy! – potwierdziła entuzjastycznie Dorotka.

    Na tym zakończyła się nasza burza mózgów. Panie zajęły się planowaniem i szykowaniem własnej urody, a wszelkie inne państwowe problemy, natychmiast zeszły na dalszy plan. Gdyby planowały wojnę, obawiam się, że też musiałaby poczekać. A że Annę również wciągnęły w te swoje obrzędy, dopiero po dwudziestej drugiej wracaliśmy do Warszawy. Chłopcy spali nam już w samochodzie.

    W poniedziałek rano, tuż po dziewiątej, uroczyście odebrałem z rąk premiera nominację na sekretarza stanu i w taki sposób wszedłem w skład rządu Rzeczpospolitej. A ponieważ premier wiedział, że Anna już przygotowała dla mnie nominację na swojego pierwszego zastępcę, od razu zostałem zaproszony na wtorkowe posiedzenie rady ministrów.
    Po to, bym bezzwłocznie zaznajamiał się z zasadami oraz regulaminem zebrania tego gremium, oraz dał się poznać innym członkom rządu. Gdyż kiedy, być może, przyjdzie mi oficjalnie reprezentować resort pani minister Anny Lechowicz na takim posiedzeniu, wtedy może nie być czasu na prezentacje i bon-ton.

    Byłem bardzo spięty całym wydarzeniem, troszkę niewyspany, chociaż adrenaliny miałem w organizmie nadmiar. Może dlatego wśród kilkunastu osób obecnych podczas ceremonii, rozpoznałem jedynie ministra Domagałę. A przecież tych oficjalnych person było więcej, co najmniej jeszcze kilka, nie licząc personelu technicznego.
    Z aktem powołania w dłoni, najpierw podszedłem do Dorotki i od niej odebrałem pierwsze gratulacje, połączone z gorącymi pocałunkami i rzadko chyba oglądanymi na tej sali namiętnym uściskiem, co wyzwoliło nieoczekiwaną reakcję mojego organizmu. Pachniała dzisiaj tajemniczo, jak przed laty i… poczułem nagły przypływ pożądania.

    W jednej chwili zdałem sobie też sprawę, że wczorajsza, wieczorna dyskusja pań nie przeszła bez echa. Dorotka wyglądała wręcz bosko! Rano nie widziałem jej na wyjściowo. Przyjechałem do ministerstwa o godzinę wcześniej. Nie mogłem więc obserwować jak się ubierała, jak robiła makijaż... Ależ zrobiła mi niespodziankę! Pomyślałem, że chętnie bym ją teraz rozebrał…

    Nic z tych rzeczy jednak. Zaraz rozdzieliła nas Lidka, jakby nie mogąc doczekać się możliwości złożenia mi gratulacji, po niej zaś uczyniła to Anna. Obydwie wystrojone i ponętne, chociaż ubrane zupełnie nie wyzywająco…
    Cóż to za epidemia? Nie mam pojęcia na czym polegała, jednak powietrze wokół nich, było niemal gęste od jakiejś niewidzialnej, erotycznej aury. Ciekawe czy będzie to widoczne na pamiątkowych zdjęciach, które robił nam urzędowy fotograf.
    Z Dorotki byłem jednak dumny i nawet nie przeszkadzał mi fakt, że to jej premier poświęcił na rozmowę resztę czasu. Ja musiałem zadowolić się wymianą zdań z ministrem Domagałą. O pożądaniu więc szybko zapomniałem.

    Niestety, w tym samym też dniu, zakończył się mój zachwyt związany z awansem. Po powrocie do ministerstwa, Anna oficjalnie przedstawiła mnie podsekretarzom stanu, oraz dyrektorowi generalnemu i w obecności wszystkich dyrektorów departamentów, wprowadziła do kolegium resortu. Tak naprawdę chyba dopiero wtedy zrozumiałem, co ten awans oznacza w moim życiu. Jak będę musiał zmienić sposób postrzegania swoich obowiązków?
    I nie będę ukrywał, że poczułem się niezbyt pewnie. Uprzednia odwaga mnie opuściła. Czy sobie poradzę? Przecież umiem tak niewiele… Ależ mi brakowało Dorotki przy boku, jej jednego słowa zrozumienia i poparcia.

    Nie było jednak czasu na rozważania, Anna nie dała mi odpocząć. Cały dzień miałem tak zorganizowany, że na własne myśli brakło czasu. I nawet gdy większość urzędników już zakończyła pracę, oraz opuściła gmach ministerstwa, dla mnie nie oznaczało to końca dnia pracy. Anna poprosiła mnie wtedy do swojego gabinetu i przedstawiła najpilniejsze zadania z którymi mieliśmy się zmierzyć.

    Okazało się wtedy, że chociaż od dawna byłem jej doradcą, o wielu z nich nie miałem nawet zielonego pojęcia. Dlatego do domu pojechałem w okolicach godziny dwudziestej, nie mając przy tym wesołej miny.
  • #10
    literatka
    Level 12  
    W taki sposób zakończył się w moim życiu sielski, anielski okres życia w charakterze podwładnego pani prezes zarządu banku Solution Poland S.A. Już nie będzie niedaleko kochanej, wymagającej, ale czasami bardzo wyrozumiałej dla mnie Dorotki. Nie będzie jej rad, wyjaśnień, a czasem tego zwykłego uśmiechu, z paroma słowami otuchy. Pozwalającego na zmobilizowanie sił i większą wiarę w siebie. Tutaj będzie czekał na mnie tylko szereg stojących niżej szakali, czyhających na każdy mój błąd, oraz bardzo wymagająca Anna. A ja już nie będę mógł sobie pozwolić na takie zachowania wobec niej, jakie stosowałem będąc jej doradcą. Teraz nie wchodziło to w grę, miałem tego świadomość.

    Dorotka bardzo poważnie potraktowała mój niewątpliwy awans. Podczas późnej kolacji, kiedy opowiedziałem jej wrażenia po pierwszym dniu urzędowania, oznajmiła mi, że z tej okazji złożyła rezygnację z dyrektorowania departamentem wschodnim. Chociaż, prawdę powiedziawszy, było to niemal fikcją już od dłuższego czasu.
    Zapowiedziała też zakończenie przed wakacjami okresu prowadzenia szerszych zajęć dydaktycznych na uczelni. Od nowego roku akademickiego miała prowadzić jedynie seminarium dyplomowe, tak jak to kiedyś zakładaliśmy.
    - Wreszcie! – westchnąłem, usłyszawszy tak dobrą informację. – Naprawdę to z powodu mojej nominacji?
    - Oczywiście że tak – posłała mi całusa poprzez stół. – Kiedyś ty mi pomagałeś, teraz kolej na mnie. Muszę stworzyć ci odpowiednie warunki do pracy, dlatego przejmę część twoich zajęć z chłopcami. Chociaż sama i tak nie dam rady. Nic to, jakoś sobie poradzimy. Rozmawiałam dzisiaj z Pawłem, ma oddelegować do tych zadań dwóch swoich ochroniarzy. Jutro więc pojadę z nimi do ambasady i załatwię formalności, aby mogli odbierać chłopców ze szkoły.
    - Szkoła szkołą, kto będzie z nimi jeździł wieczorami na tor?
    - Jeśli ciebie nie będzie, to też któryś z nich. Może czasami i ja zabiorę się z panem Kazimierzem.

    - Słoneczko, a o czym tak zawzięcie debatowałaś rano z premierem? – zmieniłem temat.
    Nie zaskoczyłem jej, roześmiała się na samo wspomnienie.
    - Robiłam wam konkurencję!
    - Jaką?
    - Pan premier postanowił wypróbować na mnie swój urok osobisty i sondował możliwości bliższej współpracy. Twierdził, że wprawdzie nie znał mnie dotychczas osobiście, ale dużo dobrego słyszał. Liczy więc na współpracę w przyszłości.
    - Zgodziłaś się?
    Pokręciła głową przecząco.
    - To jest wykluczone z dwóch kardynalnych powodów. Po pierwsze, mój status bankowca wyklucza jawne zaangażowanie się, po stronie jakiejkolwiek opcji politycznej. A praca dla dowolnego rządu, byłaby właśnie takim określeniem się.

    - A drugi?
    - Słyszałeś chyba, co powiedziałam nad ranem Zielonikowi na naszym, pamiętnym balu dziesięciolecia banku?
    - Masz na myśli postanowienie, że już nigdy dla nikogo nie będziesz pracowała?
    - Czyli pamiętasz.
    - Powiedziałaś mu to samo? Premierowi?
    - Dokładnie tak! Że Solution Poland S.A. jest moim ostatnim w życiu pracodawcą i to nie tylko w Polsce. Nigdy już i nigdzie nie będę pracowała stale dla kogoś innego. Chyba, że będzie to polegało na świadczeniu wybranych przeze mnie usług. I to wyłącznie na moich warunkach, oraz w zakresie, jaki ja zechcę.
    - Nie zaskoczył cię pytaniem o uczelnię?
    - Próbował. Muszę ci powiedzieć, że zebrał o nas mnóstwo informacji i to prawdziwych. Wie niemało.

    - I jak z tego wybrnęłaś?
    - Zwyczajnie. Przecież uczelnia nie jest dla mnie miejscem pracy, a w pewnym sensie bardziej misji. Owszem, płacą mi tam za prowadzenie zajęć, tylko ja z tych pieniędzy nie korzystam, więc nie uważam się za pracobiorcę. Bardziej za wolontariusza wspomagającego młode pokolenie kraju, którego jestem obywatelką. To wszystko!
    - Podobnie jak ja, byłem do dzisiaj wolnym strzelcem u Anny… – westchnąłem. – To jest dobry status, kiedy ma się odpowiednie zaplecze i można sobie pozwolić na niezależność. Dzisiaj jednak zdałem sobie sprawę, że to już jest poza mną. Już nie będę mógł sobie pozwalać na różne sposoby drażnienia jej. Ech, jak ja jej czasem dokuczałem…
    - Dobrze, że zdajesz sobie z tego sprawę – potwierdziła. – Dbaj zatem o poziom i nie daj się prowokować, a już szczególnie dziennikarzom. Czasy, kiedy wielkim wysiłkiem mogliśmy pozostać niemal anonimowi, właśnie się zakończyły.
    - Wiem o tym, niestety.

    - Tym bardziej! – ciągnęła. – Już zawsze jakiś paparazzi może się tułać wokół miejsca naszego pobytu. Nigdy nie możemy o tym zapominać. A że nie mamy czasu na rozglądanie się dookoła, trzeba być zawsze gotowym, niczym do sesji zdjęciowej dla jakiegoś kolorowego magazynu.
    - Piękna perspektywa!
    - Teraz już przed tym nie uciekniemy. I tak udało nam się przeżyć kilka lat we względnym spokoju.
    - Czyli to ja go zburzyłem?
    - Spokojnie, nie rób sobie wyrzutów. To było nieuchronne.
    - Powiedz mi… Jesteś zadowolona z mojej nominacji?
    Wstała i bez słowa podeszła bliżej, po czym usiadła mi na kolanach.
    - Nawet bardzo! – przytuliła się. – Możesz też zawsze liczyć na moje wsparcie, niezależnie czego miałoby dotyczyć.
    - Prawdę powiedziawszy…
    - Co chciałeś powiedzieć?
    - Kiedy dzwoniłem do ciebie z restauracji, w piątkowy wieczór, nie spodziewałem się, że tak szybko się zgodzisz.

    Roześmiała się.
    - Kochanie! A pamiętasz co mi powiedziałeś, kiedy to ja ciebie pytałam, czy mam przyjąć propozycję objęcia funkcji prezesa banku?
    - Dokładnie nie pamiętam, byłem wtedy bardzo zdołowany.
    - Rozumowałeś jednak całkiem logicznie. Dlatego i ja nie miałam wątpliwości. Dasz sobie radę, naprawdę! Trochę więcej wiary w siebie, wcale nie wypadłeś sroce spod ogona! Jesteś lepszy niż wielu przed tobą, a poza tym możesz liczyć na moją pomoc. Czy to w domu, czy w postaci odpowiednich ludzi, zdobycia jakichś materiałów, ekspertyz… wszystkiego! Jeśli cokolwiek będzie ci potrzebne, zrobię ile mogę, abyś to miał.

    - Dziękuję ci, skarbie! A wiesz, że podczas tej porannej uroczystości, wprowadziłaś mnie w pewien… dziwny stan…
    - Zauważyłam! – zachichotała. – A właściwie poczułam! Czyli co, kończymy kolację?
    - Jestem za.

    Moja żona jest jednak cudowna…
  • #12
    ArturP
    Level 22  
    Jak powiedział nasz noblista (pisownia zamierzona), "jestem za" a nawet za.
    Taka opcja by mi niezmiernie odpowiadała. :)
  • #13
    literatka
    Level 12  
    Od następnego dnia zaczął się dla mnie okres żmudnej, stresującej i bardzo wyczerpującej harówki, w dodatku za dość mizerne wynagrodzenie, w porównaniu z poprzednią posadą. Tym bardziej, że musiałem natychmiast zrezygnować z członkostwa we wszystkich radach nadzorczych. Nawet tych, w spółkach skarbu państwa. Od tego dnia, nie było mnie już stać na restauracje z dwoma gwiazdkami, bez pomocy Dorotki. Chociaż wiele osób w kraju chciałoby mieć taką płacę, jaką otrzymałem w ministerstwie.
    Dla mnie jednak był to wielki finansowy regres, którego w dodatku nie mogłem zrozumieć. Osoby niższe rangą otrzymywały wyższe wynagrodzenie, ale oni nie podlegali pod ustawę. Dziwne uregulowania wymyślili posłowie.

    Na szczęście, moje kochanie nie zamknęło za mną furtki. W banku dostałem jedynie urlop okolicznościowy, na czas powołania do pełnienia funkcji rządowej i w ten sposób moje stanowisko zostało zablokowane. W razie dymisji, mogłem bez żadnej zwłoki wrócić do pracy w banku. Poza tym, do końca kadencji było już z górki. Tyle może wytrzymam, stale korzystając z karty kredytowej naszego wspólnego konta. Chociaż tylko Dorotka je zasilała.
    Swoje zarobki gromadziłem na oddzielnym, prywatnym koncie i to również było jej decyzją. Tak sobie zażyczyła.

    A w pracy… Urzędowa biurokracja okazała się jeszcze bardziej niesterowalna, niż to przewidywałem. Nawet w najczarniejszych myślach. Podjąłem pracę pełen optymizmu, gotów na duże wyrzeczenia, w zamian jednak chciałem szybko ujrzeć jakieś efekty tego wysiłku. A tu… powoli, panowie, wszystko powoli! To trzeba uzgodnić, to uzasadnić, tu ktoś protestuje, tu nie mamy poparcia, na to znowu nie ma odpowiednich paragrafów… Codzienność zupełnie nie przypominała pracy bankowej, gdzie pomysł bywał przedyskutowany, poprawiony, zaakceptowany i wtedy bezzwłocznie podlegał realizacji.
    Jedyną rzeczą, która powiodła mi się już w pierwszych dniach, było ściągnięcie Kingi. Czyli dziewczyny, którą poznałem w Arłamowie. Wystarczyła jedna, krótka rozmowa, za pośrednictwem Dorotki, aby przyjęła ofertę. Chociaż najpierw miała zostać asystentką.
    Zaproponowałem jej jednak, że będzie odpowiadała wyłącznie przede mną oraz Anną, po czym… wysłałem na tygodniową praktykę do Beatki. Aby zrozumiała o co mi chodzi.

    Rozmowa z nią po powrocie, była równie konkretna i treściwa. Zapytałem czy jest w stanie zorganizować mi podobne centrum obsługi prawno – asystencko – sekretarskiej, jakie miała Dorotka. Czy się tego podejmie. A kiedy odpowiedziała, że jest gotowa zmierzyć się z takim zadaniem, dałem jej szerokie kompetencje, odnośnie doboru członków całego zespołu. Chociaż zastrzegłem, że dotychczas pracujące sekretarki, muszą posady zachować. Nie warto było pozbywać się tak doświadczonych osób, o tym wiedziałem od dawna.
    Kinga okazała się sprytna, inteligentna, oraz jeszcze nie zmanierowana i bardzo szybko zaczęła organizować mi pracę tak, jak tego oczekiwałem. Według wzorców bankowych. Zaprzyjaźniła się przy tym z Beatką, chociaż nie wiedziała, że jest to córka Anny.
    Zorientowałem się jednak, jak wiele spraw konsultowała z nią na bieżąco. Co dobrze rokowało na przyszłość. Ten manewr miał szansę powodzenia.

    Dzięki temu, w stosunkowo krótkim czasie, miałem do dyspozycji zespół inteligentnych pracowników, którzy zaczęli dbać, abym na bieżąco wiedział, które z dostarczonych mi informacji są sprawdzone, więc wiarygodne, nie zapominał co mam zrobić na czas, gdzie i kiedy jechać, kogo zaprosić, z kim się spotkać, do kogo zadzwonić, komu udzielić informacji, a kogo zlekceważyć i tak dalej.
    Młoda ekipa szybko znajdowała potrzebne mi informacje, nazwiska, numery telefonów, przepisy czy tematy i to właśnie im, w jakiejś części, zawdzięczam, że nie przestraszyłem się tego ministerialnego urzędniczego molocha. I nie podałem się do dymisji już po paru tygodniach. Wprowadzili też do ministerstwa odrobinę młodzieńczego entuzjazmu, a że wymusiłem dla nich płace bliżej górnego zakresu możliwych widełek, pracowali z dużym zaangażowaniem.

    Dorotka natomiast podsunęła mi osobę Łukasza, który w Moskwie nie miał już co robić. Wielkich perspektyw tam nie było, skoro zapadła decyzja okresowego zamrożenia naszego stanu bankowego zaangażowania. Mógł wprawdzie wyjechać do Bukaresztu, albo podjąć pracę w banku warszawskim. Kiedy jednak usłyszał, że miałby dużą szansę wrócić do pracy w administracji państwowej, bez wahania wybrał tę ostatnią możliwość. A ja nie mogłem odmówić pomocy własnej żonie. Zresztą, wcale odmawiać nie chciałem.
    Łukasz doskonale wpisywał się w mój zamysł, którym zdążyłem już zaszczepić Annę. Aby to minister rozwoju przejął, od ministra spraw zagranicznych, nadzór nad naszymi ataszatami handlowymi w ambasadach. Bo obecny stan prawny, był zdecydowanie ułomny.

    Nasz resort finansował wszelkie inicjatywy polskich przedstawicieli za granicą. To my wydzielaliśmy fundusze, na organizację różnych przedsięwzięć gospodarczej promocji. Po co więc istniał jakiś dodatkowy pośrednik? Było to zbędne dublowanie pracy. Zmiana byłaby więc logiczna. Wymagała jednak decyzji premiera. Co oznaczało nie kończące się uzgodnienia międzyresortowe, analizy i opinie ekspertów, prawników, doradców…
    Tym niemniej taką przyszłość zakładaliśmy. Dlatego też, od razu powołałem Łukasza na stanowisko zastępcy dyrektora Departamentu Informacji i Promocji oraz powierzyłem mu przygotowanie dokumentów, a także koordynację działań związanych z taką zmianą. Bardzo mu się to zadanie podobało, a ja byłem pewien, że ma wystarczającą wiedzę w temacie, aby podołać temu zadaniu w pełnym zakresie i bez przypominania.

    Z czasem też, nie spiesząc się zbytnio i nie powodując nagłych wolt w pracy resortu, zaczęliśmy z Anną przymierzać się do wymiany kadr na szczytach departamentów. Do wakacji zaplanowaliśmy odwołanie czterech dyrektorów oraz kilku zastępców. Na początek jednak, spośród osób poufnie rekomendowanych przez Dorotkę, Damiana, oraz prezesa Zielonika, powołaliśmy czterech zastępców dyrektorów, poza dotychczasowym schematem organizacyjnym.
    Dla ludzi doświadczonych stało się oczywiste, że jest to rozwiązanie tymczasowe. Ktoś, kiedyś, będzie musiał zwolnić dla nich miejsce. I będzie to albo dyrektor, albo któryś z zastępców. Dlatego posunięcie to szybko przyniosło zakładany przez nas efekt. Marazm w biurach jakby się skończył. W nicość obróciła się niezachwiana pewność zatrudnienia i towarzystwo zabrało się do pracy.
    Mały kij włożony w mrowisko spowodował, że dotychczasowi podopieczni niektórych partyjnych bonzów, utracili nagle grunt pod nogami.

    Nie byłem główną przyczyną tych zmian, Anna miała je w zarysach zaplanowane od dawna, ale to ja firmowałem cały proces. Dlatego niechęć tego środowiska skupiła się na mnie, co zresztą szybko dotarło do moich uszu. Bywało, że biurowe pokoje przez kilka tygodni czasami aż kipiały od cichego roztrząsania powodów mojego awansu, prób zrozumienia roli jaką mam tu do spełnienia, zgadywania kim naprawdę jestem i kto za mną stoi. Oraz czego będzie się można po mnie spodziewać w przyszłości.
    Nawet byłem ciekawy czy ktoś się domyśli, że jestem tu raczej pomocnikiem Anny, a nie twórcą własnej polityki, ale nie miałem kogo zapytać. Owszem, bywało że odciskałem też własne piętno na jej pomysłach, czasem je rozwijając i modyfikując. Bywało również, że to Anna przyjmowała moje pomysły za własne i wtedy starałem się realizować je konsekwentnie. Jednak bez jej zgody, na pewno bym tego nie robił.

    Byłem bardzo lojalnym podwładnym, szybko to zauważyła i miałem wrażenie, że jej pewność siebie rośnie. Tak samo jak znaczenie w składzie rady ministrów.
    Większość pracowników resortu, a nawet niektórzy podsekretarze stanu, zauważyli to z pewnym opóźnieniem. Przeważnie wtedy, gdy dla niektórych było zdecydowanie za późno.

    Jeszcze wcześniej, sam podlałem oliwy do ognia podczas jednej z odpraw z personelem. Opowiedziałem jakie mam spostrzeżenia z dawnych lat, kiedy pracowałem w urzędzie gminnym. Jak obserwowałem urzędników trzymających na biurku teczki z dokumentami, do ostatniego dnia upływu administracyjnego terminu. Te napływające, zawsze wkładali pod spód stosu, aby zbyt szybko ich się nie pozbyć. A wszystko po to, by udowadniać jak wiele zadań mają przed sobą do wykonania, chociaż mogli podjąć decyzje od razu. Wtedy mieliby jednak puste biurko i tego się obawiali. Że będą uważani za nieprzydatnych, skoro nie mają zajęcia.

    Zapowiedziałem tego dnia, że naczelnicy i dyrektorzy będę zaglądali do pracowników i skontrolują blaty ich biurek i leżące na nich dokumenty. A kto miga się z odpowiedzią tylko dlatego, że termin nie doszedł jeszcze do ściany, sam taką granicę przekroczy w drzwiach ministerstwa i to bez możliwości powrotu!
    Ponoć podśmiewali się później z moich słów, ale tylko do czasu. Moi nominaci zrobili kilka pokazówek i żarty się skończyły. Ceną tego była wzrastająca niechęć części pracowników wobec mnie, ale też poparcie u innych, o innej mentalności.

    Ta niechętna część, próbowała znajdować na mnie haki. Zderzyli się jednak z moją młodą gwardią, która rzeczywiście, oprócz mnie i Anny, nikogo się nie bała. I odpłacała lojalnością za moje zaufanie. Przynosili mi czasami różne plotki z resortu, aż się dowiedziałem, że sami dorobili się miana moich hunwejbinów. Bardzo mnie to ucieszyło! Oznaczało to przecież, że mogłem już na nich polegać.
  • #14
    literatka
    Level 12  
    Pozwalałem im zresztą na wiele, mimo że większość członków tej grupy nie przekroczyła jeszcze trzydziestu lat. Mieli do mnie dostęp lepszy czasem niż dyrektorzy departamentów. Mogli wchodzić do gabinetu bez wielkich ceremonii, gdyż traktowałem wszystkich bardzo przyjaźnie. Ale w zamian wymagałem w takiej sytuacji konkretów, co w lot załapali.
    Wszelkie moje życzenia traktowali z należytą powagą i starali się wykonywać dokładnie. A jeśli coś stawało im na drodze i sami nie potrafili sobie poradzić, natychmiast byłem o tym informowany. Delikwent otrzymywał wtedy pochwałę, a nie karę i tym sobie ich zjednywałem. Wiedzieli, że nie wymagam od nich cudów, tylko spokojnej, rzetelnej i często zespołowej pracy, oraz zaangażowania. I to mi wystarczy.

    Całą grupą hunwejbinów, a na początku było to trzech panów i trzy panie plus dwie dawne sekretarki, dowodziła Kinga. Panie z sekretariatu, jedyne które ostały mi się po poprzedniku, bardzo nieufnie przyjęły nowe podporządkowanie, czemu się zresztą zbytnio nie dziwiłem. Kiedy się przepracuje kilkanaście lat w jednym miejscu, trudno pogodzić z faktem, że nagle pojawia się jakaś małoletnia osoba i wydaje polecenia. Znałem to zjawisko z banku.

    Psychika nie daje się w podobnych sytuacjach tak prosto oszukać, jakaś zadra pozostaje i może wynurzyć się na powierzchnię w najbardziej niesprzyjającym momencie. Ponieważ zdawałem sobie z tego sprawę, postanowiłem zafundować mojemu najbliższemu zespołowi spotkanie integracyjne w Pokrzywnie. Niech się poznają w warunkach poza pracą. Porozmawiają, wypiją piwa czy wina, łatwiej się będą później porozumiewać. Zaś koszty ich pobytu były dla mnie nieistotne.
    Był to już koniec maja, kiedy ludzie mają lekko pstro w głowie, kiedy wiosna definitywnie wybuchła zielenią i słońcem, kiedy pojawiają się marzenia o lecie i urlopie, ale na razie rytm pracy nie pozwala na realizację podobnych myśli. Był to też jeden z tych niewielu dni w kalendarzu, kiedy mogłem się wstrzelić dokładnie w punkt ich marzeń. Jeszcze nie było lata, jeszcze nikt nie miał wielkich urlopowych planów, a tu nieoczekiwanie pojawiła się okazja ciekawego i darmowego weekendu.

    Byłem wtedy sam w Warszawie. Dorotka poleciała we wtorek do Nowego Jorku i nie określiła nawet dnia powrotu. Nie było to dla mnie niczym zaskakującym, coraz więcej czasu spędzała w swojej dawnej uczelni, gdzie Ania pisała pracę końcową, w nawiązaniu do jej doktorskiej rozprawy. Tyle, że zamiast krajów dawnej Europy wschodniej, tak jak to uczyniła Dorotka, Ania poddała analizie wskaźniki rynków „nowych” krajów azjatyckich, na czele z Chinami. I wtedy okazało się, że współczynnik korekcyjny, który w teoriach zaproponowała Dorotka, też się sprawdza, chociaż jego zawartość była inna. Dodatkowo zmieniała się w czasie, w miarę dojrzewania tych rynków.

    Mówiąc po ludzku, waga poszczególnych wydarzeń społecznych okazywała się różna, w zależności od dalszego rozwoju sytuacji politycznej czy tak samo gospodarcze. Ale kierunek postępujących zmian w takich sytuacjach, był powtarzalny. Mógł odcisnąć piętno na rynkach finansowych i można go było prognozować bez większych pomyłek, gdy tylko się ustalił.
    Zależności przedstawione przez Anię w swojej pracy jasno pokazywały, że postępowanie według proponowanego przez nią scenariusza, zastosowanie współczynnika korekcji, byłoby aproksymacją nastrojów giełdowych i pozwalałoby nie tylko przewidywać, ale i wykorzystać wydarzenia. Przeważnie wbrew owczemu pędowi większości inwestorów.

    Wszystko to nie było jeszcze opublikowane. Na razie cała teoria była znana jedynie niewielkiemu gronu ekonomistów uniwersyteckich w Yale i rozumiałem, że Dorotka, będąca twórcą i przyczyną całego zamieszania, musiała nad tym czuwać. Wiedziałem, że szykuje się duża publikacja, dlatego w niczym się jej nie sprzeciwiałem, chociaż były to dla mnie trudne dni. Czegóż się jednak nie robi dla ukochanej żony…
    W dodatku, do Stanów, wraz z grupką posłów, poleciała również Lidka. Parlamentarzyści mieli tam jakieś swoje spotkania z Polonią, ale Lidka zostawała później prywatnie, gdyż obydwie z Dorotką zaplanowały rajd po nowojorskich butikach. Takim postanowieniom nie byłem w stanie się sprzeciwić, stąd też wziął się nieokreślony termin ich przylotu.

    Kinga wysłuchała mojej propozycji ze zdziwieniem, ale obiecała szybko skonsultować ją z resztą załogi i po dwóch godzinach otrzymałem odpowiedź. Przyjętą entuzjastycznie, co nie było dla mnie niespodzianką. Któż inny mógł zaoferować im podobne warunki? Bezpłatny weekend z dowolną osobą zaproszoną, nielimitowany dostęp do hotelowych usług i tylko jeden mały obowiązek. Czyli spotkanie ze mną w sobotni wieczór, na nieformalnej naradzie. Żyć, nie umierać! Panie sekretarki upewniły się tylko, czy mogą zabrać ze sobą dzieci, a kiedy to potwierdziłem, obiecały się zjawić.

    Nie wiedziałem jednak, że Kinga zaprosi Beatkę, w miejsce swojego partnera. Przy czym nie oznaczało to jej odmiennej orientacji seksualnej. Zrobiła tak w podziękowaniu za pomoc. Za nauki, których Beatka jej udzielała. Taki koleżeński rewanż. A Beatka na to jak na lato, zaproszenie przyjęła, o czym zresztą wcześniej nie wiedziałem.

    Piątkowy dzień pracy zakończyliśmy o trzynastej. Przez cały tydzień nie opuszczałem ministerstwa przed dwudziestą, ileż można pracować? Pojechałem do szkoły, czego dawno nie robiłem z braku czasu, odczekałem kilkadziesiąt minut, po czym odebrałem chłopców. Bardzo zadowolonych z mojej obecności. A później, po obiedzie, zabraliśmy panią Helenę i ruszyliśmy w drogę. Do Malborka.
    To był sprawdzian operatywności moich przybocznych. Na godzinę przed wyjściem z pracy, poleciłem im zorganizowanie dla mnie rodzinnej wycieczki do zamku, połączonej z rezerwacją hotelu, wynajęciem przewodnika na sobotni poranek i całą otoczką takiej wyprawy. Byłem ciekawy jak sobie poradzą.
    No i tuż przed opuszczeniem gabinetu, Kinga zreferowała, że wszystko jest załatwione. Otrzymałem streszczenie wskazówek dla turysty, potwierdzenie rezerwacji, numery telefonów, adresy, nawet współrzędne dla GPS-u, chociaż ich zbytnio nie potrzebowałem. Mój jeep potrafił poradzić sobie z tym sam. Ale oni o tym nie wiedzieli.

    Wycieczkę zorganizowałem z myślą o bliźniakach. Nasze życie rodzinne nie tak dawno uległo przeorientowaniu, a już zaczynały powstawać niejakie problemy. Chłopcy przestawali być grzeczni, tak jak dotychczas i to mnie niepokoiło. Dorotka próbowała interweniować, jednak coś jej umknęło z rąk. Nie czuła motoryzacyjnego tematu i chociaż starała się nimi zająć w miarę dawnego rozumienia ich potrzeb, tak jak mi obiecywała, jednak w tej kwestii przestała być autorytetem. A to się przenosiło także na inne sprawy. Pawełek z Piotrusiem byli teraz w wieku, kiedy bardziej potrzebowali mnie, a nie mamy. Miałem tego świadomość, tylko cóż, nie mogłem się rozdwoić. Doba niezmiennie liczyła dwadzieścia cztery godziny i to się nie chciało zmienić.

    Była jeszcze inna kwestia, która tkwiła w mej podświadomości jak drzazga i w żaden sposób nie mogłem się jej pozbyć. Nie dokuczała wprawdzie na co dzień, tym niemniej, od czasu do czasu pojawiała się na powierzchni, zatruwając mi samopoczucie. Tą kwestią była sprawa mojego obywatelstwa. Moja żona była Amerykanką, dzieci również posiadały obywatelstwo, a ja… Ja miałem jedynie wizę, którą zawsze można cofnąć. Nie miałem nawet zielonej karty.
    Ten nierówny status, jak dotąd, nie wpływał realnie na nasze życie. Dorotka nigdy nie wykorzystała tego argumentu w naszych relacjach. Jednak sama świadomość, że może kiedyś tak zrobić, bardzo mnie czasami gryzła. Milczałem jednak i nie dzieliłem się z nią swoimi wątpliwościami, gdyż kiedyś wyjaśniła mi swoje stanowisko.

    Tłumaczyła, że zieloną kartę mogę uzyskać właściwie „od ręki”, ale nie ma to sensu. W mojej sytuacji rodziłoby to same obowiązki, głównie podatkowe, bez żadnych istotnych korzyści. Podobnie byłoby przy wystąpieniu o nadanie obywatelstwa. Musielibyśmy wyjechać do USA, tam zamieszkać i tam uczynić centrum swojego życia.
    Oczywiście, nie wyraziłem takiej ochoty. Tu mi było jeśli nie lepiej, to przynajmniej znajomo, nie było powodów skarżyć się na cokolwiek. Mimo to, gdzieś tam daleko w głowie, czułem się w pewnym sensie gorszy. A to wzmagało moje patriotyczne uczucia…
    I to był drugi, bardzo ważny powód naszego wyjazdu.

    W tym roku amerykańska szkoła zaplanowała dla uczniów wakacyjną wycieczkę po Stanach. Rzecz zrozumiała, misja ich rodziców w Europie kiedyś się skończy, dlaczego więc dzieci amerykańskich przedstawicieli mają mieć jakieś zaległości w poznaniu własnego kraju? Tym bardziej, że zaczął się rok wymiany personelu, co najmniej połowa z nich opuści placówkę w Warszawie już na stałe, przyjadą zaś następni. Czas, aby dzieci powoli również przeorientowały się na powrót do kraju. Europę poznały, odwiedziły przecież wiele miejsc.
    Był tylko jeden mały problem. Ze względu na wyższe koszty podróży za ocean, ich pobyt zaplanowano jedynie na trzy tygodnie, a nie cztery, jak to bywało w Europie. Amerykański budżet również nie był z gumy.

    Całą sytuację omawialiśmy z Dorotką w sypialni, przez kilka dni. W końcu doszliśmy do konsensusu. Chłopcy mieli pozostać w Stanach do końca lipca, pod opieką znajomych Dorotki z ambasady, mających syna uczącego się dotąd w klasie bliźniaków. I kończących już misję w Polsce. My natomiast zrezygnujemy z urlopu w lipcu i odpoczniemy w sierpniu, razem z dziećmi. Tym razem nie wyjadą już nigdzie.

    W takiej sytuacji, postanowiłem wyposażyć chłopców patriotycznie, chociażby w podstawową znajomość polskich, najważniejszych zabytków. Aby podczas rozmów z rówieśnikami, kiedy będą odwiedzali jakieś amerykańskie miejsca pamięci, mogli pochwalić się znajomością również polskich, zabytkowych budowli.
    - A w Polsce oglądaliśmy zamek, który zbudowano ponad czterysta lat przed powstaniem Stanów Zjednoczonych! – tak sobie wyobrażałem ich wypowiedzi, w czasie dyskusji z rówieśnikami.
    Moje dzieci nie mogły zapominać, że posiadają również polskie obywatelstwo.
  • #15
    literatka
    Level 12  
    Wycieczka okazała się całkiem udana. Niewielki, mimo to całkiem przyjemny hotel w centrum miasta, nie dysponował wprawdzie apartamentami, oferował jednak całkiem dobre, rodzinne rozwiązanie. Czyli pokój „studio” składający się z dwóch pomieszczeń, w których ulokowałem się z chłopcami. A pani Helena zajęła numer tuż obok. Przed kolacją zdążyliśmy jeszcze wybrać się na wycieczkę pod zamek, obejrzeć wszystko z zewnątrz, co moje pociechy wprawiło w zachwyt.
    Nie bagatelizowałem tej wycieczki. Zdawałem sobie sprawę, że wizualne wrażenia zapadną w ich pamięci na dłużej, niż jutrzejsze zwiedzanie wnętrz. O szczegółach z czasem zapomną, zaś bryła zamku będzie tkwiła w ich umysłach, tak jak mnie. Byłem tu pierwszy raz jako dziecko, mniej więcej w ich wieku. I później przez długie lata przeżywałem ten widok.

    Zadowolenie z pierwszego dnia pobytu, podczas zupełnie niezłej kolacji, popsuł nam kelner. W pewnej chwili, nieoczekiwanie, zwrócił się do mnie per „panie ministrze”.
    - Kto panu powiedział kim jestem? – zwróciłem się do niego ostro.
    - Szefowa! – wzruszył ramionami.
    - Gdzie ją mogę znaleźć?
    - Jeśli pan sobie życzy, to powiadomię.
    - Byłbym panu zobowiązany…
    - Dobrze, przekażę.
    Po kilku minutach, do naszego stolika podeszła, na pierwszy rzut oka miła i sympatyczna, młoda kobieta.
    - Dobry wieczór państwu! Pan minister życzył sobie rozmowy ze mną…
    - Dobry wieczór pani! – odparłem. – To nieprawda! Nie „życzyłem sobie”, a jedynie poprosiłem o możliwość takiej rozmowy. Skoro jednak była pani tak uprzejma pofatygować się do nas, skorzystam z okazji i zapytam. Skąd pani wie kim jestem?
    - Jak to skąd? Rezerwacja opiewa na nazwisko pana ministra…
    - Ależ ja tu jestem zupełnie prywatnie! I płacę z własnego konta a nie ministerialnego.
    - Ja pana przepraszam, taką mam rezerwację! – rozłożyła ręce z uśmiechem.

    - Rozumiem – pokiwałem głową. – Byłem kiedyś współwłaścicielem hotelu, znam ten ból. Proszę jednak nie eksponować mojego tutaj pobytu. Jesteśmy zwykłymi turystami i niech tak zostanie.
    - Dobrze. Jest jednak problem…
    - Jaki?
    - Mamy zamiar poprosić pana jutro o wpis do księgi gości.
    - No dobrze, skoro muszę…
    - Pan minister jest pierwszym reprezentantem władz tak wysokiego szczebla, którego mamy przyjemność i zaszczyt gościć!
    - Ależ ja jestem nowy w resorcie, jeszcze niczego nie dokonałem.
    - To nie zmienia sytuacji. Panie ministrze, nasz menadżer jest już poinformowany o pana obecności.
    - No tak… bardzo jednak proszę o zachowanie dyskrecji.
    - Postaram się i życzę państwu miłego pobytu zarówno w hotelu jak i w naszym mieście!
    - Dziękujemy.
    Kiedy odeszła, mruknąłem pod nosem.
    - Będę musiał młodzież wytargać za uszy. Rezerwację robi się na numer, a nie nazwisko!

    Do Pokrzywna dojechaliśmy dopiero wieczorem. Wynajęty przewodnik okazał się tak miłym i ciekawym gawędziarzem, że chłopcy nie czuli znużenia i całe zwiedzanie trwało znacznie dłużej niż planowaliśmy. Nasz cicerone był zadowolony, że ma przed sobą zaledwie kilka osób, dlatego pokazywał nam różne ciekawe miejsca, na które z dużymi grupami nie starczało mu czasu a pewnie i ochoty. Opowiadał przy tym tak niesamowite historie, że i ja traciłem chwilami poczucie czasu i miejsca. To była dobra lekcja historii, także dla nas, dorosłych. Dlatego też, bez wahania wcisnąłem mu na pożegnanie studolarowy banknot, mimo że przed wejściem do zamku uiściłem pełną należność za jego opiekę nad nami.
    A w drodze, kiedy usiłowałem nadrobić nieco czasu, nadziałem się na patrol z radarem, co zaowocowało dodatkową stratą ponad piętnastu minut, nie licząc dwustu złotych i czterech punktów karnych. Panom z białymi czapkami nie podobało się, że dowód rejestracyjny nie opiewa na mnie, musiałem więc czekać aż wszystko posprawdzają… Taki był skutek tego, że zapomniałem uruchomić wcześniej aplikację ostrzegającą. Ech…

    Pani Helena doskonale wczuła się w moje nastroje. Kiedy zaparkowałem przed domem, od razu zapewniła, że zajmie się chłopcami i cały wieczór będę miał wolny.
    - To dobrze, bo mam wielką ochotę na drinka, nawet się mył nie będę.
    - Więc my też nie będziemy! – zameldował Pawełek.
    - Smyku! – roześmiałem się. – Wypiję drinka bez mycia, ale potem do łazienki pójdę!
    - E, myślałem, że dzisiaj już nie trzeba.
    - Trzeba, trzeba. Umyjcie się po podróży, pani Helena znajdzie wam coś do przebrania i potem będziecie mogli pójść nad jezioro. Tylko kochani, ja was proszę! Żadnych wygłupów, dobrze?
    - Pojedziemy jutro na tor?
    - Możliwe, jednak warunek jest konkretny. Dzisiejszy wieczór mam zajęty i nie mogę go wam poświęcić. Dlatego, jeśli nie stworzycie mi problemów, spróbuję jutro pojechać. Macie duże szanse.

    - Spróbujesz czy pojedziemy?
    - Jeśli dzisiaj z wami wszystko będzie w porządku, to pojedziemy, zgoda?
    - Zgoda! – odparli niemal razem i poszliśmy wreszcie do domu, a ja odetchnąłem. Zbyt wcześnie chyba, gdyż drzwi nie były zamknięte, no i alarm był wyłączony.
    - Ki diabeł? – spojrzałem na Helenę. – Pani uprzedzała dziewczyny, że dojeżdżamy?
    - Teraz nie, ale przecież wiedziały że się pojawimy.
    - Jest tutaj ktoś? – głośno zawołałem w salonie i nasłuchiwałem.
    W domu panowała jednak sterylna cisza.
    - Wszystko się wyjaśni – bagatelizowała Helena. – Nikt nie narobił nieporządku, a reszty się dowiemy. Nie ma się czym martwić.
    - Będę musiał zaglądnąć zaraz pod strzechę, ktoś jednak tutaj był.
    Wypiłem solidnego drinka i nie wyjmując nawet bagaży, poszedłem w stronę jeziora. Źle zrobiłem. Gdybym wcześniej zaglądnął do sypialni, wszystko byłoby jasne. A tak, dałem się zaskoczyć.

    Dorotka wybiegła na spotkanie, kiedy od strzechy dzieliło mnie zaledwie kilkanaście metrów. Aż przystanąłem z wrażenia.
    - Ty tu skąd? – wyciągnąłem ręce w zdumieniu.
    Uściskaliśmy się niczym małoletni kochankowie, ucałowali, a moja roześmiana żona cieszyła się jak dziecko, że spłatała mi figla.
    - W zastępstwie prowadzę zajęcia szkoleniowe dla twojego sztabu – chichotała. – Miałeś być w południe! Gdzie są chłopcy?
    - Poszli się myć. Czemu mnie nie uprzedziłaś, że już jesteś?
    - Chciałam ci zrobić niespodziankę.
    - Czemu nie zadzwoniłaś, gdy się przekonałaś, że mnie jeszcze nie ma?
    - Nie chciałam wam przeszkadzać. Jechałbyś wtedy zbyt szybko…
    - I tak zapłaciłem mandat – mruknąłem. – Jeszcze się nawet nie myłem. Pójdziesz ze mną pod prysznic?
    - A chcesz? – szepnęła zalotnie.
    - Wątpisz? – spojrzałem jej w oczy.
    Nie odpowiedziała, tylko dyskretnie pokręciła głową przecząco.
    - Chodź, wypadałoby abyś teraz przywitał się ze swoją załogą. Później pójdziemy.
    - Dobrze, Słoneczko! – przycisnąłem ją jeszcze i pocałowałem, po czym, w objęciach, poszliśmy pod słomiany dach.
  • #16
    literatka
    Level 12  
    Dwa stoły na „naszym” miejscu zostały połączone, a naokoło siedziało kilkanaście osób, pośród których rozpoznawałem moją ekipę. Oprócz tego, miejsca zajmowały Beatka i Lidka. Do niej też skierowałem pierwsze kroki, wyciągając dłoń.
    - Moje uszanowanie pani posłanko! – skłoniłem się.
    Lidka podniosła się z ławy i wyszła zza stołu, nie podając mi ręki.
    - Ładnie mnie przywitaj, nie tak byle jak!
    Objąłem ją i uściskałem, po czym serdecznie ucałowałem.
    - Tak? – łapałem oddech.
    - Znacznie lepiej – chichotała, zadowolona. – Co ty sobie myślisz, że jak już zostałeś ministrem, to będziesz mnie traktował oficjalnie? Nie ma tak!
    - Ja bym zawsze tak się z tobą witał, ale wiesz, Romek…
    - Romek jest w Bukareszcie, nie obawiaj się – mruknęła, a uśmiech zniknął z jej twarzy.
    - Sama tu jesteś? – zapytałem poważnym tonem.
    - Nie, z dzieciakami. Pojechali na razie do Czyżyn.
    - Fajnie, później pogadamy.

    Podszedłem do Beatki wyciągając dłoń. I znowu natknąłem się na opór.
    - Mnie pan minister już nie chce uścisnąć? – zapytała skrzywdzonym głosem.
    - Ależ chce! – zawołałem.
    Teatralnie uradowana wyszła zza stołu i znowu były uściski oraz pocałunki.
    - Dawno cię nie widziałem! Cieszy mnie, że się zjawiłaś.
    - Skorzystałam z zaproszenia Kingi – oświadczyła. – Pan minister do nas nie zagląda…
    - A skąd mam brać na to czas? – skrzywiłem się, uwalniając z jej objęć. – Ale tęsknię za tobą, zapewniam!
    - To już dobrze – roześmiała się swobodnie. – Bo i ja tęsknie, a teraz się cieszę na pana widok.
    Z resztą biesiadników przywitałem się zwyczajnie, po czym usiadłem obok Dorotki.
    - Powiedzcie mi państwo, jak się bawicie? – zapytałem, obrzucając wzrokiem siedzących.
    - Świetnie! Bardzo dobrze! Tu jest pięknie! – padały odpowiedzi.
    - Wykład koordynujący już za ciebie zrobiłam – odezwała się Dorotka.
    - Jesteś kochana! – uśmiechnąłem się. – Pewien patrol na drodze popsuł mi dzisiaj humor, ale już mi przechodzi. Co dzisiaj pijecie? – spojrzałem na Kingę.
    - Dzisiaj… – jakby się lekko zmieszała.
    - Zapytaj co pili wczoraj, jak ciebie nie było – zauważyła Lidka.

    - Wczorajsze pewnie już wywietrzało z głowy, więc i z pamięci – rzuciła wesoło Dorotka. – Tomek, myślę, że wystarczy tych oficjalnych chwil. Pozwólmy państwu spędzać czas tak, jak tego chcą.
    - Nie picuj! – zaprotestowała Lidka. – Chcecie się po prostu urwać we dwoje i tyle.
    - Absolutnie nie "tyle". Później chcemy jeszcze potańczyć – zaoponowałem. – Ciebie też poproszę na parkiet.
    - Jaki łaskawca… Idź już, idź! Sama zadbam o nakrycie stołu, chociaż na twój rachunek. Żebyś nie był tym zdziwiony.
    - Świetnie. Zamów też kolację dla nas, to znaczy dla dzieci i pani Heleny też. Za godzinę.
    - Masz to jak w banku. Do zobaczenia!
    - Powoli! Jeszcze szampana poprosimy!

    Kiedy wyczerpani i zaspokojeni leżeliśmy w sypialni, a ja sądziłem, że będziemy wstawać, Dorotka niespodziewanie przysunęła się, kładąc głowę na mojej piersi.
    - Tomek… – odezwała się takim zbolałym tonem, że aż mnie zmroziło.
    - Tak, kochanie?
    - Nie będziesz się na mnie gniewał?
    Głupie myśli przelatywały mi przez głowę z szybkością większą niż mają błyskawice.
    - Możesz mówić otwarcie?
    - Mogę! – odpowiedziała, po czym podniosła się i usiadła na łóżku po turecku. – Pozwoliłam sobie zaprosić do nas również w twoim imieniu…
    - Kogo?
    - Johna – padła odpowiedź. – Oczywiście, wraz z Joasią.
    Zatkało mnie na chwilę, ale po sekundzie rzuciłem się na nią, przewróciłem na łóżko, kolanem rozsunąłem uda, po czym ułożyłem się na niej i znieruchomiałem.
    - Czemu mnie straszysz?
    Śmiała się przez cały czas, ale kiedy oczekiwałem odpowiedzi, zarzuciła mi ręce na szyję i szepnęła
    - Tak… chcę jeszcze raz… popieść mnie, proszę!
    Przecież nie mogłem jej odmówić…

    Do tematu wróciłem na koniec kolacji.
    - Kiedy mają goście przyjechać?
    Chłopcy poszli już do siebie, mieli teraz czas na komputerowe gry. A my zostaliśmy tylko z Heleną.
    - We czwartek – odpowiedziała. – John został zaproszony do Polski przez stowarzyszenie przedsiębiorców, oraz inwestorów giełdowych. Ma wygłosić referat na temat notowań równoległych, a przy okazji będzie zachęcał polskie firmy, do powierzania obrotu ich akcjami londyńskiemu domowi giełdowemu korporacji. Chwalił się, że celowo zatrudnił tam kilkunastu maklerów polskiej narodowości i będzie starał się przejąć obsługę polskich firm notowanych na giełdzie londyńskiej.
    - Dobrze myśli. Zastanawia mnie tylko skąd wziął aż tylu Polaków z odpowiednimi kwalifikacjami?
    - Wcale nie jest to takie trudne. Mnóstwo Polaków pracuje w Londynie.

    - Z Joasią też rozmawiałaś?
    - Nie, jej nie było, John był sam. Ale się pochwalił, że w Warszawie będą obydwoje, więc pomyślałam, że chciałbyś się spotkać z córką.
    - Oczywiście, że tak. Na długo przyjadą?
    - Nie wiem, o to nie pytałam. Wiem jednak, że wybierają się do Marty, dlatego zaprosiłam ich już na czwartek, aby nie komplikować im zbytnio późniejszych planów.
    - Muszę zadzwonić do Damiana, ciekawe, czy coś wie.
    - Zadzwoń. Jeśli miałby ochotę, niech do nas dołączą we czwartek.
    - Kurczę, muszę zapytać Kingę… Ciekawe, czy we czwartek nie miałem zaplanowanego jakiegoś wyjazdu, albo innej nasiadówki.
    - Odwołuj. Najpóźniej o szesnastej musisz być już po pracy.
    - Tak zrobię. Dziękuję, kolacja była bardzo smaczna! Jeśli mam się dzisiaj jeszcze ruszać, już mi wystarczy.
    - Sam zaordynowałeś tańce, teraz mi się nie wywiniesz! – śmiała się.
    - Ani ty mnie, Słoneczko moje! – posłałem jej całusa nad stołem. – Jeszcze jedno. Gdzie tę kolację przewidujesz?
    - Jak pani uważa, w Podkowie? – Dorotka spojrzała na milczącą Helenę.
    - Chyba tak. Po południu i wieczorem kontakt z Talizmanem będzie utrudniony, a sama nie mam już sił na takie przygotowania. Jutro pojadę do restauracji, uzgodnimy co trzeba i w czwartek wszystko przywiozą. Albo ja zostanę z bliźniakami w domu, a wy pojedziecie do Podkowy bez dzieci…
    - O tym nie ma mowy! – zaprotestowałem. – Dzieci być muszą i pani też! Jeszcze John pomyśli, że panią wygryzłem.
    - Słusznie! – Helena roześmiała się. – To nielogiczne. Chyba jestem dzisiaj zmęczona, to zwiedzanie zamku dało mi w kość. Ale nasz przewodnik był znakomity!

    - Czyli za tydzień jedziemy na kolejną wycieczkę, chociaż gdzieś bliżej Warszawy. Musi pani zbierać siły.
    - A ja? – odezwała się Dorotka.
    - Ty masz pracę naukową, sesję egzaminacyjną, oraz inne zajęcia. Ciebie nie zabieramy!
    - Buuu… w takim razie pani Helena zostaje ze mną.
    - To się jeszcze okaże… – Helena uśmiechnęła się.
    - Przekupił, normalnie przekupił! – oznajmiła głośno Dorotka, po czym podeszła i usiadła mi na kolanach, obejmując za szyję.
    - Naprawdę to było takie ciekawe?
    - Nawet bardzo.
    - Przede wszystkim, to była jakaś nowość. Nie tylko dla dzieci, ale i dla nas też – zauważyła Helena. – Pan Tomasz miał świetny pomysł! Jeśli tylko będą następne okazje, ja się z chęcią na to piszę.
    - Pani Heleno, sztama i żółwik! – wyciągnąłem zaciśniętą dłoń.
    Helena przybiła piąstkę młodzieżowym wzorem.

    - Zostałam na razie pokonana, ale nie sądźcie, że pójdzie wam ze mną tak łatwo. Spróbuję znaleźć czas na taką wycieczkę.
    - Bingo, pani Heleno! Wygraliśmy! – roześmiałem się, po czym zwróciłem do Dorotki. – Brakowało mi ciebie. Naprawdę!
    Przytuliła mnie i cicho szepnęła do ucha.
    - Kocham cię!
  • #17
    literatka
    Level 12  
    To był dla nas bardzo udany wieczór. Nie wiem wprawdzie, czy to zadziałała Lidka, czy były inne powody, ale didżej serwował muzykę głównie z kręgu naszych zainteresowań, co przyjmowaliśmy z przyjemnością. Nie zauważyłem również, aby te klimaty przeszkadzały młodzieży oraz pozostałym, nie znanym mi gościom hotelu. Dlatego wieczorna zabawa była bardzo sympatyczna. Spędziłem z Dorotką na parkiecie mnóstwo czasu, nic więc dziwnego, że mimo wielu toastów, przez cały czas zachowywałem jednolity stan lekkiego, przyjemnego rauszu.
    Pomagał mi w tym pan Michał, który nawiedził nasz stół po powrocie z Czyżyn. Lidki maluchy pozostały w apartamencie pod opieką babci, zaś dziadek przyszedł do nas nieco się rozerwać. Dawno już się nie widzieliśmy, rozmowa z nim była dla mnie przyjemnością.
    - Gratuluję, panie ministrze! – powitał mnie, kiedy w pewnej chwili wróciliśmy z tańców.

    Dorotka widziała się z nim wcześniej, dlatego po paru uśmiechach uciekła gdzieś z Lidką i zostaliśmy właściwie we dwóch. Młodzież za stołem trzymała się od nas w lekkim dystansie.
    - Dziękuję! – odparłem, ściskając mu dłoń. – Nie wiem wprawdzie, czy takie peany są uzasadnione, ale…
    - Panie Tomku, proszę tylko bez, niewłaściwej w takiej sytuacji i zupełnie zbędnej skromności. Dyskutowaliśmy niedawno o panu z Marylką i doszliśmy do zgodnego wniosku, że pan na taki awans zasługiwał.
    - Panie Michale! – roześmiałem się. – To tak nie działa. Nic mi się nie należało. Zasługi są doceniane w niebie, a nie na ziemi. Poza tym, tak naprawdę, nie uważam, że robiłem coś nadzwyczajnego. A tym bardziej coś, co mogło taki awans wywołać. Nie, tutaj nie ma zasług.
    - A jednak, kiedy dowiedziałem się o pana awansie, byłem wręcz zachwycony
    - Panie Michale, napijmy się więc.
    - Z przyjemnością!

    - Pamięta pan nasze pierwsze zetknięcie się?
    - Oczywiście! – uśmiechnął się. – Maryla miała wtedy co do ciebie wątpliwości… o kurczę, przepraszam!
    - Nic nie szkodzi – uspokoiłem go. – Może mi pan nadal mówić po imieniu, tak będzie nawet sympatyczniej.
    - Nie wiem, czy teraz wypada…
    - Zawsze wypada, ja się nie zmieniłem. Za naszą znajomość, panie Michale!
    - Pańskie zdrowie, znaczy… twoje zdrowie, Tomek! Oby cała rządowa polityka szła w kierunku naszej pomyślności!
    - Będę się starał, w miarę swoich możliwości.
    - Wypijmy więc za to, żeby ci się udało!
    - Jestem za!

    Pan Michał niestety, nie tańczył i w tym miałem nad nim zdecydowaną przewagę. Nie dał się też Lidce odtransportować przed czasem, gdyż nadzwyczajnie długo zachowywał przy tym pion. Cóż, przychodzi czasami taka chwila, że ktoś chce się zresetować i taki stan pana Michała dzisiaj dopadł. Dopiero gdy wyraźnie zaczął się słaniać, zdecydowaliśmy odwieźć go do hotelu. Towarzyszyłem mu wtedy, gdyż Lidki nie chciał słuchać, ale wszystko się udało i mieliśmy później problem z głowy. C’est la vie…

    W podobnym sensie zapisał się w mojej pamięci i poniedziałek. Jakbym się upił i ktoś mnie popychał w stronę niechcianych spraw. A przecież byłem zupełnie trzeźwy! Nawet nie spóźniłem się do pracy, jednak Kinga i tak czekała już na mnie z kalendarzem. Pilna taka, czy co? Poniedziałek był przecież dniem wewnętrznym, nie tylko w urzędach…
    O dziewiątej miałem zaplanowaną krótką odprawę z moim młodym zespołem, jednak kwadrans wcześniej Anna skorzystała z łączności bezpośredniej i zażyczyła sobie, abym się u niej pojawił. Czyli żadnego wyboru nie miałem, gdyż zasady były proste. Takie bezpośrednie wezwanie oznaczało ni mniej, ni więcej, tylko „rzuć wszystko i melduj się natychmiast”. W końcu byłem teraz jej podwładnym, musiałem się podporządkować.

    Poszedłem w stronę jej gabinetu niczym automat. Przywitałem się z sekretarkami, moimi ulubienicami, ale przecież nie pytałem ich ani o powód wezwania, ani też o pozwolenie na wejście. Nie mogły go znać, ani też zabronić mi czegokolwiek. Zwyczajnie, po wymianie kilku sympatycznych zdań powitania nacisnąłem klamkę drzwi wejściowych i…
    Ten obraz zarejestrowałem z dokładnością aparatu fotograficznego. Anna siedziała za swoim biurkiem z bardzo wesołą miną, a po jego drugiej stronie, krzesło zajmował lekko wyłysiały pan, siedzący do mnie tyłem. Który w dodatku mało elegancko rozparł się przedramionami, na blacie jej roboczej przestrzeni. To nie było normalne, nie tak się przyjmowało gości. Stolik obok stał gotowy…
    - Przepraszam… – wyjąkałem i cofnąłem się, jednak Anna zdążyła podnieść dłoń, zanim zamknąłem drzwi.
    - Ależ wejdź, proszę!
    Z głupią prawdopodobnie miną, dałem się przekonać.

    - Dzień dobry! – przekroczyłem progi gabinetu i się zatrzymałem. Zastana sytuacja nie upoważniała mnie do żadnej poufałości.
    - Pani minister mnie wzywała…
    - Dzień dobry! Owszem, prosiłam – odparła, jednak nie na mnie spoglądała.
    Mężczyzna natomiast nawet nie drgnął. Nasłuchiwał i dawał temu wyraz. Stałem za nim, ale sytuacji nie rozumiałem ani trochę.
    - Nie, rezygnuję. Poddaję się! – oznajmił nagle. – Nie poznałem.
    - Czyli przegrałeś! – zaśmiała się. – Możesz się już odwrócić.

    Poznałem go w jednej chwili. Dysponowałem niemałym handicapem, gdyż w niedawnych czasach był postacią medialną. Ja natomiast pozostawałem anonimowy. To był Darek. Były wojewoda. Kiedyś nasz, a właściwie bardziej Anny, kolega z czasów studenckich.
    Grywaliśmy razem w brydża, pijaliśmy wino i wódkę ze szklanek, chociaż ja właściwie tylko dlatego, że byłem w tym czasie z Anną. Bez niej, były to dla mnie zbyt wysokie progi. Darek przewodniczył wojewódzkiemu samorządowi studenckiemu, ja natomiast pełniłem jedynie rolę podrzędnego reportera akademickiego radia. Bez Anny łóżka, o czym doskonale wiedział, pewnie bym dla niego nie istniał.

    W ogóle, Anna w tym czasie konsekwentnie mnie promowała, wprowadzając w zasięg sfer niedostępnych mi i nieznanych, na szczyty studenckich organizacji. Czy robiła to świadomie, czy nie, tego do dzisiaj nie wiedziałem. Jak mogło być inaczej, jeśli żadna kariera mi się wtedy nie marzyła, a główny punkt mojego zainteresowania w tym okresie, stanowiły jej biodra i w drugiej kolejności biust? Skoro więc dziwnym trafem miałem do nich dostęp, po co mi była jakaś kariera? O żadnej przyszłości nie myślałem wtedy zupełnie, mając ją niemal na każde życzenie.
    Ależ byłem naiwny! Zachowywałem się jakbym „ustrzelił” ją na własność, jakby już zawsze miała o mnie dbać. Ot, takie głupie rozumowanie niedojrzałego kogucika, który wyrwał się z domu i był przekonany, że skoro już ją zdobył, znaczy posiadł wszystkie rozumy. I może ją nawet czasami lekceważyć.
    Annę natomiast szanowali wtedy wszyscy i założę się, że nawet ci z wysokich stanowisk w studenckiej hierarchii, niejedną noc spędzili marząc o jej sąsiedztwie w łóżku.

    - Moje uszanowanie, panie wojewodo! – skłoniłem się, instynktownie czując Anny grę. – Pan pozwoli że się przedstawię…
    - Zaraz, zaraz… – mrugał oczami, tym niemniej wstał, podając mi dłoń. – Wiem już kim pan jest i wiem, że niedawno gdzieś pana spotkałem…
    Uśmiechnąłem się.
    - Podpowiedzieć?
    - Poproszę.
    - Zapytałem wtedy, czy gra pan jeszcze w brydża…
    - Tak! – stuknął się dłonią w czoło. – Z całego tego spotkania, najbardziej zapamiętałem właśnie pana. Kiedy wracałem do domu, w myślach przesuwały się zdarzenia z całego dnia i w pewnym momencie jakoś mnie zastopowało. Dlaczego zupełnie poważny człowiek zapytał mnie o tak pozornie nieistotną sprawę?
    - Nie miałem śmiałości, aby powołać się na naszą dawną znajomość.
    - Do takiego wniosku później doszedłem, chociaż pewny nie byłem i było już za późno.

    - Ja zaś zachowałem się idiotycznie. Szukałem wtedy jakiegoś zajęcia i przypadkowo dowiedziałem się o twoim pobycie u nas w mieście oraz planowanym, wieczornym spotkaniu z młodzieżowym klubem myśli politycznej. Poszedłem więc na spotkanie, z lekko zaczepnymi zamiarami. Owszem, wiedziałem, że trafię na ciebie i miałem zamiar wylać frustrację, ale kiedy zacząłeś prezentować swoje zamierzenia, jakoś oklapłem.
    - To była otwarta impreza? – upewniała się Anna.
    - Nie. Powiedziałbym nawet, że wręcz bardzo niepubliczna. Wieści o niej otrzymałem od dawnych kolegów z kombinatu, gdzie kiedyś pracowałem. Oni też byli jej uczestnikami. Pewnie dlatego nie odważyłem się prosić o pomoc pana wojewodę.
    - O jaką pomoc?
    - Gdybyś wiedział, jak długo szukałem pracy w tamtym okresie, to byś nie pytał.
    - Miałeś aż tak źle?
    - Co, nie znasz tego bólu?
    - Na razie nie.

    - Gratulacje zatem! Znam piąte przez dziesiąte przebieg twojej kariery, ale sam fakt, że startując z pozycji ulubieńca władzy ludowej, przekształciłeś swoją markę w rangę solidnego menadżera każdego biznesu, dobrze o tobie świadczy. Ja nie mam aż takich osiągnięć.
    - I w ten sposób, obydwaj panowie, bez większych ceremonii, powrócili do dawnej formy zwracania się do siebie per „ty”. I bardzo dobrze! – Anna przerwała nasze wspominki.
    - O kurczę, nawet nie zauważyłem…
    - Ja też! – zaśmiał się Darek.
    Ponownie uścisnęliśmy sobie dłonie. Anna jednak czuwała i szybko sprowadziła nas na ziemię.
    - Słuchajcie, chłopaki! Na wspominki umówicie się w innym terminie…
    - Bez ciebie? Niemożliwe! – przerwał jej Darek.

    - Nie powiedziałam, że beze mnie – przystopowała go z uśmiechem. – Tym niemniej, czas biegnie nieubłaganie, a ja jestem w pracy. Powróćmy zatem do celu naszego spotkania w tym miejscu.
  • #18
    literatka
    Level 12  
    - Może ty przedstawisz tematykę… Tomkowi, tak? Dobrze pamiętam? – spojrzał na mnie z wesołą miną, lecz późniejszą kwestię skierował do Anny. – Tobie będzie wygodniej.
    - Wszystko jedno – westchnęła. – Niech ci będzie. Otóż Tomek, jest taka sprawa…

    Problem był bardzo duży i zarazem dla mnie banalny. Nazywał się ogólnie via Carpatia, czyli droga szybkiego ruchu przebiegająca południkowo. Łącząca Litwę aż z Grecją i przecinająca polskie województwa ściany wschodniej. Jej budowę planowano już dawno, jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, ale plany te jakoś nie chciały się zmaterializować. Rządy państw, przez które przebiegała, nie miały wystarczających środków na inwestycje. Poza tym miały ważniejsze potrzeby drogowe, natomiast dla Unii Europejskiej, ta sprawa również nie była priorytetem. Ściana wschodnia wciąż ustępowała pierwszeństwa silniejszym.
    Konferencje i spotkania międzyrządowe na najwyższym szczeblu, powoli zmieniały takie nastawienie. Z czasem sytuacja nabierała rumieńców, idea powoli się materializowała, ale wciąż z ogromnymi bólami i jakoś tak fragmentarycznie. Pewne odcinki w różnych krajach doczekały się europejskiego uznania, co oznaczało zapewnienie współfinansowania, jednak daleko nie wszystkie. Droga wciąż jawiła się jako poszatkowana, zupełnie nie spełniająca projektowanych założeń.

    Całą tę historią znałem w ogólnych zarysach, w szczegóły jednak się nie zagłębiałem. Tematyka drogowa mi nie podlegała, dlatego z coraz większym zainteresowaniem słuchałem wprowadzenia Anny, rozmyślając przy tym o roli w niej Darka. Czyżby był zainteresowany budową jako przedsiębiorca? Chyba nie, firma którą kierował była owszem, poważnym wytwórcą materiałów budowlanych, ale do budowy domów, a nie dróg.
    - Wszystko fajnie – oznajmiłem, wysłuchawszy całego wstępu. – Tylko co ja mam mieć z tym wspólnego?
    - Jest problem, z którym nie możemy sobie poradzić i Ania podpowiedziała, że właśnie ty doskonale byś się nadawał do jego rozwiązania – Darek zaczął bardzo otwarcie. – Weź pod uwagę fakt, że cała tematyka budowy przewija się w naszej rzeczywistości już od wielu lat. Zmieniają się rządy, zmieniają opcje polityczne u steru władzy, a problem wciąż pozostaje ten sam i wciąż istnieje. Zauważ jednak, że nikt nie neguje konieczności takiego rozwiązania. Wszyscy są niby za, tym niemniej budowa wciąż przegrywa i jest spychana na później. A dzieje się tak dlatego, że inni są mocniejsi w lobbingu.
    - Ależ ja nie mam firmy lobbingowej!
    - Powoli, poczekaj! Autostrady wschód – zachód wygrały, ze względu na mistrzostwa Europy. Ten czas został dla nas stracony i nie było sensu boksować się z koniem. Teraz jednak, jeśli nie połączymy sił, to wyjdziemy na dupków.
    - My, czyli kto?

    - Bardzo dobre pytanie, zaczynamy dochodzić do sedna naszego spotkania.
    W tym miejscu otrzymałem drugą część wykładu o transeuropejskiej sieci dróg, a przy okazji o zwyczajach panujących chyba tylko w polskim parlamencie.
    - Głupia sprawa – perorował Darek. – Odcinek Rzeszów – Lublin jest zaliczony do sieci transeuropejskiej, zaś Rzeszów – Barwinek, czyli do granicy południowej, już nie jest! Nie uważasz, że to paranoja?
    - Uważam. Tylko co ja miałbym z tym zrobić?
    - Tomek, porzuć teraz samą drogę. Skup się natomiast na taktyce, gdyż strategią zajmę się sama – Anna zabrała głos. – Otóż Darek odwiedził nas, jako przedstawiciel regionalnej opozycji. Wiesz przecież, że Podkarpacie jest rządzone przez opozycję. Większość posłów tego regionu też nie jest z opcji rządowej.
    - Darka jednak kojarzyłem dotychczas z inną opozycją.
    - Widzisz, w sprawie budowy tej drogi, mamy dokładnie takie same poglądy jak i reszta – wyjaśnił. – Mało tego, są one również zgodne z planami rządowymi.
    - Spełnienie marzeń!
    - Nie do końca. Głupie interesy partyjne wciąż biorą górę i nam mieszają. Tego należałoby się pozbyć.

    - Tomek, wykładam karty na stół! – oznajmiła Anna. Pomyślałem, że niedawno też tak powiedziała. – W całej sprawie chodzi o to, aby wobec Komisji Europejskiej występować jednolitym frontem, gdyż inaczej nie daje się niczego ugrać. Via Carpatia wciąż nie weszła jako całość do systemu dróg transeuropejskich, a to jest naszym celem podstawowym i nie tylko naszym. W Rumunii ma długość ponad tysiąca trzystu kilometrów. Kiedy będzie ich stać na taką budowę, jeśli nie otrzymają wsparcia europejskiego? Tak samo obszar Podkarpacia. Jaki sens ma wykluczenie odcinka Rzeszów – Barwinek z sieci?
    - Sabotaż?
    - Nie, mała zemsta przeciwnej opcji politycznej. Czyli zwyczajny brak poparcia na forum europejskiego parlamentu – wyjaśnił Darek. – Polskie piekiełko. Jakiś decydent z innego regionu olał to po prostu i mamy to co mamy.
    - No dobrze, ale wciąż nie wiem czego oczekujecie ode mnie.

    - Już ci mówię – kontynuował. – Zgłosili się do mnie, oczywiście bardzo poufnie, czyli ja tego publicznie nie potwierdzę, opozycyjni posłowie z Podkarpacia. W tej właśnie sprawie. Chcą w temacie drogi współpracować z rządem, ale… Sam rozumiesz. Dobrze to widziane by nie było. Zarówno po jednej, jak i drugiej stronie.
    - Ja pieprzę! – roześmiałem się. – Czyżby czekała nas konspiracja wojenna?
    - Mniej więcej, ale nie musisz się śmiać, to poważna sprawa.
    - Nie śmieję się ze sprawy, lecz z otoczki.
    - Pieprz otoczkę, cel jest istotny.
    - Rozumiem, kontynuuj zatem.
    - Chodzi o to, żeby nie przespać następnej szansy i zacząć z nimi rozmawiać, żeby otworzył się jakiś kanał współpracy. Bo tylko wspólne, skoordynowane działania mogą nacisnąć na urzędników Komisji aby wyszli z marazmu.
    - Nie żartuj… czyżbym to ja miał być takim kanałem?
    - Ania wybrała ciebie.

    - Tomek, posłuchaj! – wtrąciła. – Jesteś doskonałym kandydatem do prowadzenia takich pośredniczących rozmów. Po pierwsze i najważniejsze, jesteś bezpartyjny. A nasze centrale krzywią się, jeśli kontakty z opozycją odbywają się bez ich wiedzy. Tutaj nie ma takiego zagrożenia, przynajmniej nieformalnie i to z obydwu stron. Dlatego ani ja nie mogę wystąpić w tej roli, ani podsekretarz Morawiec, ani też pewnie wasi regionalni posłowie. Oni tak samo podlegaliby wtedy ostracyzmowi. Po drugie, o ile wiem, banki starają się być bezpartyjne. Ty przyszedłeś stamtąd, negocjowałeś z partnerami nie zważając na ich poglądy polityczne, masz zatem doskonałe doświadczenia na które możesz się powoływać i to będzie zauważone.
    - Oj… na razie to mam w głowie misz-masz. Aniu, czego oczekujesz? Jakiego rezultatu się spodziewasz i jak, na podstawie czego, będziesz mnie oceniała?
    - Spotkaj się na razie z posłami opozycji. Darek przekaże ci informacje o planowanym miejscu i terminie. Po tym spotkaniu spróbujemy dojść do ładu i opracujemy jakiś stały kanał współpracy, który będziesz reprezentował i nadzorował. Musimy dojść do takiego etapu, aby dogadać się w sprawie zasadniczej i w pewnym sensie, zmusić szefów obydwu partii do zaakceptowania takiej cichej współpracy w tej sprawie. Celem jest to, aby w Brukseli wszyscy polscy przedstawiciele, zarówno rządowi, jak też opozycyjni, mieli w tej sprawie jednolitą wiedzę i podobne poglądy. Inaczej nie pchniemy problematyki tej budowy do przodu, a sprawa będzie się wlokła przez kolejne dwadzieścia kilka lat.

    - Nie za wielką odpowiedzialnością mnie obarczasz?
    - Nie. Od ciebie oczekuję nawiązania dobrego kontaktu z opozycją w tej sprawie i niczego więcej. Przekonywaniem premiera zajmę się sama. Zresztą, prezydenci i premierzy już sobie połamali nieco zębów na tej drodze, więc się nie obawiaj, że ktoś ciebie dołączy do tego grona. A jeśli nawet, to znalazłbyś się w niezłym towarzystwie, chociaż prawdopodobnie i tak w piekle.
    - Interesująca perspektywa, tylko podziękować!
    - Przynajmniej nie będziesz się z nimi nudził. To co, przyjmujesz zadanie dobrowolnie, czy mam ci je zlecić postanowieniem służbowym?
    - Polecenia pani minister zawsze przyjmuję dobrowolnie, ponadto traktuję je jak własne! – oznajmiłem dumnie.
    - Ty się kiedyś doigrasz…
    - I co mi wtedy zrobisz? – zapytałem.
    - Nie wiem czy chcesz, bym to ogłosiła publicznie…

    - Znaczy… niczego nowego już się tu nie dowiem – oznajmił Darek, demonstracyjnie rzucając wzrokiem na prawo i lewo. – Pozwólcie zatem, że się pożegnam, za wszystko dziękując…
    - Chwila! – powstrzymałem go. – Miałem rzadką okazję pożartować sobie z szefową, bo nasza codzienność, wcale tak uroczo nie wygląda.
    - Domyślam się – wtrącił pojednawczo.
    - Wracając zatem do tematu, kiedy przekażesz mi informację?
    - Jeszcze dzisiaj. Daj mi numer swojego rządowego telefonu.
    - Myślisz, że go pamiętam?
    - Ja ci podam, ale urwę głowę, jeśli przekażesz dalej – wyręczyła mnie Anna.
    - Aniu, znam zasady! – zapewnił.
    - Dobrze, że je pamiętasz.
    - To będzie w tym tygodniu? – próbowałem się upewnić.
    - Będę chciał jak najszybciej – odpowiedział. – Przyszły tydzień posłowie spędzają w okręgach. A ja nie chciałbym zabierać ci aż tak wiele czasu na dojazdy, dlatego będę ich namawiał na spotkanie w Warszawie. Tutaj zresztą łatwiej ukryć się w tłumie.

    - Daj im namiar na restaurację „Talizman”. To jest własność Lidki Dalerskiej, personel jest sprawdzany i są odpowiednie warunki do dyskretnych spotkań. Mogę im nawet zafundować obiad albo kolację. Tylko czwartek odpada, zapowiadam z góry.
    - A co masz we czwartek? – zainteresowała się Anna.
    - Przejeżdża córka z Anglii i to z mężem. Planuję nawet wyjść wtedy wcześniej z pracy.
    - Cieszę się, że byłeś łaskaw uprzedzić mnie o tym.
    - Sam wcześniej nie wiedziałem.
    - Rozumiem – złagodniała.
    - To co, nie będę wam dłużej przeszkadzał – Darek podniósł się z krzesła, spoglądając na mnie. – Telefon mam, odezwę się chyba jeszcze dzisiaj.
    - Proszę bardzo! Jestem do dyspozycji.
  • #19
    literatka
    Level 12  
    Spotkanie z podkarpackimi posłami opozycji odbyło się już we środę i przebiegło w bardzo sympatycznej atmosferze. Początkową ostrożność, a właściwie wręcz nieufność wobec mnie złagodziłem informacją, że sam pochodzę z tego regionu. Dlatego też doskonale rozumiem ich stanowisko, poza tym całkowicie je podzielam. Pomógł mi również fakt, że formalnie byłem bezpartyjny, dlatego nawet ujawnienie kontaktów ze mną nie groziło im natychmiastowymi, partyjnymi sankcjami. Mnie zaś mogłoby pozbawić stanowiska. Frakcja twardogłowa w ekipie rządzącej nie darowałaby nam z Anną takiej samowoli. Jechaliśmy zatem na jednym wózku, co szybko zrozumieli, a wtedy atmosfera całkiem się rozluźniła.

    Wielkich ustaleń jeszcze nie powzięliśmy, bo być ich nie mogło. Na razie był to etap początkowy. Ustaliliśmy tylko kanał kontaktów. Mnie miał reprezentować jeden z młodych hunwejbinów, oni zaś ze swej strony wydelegowali asystentkę jednego z posłów. Tylko te osoby w naszym otoczeniu miały wiedzieć o fakcie współpracy. Ujawnianie jej innym, na razie zostało wykluczone.
    Nie znaczy to jednak, że z panami posłami rozstałem się z niczym. Zapewniłem ich, że spotkanie odbywa się za wiedzą i zgodą pani minister, która popiera te zamiary, gdyż są zgodne z planami ministerstwa. Będzie też w odpowiednim czasie przekonywała premiera do wywarcia odpowiedniego nacisku na posłów do parlamentu europejskiego, aby energiczniej zajęli się tematem. Takich działań oczekujemy też od nich. To w Brukseli zapadną ostateczne decyzje i tam niezbędne jest porozumienie ponad podziałami w tej sprawie.

    Tak samo trzeba pozyskać sobie poparcie reprezentantów pozostałych krajów, a nikt tego nie zrobi lepiej niż tamtejsi posłowie.
    Taktyka, jaką ustaliliśmy na przyszłość, miała być banalnie prosta. Wszelkimi sposobami dążymy do wpisania całej trasy Via Carpatia na listę dróg transeuropejskich i robimy to zupełnie otwarcie. Poufnie natomiast wymieniamy się informacjami, gdzie napotykane są przeszkody, kto się temu sprzeciwia i co druga strona mogłaby zrobić, aby taką przeszkodę pokonać. Chodziło również o to, aby pewnych działań nie dublować i nie tracić czasu na przekonywanie już przekonanych.
    Mieliśmy zatem co robić, gdyż wiedza o postępach działań u rodzimych konkurentów była nieoceniona. Poznanie odpowiednio wcześniej poglądów każdej z ważnych osób było wręcz niezbędne, aby z wyprzedzeniem kształtować swoje działania. Głupie to bo głupie, dopóki jednak władcy naszych partii publicznie nie ogłoszą zgody w tej kwestii, byliśmy skazani na spiskowanie niczym w partyzantce. Sumienie jednak raczej nikogo z nas nie gryzło, działaliśmy przecież w jak najbardziej publicznym interesie.

    Czwartek w pracy miałem zaplanowany w szczegółach, bo miał to być dzień tak zwany krótki, ale jak zwykle w podobnych przypadkach, wszystko zawaliło się już na początku. Podsekretarz Grodowski, któremu podlegała infrastruktura drogowa, a z którym chciałem porozmawiać o dotychczasowych losach Via Carpatia, właśnie był zachorował i było po planach. Z dyrektorem departamentu rozmawiać nie chciałem, wolałem aby nie znał moich nowych zainteresowań.
    Poprosiłem więc do gabinetu pana Rafała z grupy asystentów, oraz Kingę, z zamiarem wyłożenia im kwestii reprezentowania mnie w kontaktach z posłami opozycji.

    - Pani Kingo, pani nie powinna znać żadnych szczegółów tej sprawy! – zastrzegłem, omówiwszy wstępnie tematykę. – W ogóle, pani o niczym nie wie. Poprosiłem tu panią wyłącznie dlatego, aby bez dyskusji przyjmowała sprawy organizacyjne od pana Rafała i uwzględniała je w kalendarzu dla mnie. Będzie pani również akceptowała pomoc techniczną lub też inną dla pana Rafała. Oczywiście, jeśli wystąpi taka niezbędność.
    Wszelkie natomiast kontakty z drugą stroną pozostają pod wyłączną kuratelą pana Rafała. Tylko pan będzie znał nazwiska, oraz numery telefonów. Uprzedzam was przy tym, że jeśli cokolwiek przedostanie się do wiadomości publicznej, to ja utracę stanowisko, ale na pewno zdążę wcześniej zwolnić sprawcę przecieku. Jeśli natomiast nie zdążę, to wylecicie z pracy pięć minut po mnie, gdyż moje działanie odbywa się za wiedzą i cichą zgodą pani minister, która mnie w tym wyręczy, rozumiemy się?

    Pokiwali głowami, nie zabierając głosu.
    - Nie słyszę! – stwierdziłem.
    - Tak! – padło zgodnie i wyraźnie.
    - Świetnie! Powtarzam więc, o tych kwestiach nie rozmawiacie z koleżankami i kolegami. Taki temat nie może zaistnieć w ministerstwie! Zresztą, wielkiego obciążenia wam nie doda, czyli nadal zajmujecie się swoimi zwykłymi obowiązkami. Pan Rafał otrzymał numer telefonu, proszę więc poczekać dzień lub dwa na dzwonek, a wtedy postąpi pan według własnych uzgodnień. Są jakieś pytania?
    - Jeśli będę potrzebował wyjść z pracy, a pana akuratnie nie będzie?
    - To są sprawy pani Kingi. Po to ją tutaj poprosiłem, aby miał się pan na co powołać.
    - Rozumiem, dziękuję.

    Kiedy już wyszli, próbowałem pozbierać myśli i przeanalizować, czy przypadkiem czegoś nie zapomniałem. Do gabinetu wróciła jednak Kinga i zameldowała, że w sekretariacie oczekuje jakaś pani Warwick, ale nie jest to moja zona. I twierdzi, że na pewno ją przyjmę.
    Ki diabeł? – pomyślałem i wyszedłem z gabinetu. A tam… z krzesła poderwała się Joasia. Elegancko ubrana, uśmiechnięta, wyciągnęła ręce i zawisła mi na szyi.
    - Witaj, tatku! Stęskniłam się za tobą!
    - Witaj, moja najśliczniejsza! Tak dawno cię nie widziałem! – uścisnąłem ją mocno, po czym naszym dawnym zwyczajem potarliśmy się nosami i zwyczajnie ucałowali.
    - Urosłaś, czy mi się wydaje?
    - Tak, o szpilki! – zaśmiała się. – Przyszłam, bo chciałam zobaczyć gdzie i jak pracujesz.
    - Jak widzisz! – gestem ręki wskazałem otoczenie. – Nasz rząd niebogaty, warunków jak w banku tutaj nie znajdziesz.
    - Da się żyć. W Londynie czasami nawet celowo postarzają wygląd biur, aby dostojniej się prezentowały.
    - Ale tylko biura, prawda? Kobiet już nie?
    - Nie, nie! Już nie przesadzaj!
    - To dobrze…
    - Tak sobie myślę… bo widzę, że jak zwykle, otaczają cię eleganckie, młode panie…
    - Nie tylko – oznajmiłem, obrzucając wzrokiem stojącą opodal Kingę. – Są również i panowie.

    - Właśnie! – poparła mnie. – Panie ministrze, czy coś podać do gabinetu?
    - Wszystko co tylko mamy! – roześmiałem się. – Pani Kingo! To jest moja najpiękniejsza i najmądrzejsza z córek! Czyli dla niej wszystko!
    Joasia zmrużyła oko, po czym doskonale mnie uzupełniła, zwracając się do Kingi.
    - A ponieważ jestem jak na razie córką jedyną, to upadek z tej pozycji mi nie grozi. Chyba, że o czymś nie wiem… – spojrzała mi w oczy, nieco kpiącym wzrokiem.
    - Ja też nie wiem – wzruszyłem ramionami. – Wejdź dalej, proszę!
    - Dziękuję!

    - Opowiadaj! – zażyczyłem sobie, kiedy usiedliśmy już w fotelach. – Jak ci się teraz żyje? Co robisz i gdzie? Czemu nie przyszłaś z Johnem?
    - Powoli! – przystopowała mnie bez pardonu. – John ma dzisiejszy grafik mocno napięty. Pojechał już na te swoje spotkania i wróci pewnie dopiero na kolację u was.
    - Powiedziałaś mu, że wybierasz się do mnie?
    - Oczywiście. O to przecież nie będzie zazdrosny! – roześmiała się.
    Pominąłem ten przytyk milczeniem.
    - Jak wam leci, jesteś zadowolona ze swojej decyzji o związku z nim? – przeszedłem na poważniejsze tematy.
    - Owszem, wszystko jest w porządku. Przy okazji chciałam ci, a właściwie to chyba wam, podziękować za ślubny prezent! – podniosła się z fotela i cmoknęła mnie w policzek.
    - Cieszę się, że mogliśmy ci sprawić przyjemność. Przydaje się?
    - Wiesz… – śmiała się. – Mówiąc szczerze, to tak i nie. Nie ruszyłam z tej sumy nawet odrobiny. Przeciwnie, kwota jeszcze urosła. Jednak sama świadomość, że ma się konto z siedmiocyfrową kwotą do dyspozycji… diabelnie zmienia życiową postawę. Nabiera się tej pewności siebie…
    - Tak też mówiła mi Dorotka. Podobnie przez to przechodziła.

    - Tato, nie opowiadaj mi o niej.
    - Dlaczego?
    - Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Niby nic do niej nie mam, ale… niespecjalnie ją lubię.
    - No cóż… Mam nadzieję, że podczas kolacji nie będziesz jednak prychała.
    - Nie, już nie przesadzaj! Przyszłam jednak do ciebie dlatego, żeby pogadać bez niej. Więc podczas kolacji staraj się nie drążyć prywatnych tematów. W jej obecności wolałabym się nie wywnętrzać.
    - Skąd ta twoja niechęć? Zrobiła ci coś złego?
    - Nie, tego się nie da wytłumaczyć racjonalnie. Ale jest, jak jest i już!
  • #20
    literatka
    Level 12  
    - Przeszkadza ci, że była twoją poprzedniczką?
    - A tobie przeszkadza, że John był twoim poprzednikiem?
    - Nie… Widzisz, John był z Dorotką tylko wtedy, kiedy ja nie miałem z nią kontaktu. Kiedy się pojawiłem, szybko wysunęła mnie na pierwsze miejsce, o czym nie wiedział…
    - Wiedział, czy nie wiedział, ale się tego domyślał. On nie jest jakimś nieświadomym matołem. Nie jest też typem macho, nastawionym na walkę. Dlatego kiedy zrozumiał, że jest oszukiwany, po prostu się wycofał.
    - Niby kiedy zrozumiał?
    - W szczegółach wszystkiego nie znam, ale podobno była taka sytuacja, że Dorota zaszyła się gdzieś po spotkaniu z tobą i nikt nie mógł jej odnaleźć. On również. Wtedy się domyślił, że ma inne życie, którego z nim już nie łączy. Dlatego usunął się w cień.

    - Tak… Problem wtedy polegał na tym, że ja tak samo nie potrafiłem jej odnaleźć. Nie ze mną uciekła, ani przede mną. Tak samo nie przed nim. Ona uciekała przed sobą… Ech, samo życie na tym polega…
    - Dajmy temu spokój. Nie mam zamiaru ciebie oceniać, a w całej powstałej sytuacji, nie potrzebuję również twojej krytyki mojego postępowania.
    - Ja cię nie krytykuję. Nie próbuję też recenzować waszego życia. Jeśli sama jesteś z niego zadowolona, to mi wystarczy. Jeśli zaś potrzebujesz pomocy, też jej szczędził nie będę, w miarę swoich możliwości.
    - Nie, niczego na razie nie potrzebuję – zapewniła. – Chociaż muszę przyznać, że odkąd awansowałeś do rządu i mogę się pochwalić tatą ministrem, zainteresowanie moich klientów wyraźnie wzrosło.
    - Klientów czego?
    - Tatku, jestem projektantką rzeczy pięknych! – uśmiechnęła się.
    - Chrzanisz teraz. Słyszałem, że studiujesz w jakiejś prestiżowej, londyńskiej uczelni.
    - Owszem, to prawda. Uczelnia jest bardzo renomowana, ale to jest szkoła artystyczna. Ja natomiast mam wreszcie możliwość zajmowania się tym co lubię i co przy okazji zaczyna mi przynosić jakieś dochody. Chociaż do ukończenia studiów, mam jeszcze rok.

    - Czyli nie pracujesz w banku?
    - Nie. Dla mnie to jest zbyt nudne.
    - Artystka, holender jasny!
    - A co! – roześmiała się. – Wystarczająco długo poznawałam problematykę ekonomiczną, aby dojść do wniosku, że to jest nie dla mnie. Ja się z tym nie identyfikuję i koniec. Dlatego też muszę ci podziękować, że wspomagając mnie, dałeś mi taką pewność siebie. Która pozwoliła spalić za sobą dawne mosty i zająć się tym, co mi w duszy gra. Konto które mam, pozwala mi nie przejmować się krótkimi kryzysami i wrednymi czasem recenzjami. Robię co uważam i sypiam spokojnie.
    - A wnuków się doczekam?
    - Na razie jeszcze nie. Szkołę muszę skończyć!
    - Ty się zbyt długo nie zastanawiaj, lata lecą.
    - Wiem. Ale John nie lubi dzieci.

    - O! Teraz wiesz dlaczego Dorotka jednak z niego zrezygnowała i wybrała mnie. Byłem ojcem jej dzieci. A dla każdej samicy, naczelnym sensem życia jest pomyślność jej potomstwa. Nie jesteś jeszcze matką, może więc tego tak nie rozumiesz. Zapewniam cię jednak, że to jest imperatyw kategoryczny. Dowolny inny partner, wielbiony dniami i nocami, przegra nagle pewnym rankiem tego dnia, w którym skrytykuje jej syna. Oczywiście, jeśli nie jest jego ojcem. Od tego nie da się uciec. Uwierz mi, tak to działa. Poznałem tę zależność kiedy jeszcze mieszkaliśmy razem z twoją mamą.
    - Poddawała w wątpliwość twoje ojcostwo?
    - Nie, nie chodzi o nas – wyjaśniłem. – Widziałem jednak, jak drugi raz ożenił się dziadek. Rozmawiałem później z Alą, a także ich sąsiadami. To nie były słowa kategoryczne. Raczej niuanse lub takie niedomówienia. Wtedy zresztą jeszcze nie wszystko rozumiałem. Tym niemniej, kiedy się zestarzałem, mozaika zaczęła układać się w całość. Teraz wiem, że każda kobieta będzie w swoim życiu preferowała własne potomstwo, bez względu na to co mówi na zewnątrz i to niezależnie od jego cech. Dlatego też partner, jeśli odważy się jej nie wtórować, będzie na przegranej pozycji. Inaczej zresztą być nie może.
    - A ojcowie?
    - Niby co „ojcowie”? Zapomniałaś o czym mówią dziecięce bajki? Jak zła macocha… i tak dalej.

    - Ty chyba jednak nie narzekasz, jak widzę.
    - Widzisz, ja mam tę przewagę nad innymi, że jestem ojcem biologicznym chłopców. Mnie te zasady nie dotyczą, bo dobro dzieci jest tak samo jej, jak i moim dążeniem. Czyli żaden konflikt interesów nie występuje. Mogę ci powiedzieć, że tylko pierwszego dnia obawiała się mojej reakcji. O to jak przyjmę wiadomość o swoim ojcostwie. Później nie miała już wahań. Ech… przecież to wszystko znasz, rozmawialiśmy wtedy nad jeziorem…
    - A jak bliźniaki, jak się wam chowają?
    - Bardzo ładnie. Chłopcy są na poziomie, rosną zdrowo, uczą się nieźle i zaczynają powoli szaleć. Taka pora u nich nastaje. Nic złego się jednak nie dzieje, wszystko pozostaje pod pełną kontrolą. Duża w tym rola amerykańskiej szkoły. Pewnie masz obraz różnego traktowania chociażby studentów, prawda? W Anglii chyba inaczej się studiuje niż w Warszawie albo w Krakowie.
    - Tak, różnica jest i to znaczna…
    - Czyli wiesz. Owszem, wymusza to na nas większą, codzienną współpracę ze szkołą, w porównaniu z polskimi zwyczajami, ale coś za coś. O żadnym wspólnym odrabianiu lekcji w domu nie ma nawet mowy.

    - Ze mną też nie odrabialiście.
    - Ani z tobą, ani z Damianem, to fakt. Ale wy byliście zbyt wybitni, aby potrzebować rodzicielskiej pomocy. Natomiast rzeczywistość w innych rodzinach nie była tak różowa.
    - Ach, dziękuję, dziękuję za uznanie! – zaśmiała się. – Muszę to twoje uznanie przekazać Damianowi, na pewno się ucieszy!
    - Wiesz, można z tego teraz żartować, ale sama wiesz najlepiej jak było. Coś tam pomagałem ci czasami z rosyjskiego, ale to już w końcowym okresie studiów. Natomiast w podstawówce wręcz nie życzyłaś sobie żadnej pomocy.
    - Bo byłam ambitna! – wycedziła, zagryzając wargi ze śmiechu.
    - A byłaś, byłaś! – potwierdziłem. – Kim ty zresztą nie byłaś? Aktorką, instrumentalistką, chórzystką, sportsmenką, że o harcerstwie nawet nie wspomnę.
    - A wiesz co? Mam wrażenie, że to wszystko mi się teraz przydaje.
    - Oczywiście, że tak. Myślisz, że mnie się nie przydają różne, czasem dziwaczne rzeczy, którymi się kiedyś zajmowałem? Sama wiesz, że miałem kilka bardzo różnych zawodów. Ale pewnie nie zdajesz sobie sprawy, że w tamtym okresie, nigdy pracy nie szukałem. To mnie chciano, a świadectwa pracy to dokumentują. Jedynym sposobem mojego rozstania się z poprzednim pracodawcą, było przekazanie pomiędzy firmami.
    Oczywiście, za wyjątkiem tego ostatniego. Kiedy Szwedzi tak po prostu, zwyczajnie, wystrychnęli nas na dudka i zwolnili wszystkich.

    - A ja wspominam sobie czasami te dodatkowe zajęcia artystyczne, te reguły, których nas wtedy uczono…
    - Ja pamiętam wasz pożegnalny spektakl w domu kultury. To było już przedstawienie na wysokim poziomie, a po ile lat wtedy miałyście? Trzynaście? Czternaście?
    - Jakoś tak… Ale wiesz, profesjonalny reżyser… On wiedział co z której można wydobyć.
    - Wasza pani instruktorka mu chyba podpowiadała, przecież dłużej was uczyła.
    - Tak, ale on się lepiej na tym znał. Ona była specjalistką od muzyki, a nie od teatru.
    - Dawne dzieje, a wszystko pamiętam jak wczoraj…
    - Ale się rozmarzyłeś! Powiedz mi lepiej jakim cudem znalazłeś się w tym gmachu. Skąd się wziął taki awans?

    - Nie domyślasz się?
    - Nie.
    - Nie wiesz kto stoi na czele resortu?
    - A skąd! Kiedyś zadzwonił Damian i oznajmił, że zostałeś pierwszym wiceministrem w polskim rządzie. Tylko wiesz, ja nie śledzę polskiej sceny politycznej. To nie jest obszar moich zainteresowań, więc ucieszyłam się zwyczajnie, ale o takie drobiazgi nie pytałam.
    - Pamiętasz ten dzień nad jeziorem, kiedy świętowaliśmy ślub z Dorotką, a z tobą rozmawiałem wcześniej o przyszłości? O tym, że musisz odejść ze stanowiska asystentki?
    - Oczywiście, że pamiętam.
    - A pamiętasz tę parę, czyli marszałka województwa i panią posłankę, którzy odwiedzili u nas Lidkę i przypadkowo ich gościliśmy?
    - Coś mi się przypomina.
    - Otóż ta pani poseł, jest teraz konstytucyjnym ministrem polskiego rządu. Ja natomiast jestem jej prawą ręką.

    - Zaraz, zaraz… poczekaj… Ale ona wtedy nie bardzo chciała z tobą rozmawiać…
    - Ot, widzisz! Kobieta zmienną jest! Nie chciała i już jej przeszło! Bardzo dobrze nam się teraz współpracuje, a jak długo, to się okaże.
    - Tato… czy ty czasami coś nie kręcisz?
    - Nie ma takiej opcji, córeczko! Jestem teraz bardzo solidnym urzędnikiem państwowym. Nominację podpisał i wręczył mi sam premier, dlatego obowiązuje mnie prawdomówność!
    - A co na to twoja… obecna?
    Skrzywiłem się.
    - Naprawdę nie przechodzą ci przez usta inne określenia? O ile pamiętam, Dorotka sama ci zaproponowała przejście na ty.
    - Nie miałam niczego złego na myśli, przepraszam. Zapytam więc, co na to Dorota?
    - Poparła propozycję bez wahania. Powiedziała, że powinienem się rozwijać i dała mi bezpłatny urlop w banku, na czas pełnienia funkcji rządowej. Mam więc stosowną poduszkę powietrzną za plecami, w razie gdyby moja kariera zbyt długo nie potrwała. Na razie jednak idzie mi całkiem dobrze i robię postępy.
    - To fajnie, jestem z ciebie dumna! – oznajmiła.
    - Dziękuję, jesteś miła. Szkoda tylko, że niewiele mówisz o sobie. Może powiesz mi nieco więcej?

    - Tatku, powiem ci prawdę. O sprawach ogólnych opowiem wieczorem, gdyż o czymś podczas kolacji trzeba rozmawiać. Natomiast do ciebie przyszłam po to, aby porozmawiać bardziej rodzinnie. Nie mogłabym wypytywać o takie prywatne sprawy przy stole i ty też tego nie rób.
  • #21
    literatka
    Level 12  
    - Powiedz zatem jak wygląda twoje życie z Johnem? Zaplanowałaś to już wcześniej? Wiedziałaś wtedy, kiedy byliśmy nad jeziorem?
    - No wiesz… Trochę tak, a trochę nie. John zaproponował mi jeszcze przed wyjazdem z Polski, abym do niego dołączyła.
    - Wcześniej ci się oświadczył?
    - Nie, coś ty. Ale… tatku… Nie chcę o tym mówić.
    - Niby czego się wstydzisz? Nie rozumiem. Powiedz zatem, jak wylądowałaś w uczelni artystycznej. To chyba nie jest przedmiotem zainteresowania twojego męża?

    - Absolutnie! – roześmiała się. – Mały przypadek. Kiedy zjawiłam się w Londynie, John oczywiście zatrudnił mnie jako swoją asystentkę, ale… Powiedzmy, że mieliśmy się już ku sobie. Sam jednak wiesz, że w korporacji takie zależności nie są mile widziane. A że znałam te zasady równie dobrze, miałam dylemat. I wtedy, w jakimś serwisie internetowym, przypadkowo natknęłam się na krótką notkę o groźbie bankructwa starego, ekskluzywnego warsztatu jubilerskiego. Pokazałam ją Johnowi i przedstawiłam pomysł, żeby w ślubnym prezencie wykupił mi te resztki. Wraz z prawami do marki. Ja natomiast pójdę na studia i poprowadzę tę firmę.
    - Zgodził się?
    - Niemal bez wahania. Niecałe trzy dni zajęło bankowym specom zebranie odpowiednich informacji oraz przeprowadzenie całej operacji. Długi zostały spłacone, wszelkie prawa wykupione i czwartego dnia stałam się dumną właścicielką londyńskiej firmy, z niemałymi tradycjami w dodatku!
    - Duża ta firma?
    - Jedenaście osób, w tym księgowa! – roześmiała się. – Koncern niemal! Podupadły, to prawda, bo ktoś nie potrafił sięgnąć wstecz. Spadkobiercy jego historii, okazali się wręcz przygłupami. Nie umieli nawet dobrać się do bankowego depozytu, który zawierał różne firmowe tajemnice sprzed lat. A był to zakład zaspokajający sto lat temu gusty lordów!

    Zwyczajnie, podczas zawirowań historii, firma wpadła w ręce dyletantów. Coś tam niby w niej pichcili, ale głównie skubali ją ze wszystkiego co się dało i w efekcie staczała się coraz niżej. Jedyne jej cenności, kiedy odwiedziłam siedzibę, to kilku niezłych rzemieślników, bardzo stareńkie już maszyny i urządzenia, takiż wiekowy obiekt oraz marka. Dawniej ekskluzywna oraz dobrze znana, a ja mam zamiar przywrócić jej świetność.
    - Pięknie! Tylko pogratulować! A czym się zajmuje, albo raczej zajmowała?
    - Jakby ci to powiedzieć… Wyobraź sobie szablę, albo porcelanowy serwis obiadowy.
    - Jestem w stanie i co dalej?

    - Otóż ktoś kupił, albo stał się właścicielem standardowej szabli, czy też serwisu. Warsztat natomiast, nadawał takim rzeczom znamiona właścicielskie. Ozdabiał, nanosił herby i w ogóle, czynił cudeńka na zlecenie. Oczywiście, rzecz musiała być tego godna. Nie ozdabiano przecież byle czego. Coś jak tuningowanie dzisiejszych markowych samochodów. Często kosztuje jeszcze więcej niż samo auto. Ponadto, jest to też warsztat jubilerski, a ja chcę projektować i realizować własne pomysły na kolekcje.
    - Piękna sprawa! W domu też kombinowałaś różne wariactwa. Jakieś broszki, naszyjniki, kolczyki…
    - Tak, ręcznymi szczypcami. Ze skóry, drewna i kawałka drutu miedzianego! – roześmiała się. – Teraz jest inny świat. Mam do dyspozycji niemal wszystko, chociaż w królewskie klejnoty celować nie zamierzam. Przynajmniej na razie.

    Niespodziewanie drzwi się otwarły i do gabinetu weszła Anna.
    - Dzień dobry! Bardzo przepraszam za najście, ale wolałam nie dzwonić, skoro spotkanie jest raczej rodzinne – odezwała się od progu.
    Wtedy podniosłem się z fotela.
    - Dzień dobry! Pani minister pewnie pamięta moją córkę, zatem nie muszę chyba nikogo przedstawiać…
    - Znam, znam. Pani pewnie tak samo pamięta mnie.
    - Oczywiście, chociaż nie wiedziałam wtedy, że pani jest panią minister!
    - Jeszcze nie byłam – Anna wzruszyła ramionami. – Wtedy byłam jedynie posłanką.
    Joasia wstała, po czym przywitały się zwyczajnie, podaniem dłoni.
    - Aniu, proszę! Usiądź z nami! – zaproponowałem.
    Joasia posłała mi zdumione spojrzenie.

    - Dziękuję, ale tylko na minutę – zastrzegła Anna, zajmując wolny fotel. – Pięknie pani wygląda! – skomentowała Joasię.
    - Dziękuję! Jest pani bardzo uprzejma!
    - A tam, zaraz uprzejma – Anna roześmiała się swobodnie. – Stwierdzam tylko fakty. Cóż, jak się jest już matroną, to pozostają wspomnienia i taka mała nutka zazdrości.
    - Nie wiem co mam teraz odpowiedzieć…
    - Ależ ja nie oczekuję od pani odpowiedzi! – wesoła Anna prezentowała na pozór świetny nastrój.
    Realny czy sztuczny? Tego się nie domyślałem.
    - Pozwoliłam sobie zakłócić wasze spotkanie – zmieniła ton, zwracając się do mnie – gdyż jutro mnie nie będzie. Pilnie wylatuję do Brukseli. Tomek, przejmujesz dowodzenie w firmie do chwili mojego powrotu.
    - A dam radę? Pomyślałaś o tym?
    - To już twoje zmartwienie. Proszę! – wyjęła z czarnej, kartonowej teczki, arkusz papieru i położyła przede mną. – Złóż tu autograf!

    - Ale jesteś miła…
    - Trudno, nie ja to wymyśliłam.
    - Wrócisz w tym tygodniu? – zapytałem, podpisując przejęcie obowiązków.
    - Raczej nie, spotkamy się dopiero w poniedziałek.
    - Ładny gips.
    - Ja cię przepraszam, naprawdę jest mi przykro, że to się tak ułożyło. Niemniej wieści z naszego przedstawicielstwa otrzymałam przed godziną i nie mam innego wyjścia.
    - W porządku, postaram się.
    - Dziękuję ci! – podniosła się z fotela. – Nie chciałam wam zepsuć spotkania, naprawdę! – spojrzała na Joasię. – Czasem tylko tak się układa…
    - Już to znam! – zapewniła ją uśmiechnięta Joasia. – Bywa tak w życiu.
    - Do zobaczenia zatem! Życzę pani pomyślności i tobie również! – pożegnała nas.
    - Wzajemnie! – odpowiedzieliśmy niemal razem.

    - Od kiedy przeszliście na ty? – zainteresowała się córka, kiedy ponownie zostaliśmy sami.
    - Nie pamiętam.
    - Jak to? – nie zrozumiała.
    - Ale jesteś namolna… To było bardzo dawno! Annę poznałem na długo wcześniej, zanim związałem się z twoją mamą, wystarczy?
    - Teraz tak. Powiedzmy, że rozumiem.
    - Powiedzmy. Łączą nas już tylko zależności służbowe. A w których, tak naprawdę, obydwoje wykorzystujemy dawną znajomość. Bo jak ma być inaczej? Znamy się przecież od podszewki. Pomyśl sama. Mając lat dwadzieścia parę, nikt nie tworzy wokół siebie fałszywego nimbu. Każdy jest taki, jaki jest naprawdę. Dopiero później zaczynają się pozory i gra na upiększenie rzeczywistości.

    - Tatku, jesteś dwadzieścia lat za murzynami. Te wyobrażenia o współczesnej młodzieży bardzo mijają się z rzeczywistością.
    - Może to i prawda, ale ja nie mówię o młodzieży współczesnej, lecz o tamtej. Z moich młodzieńczych lat. Widzisz, mama i tak wygrała z Anną w finale, dzięki czemu jesteś moją córką. I mogę dzisiaj z tobą rozmawiać. Ech, życie nasze, życie…
    - Domyśliłam się tego, a ty się nie rozklejaj. Z mamą się kontaktujesz?
    - Wiesz przecież, że nie chce ze mną rozmawiać. Damianowi też zabrania przekazywania mi informacji.
    - Dziwisz się jej?
    - Trochę tak. Parę lat minęło, sądziłem że z czasem jej niechęć zmaleje. Ale jakoś nie… – westchnąłem.
    - Jutro wybieramy się tam.
    - Świetnie! Jeśli uznasz, że to coś da, przekaż jej moje szczere pozdrowienia. Ja mamie naprawdę dobrze życzę i chętnie pomogę, jeśli trzeba. Niestety, telefonów ode mnie nie odbiera, numery kont pozmieniała, a pojechać się obawiam, bo i mieszkanie gotowa znowu zmienić.
    - Nie narzekaj już, zobaczę co da się zrobić.

    - Doskonale, dziękuję! A teraz, córeczko, wybacz mi proszę, jeszcze będę musiał zająć się pracą. O reszcie porozmawiamy wieczorem, mam nadzieję, że drogę do nas znajdziecie.
    - Poradzimy sobie, bez obawy – uśmiechnęła się.
    No tak. John jakby wracał na stare śmiecie, a i Joasia była tam przecież niejeden raz…
  • #22
    literatka
    Level 12  
    Mogliśmy przewidzieć, że kolacja przebiegnie bez większych rewelacji, chociaż samo przywitanie było obiecujące i niespodziewane. John wręczył Dorotce ogromny kosz kwiatów, mnie zaś pudełko cygar i myśleliśmy, że to koniec grzecznościowych prezentów. Ale wtedy wystąpiła Joasia. Podarowała Dorotce bardzo ładną, stylizowaną szkatułkę, już na pierwszy rzut oka nie wyglądającą na wyrób seryjny.
    - Śliczna! – skomentowała Dorotka. – Wygląda na heban?
    - Tak, wykonana jest z inkrustowanego drewna hebanowego – potwierdziła Joasia.
    - Marvall – Dorotka głośno przeczytała markę firmową. – Chyba słyszałam kiedyś taką nazwę. To angielska firma?
    - Jak najbardziej – potwierdziła Joasia.
    John udawał w tym czasie, że niczego nie słyszy.
    - Historyczna marka… dziękuję bardzo! Piękna ta szkatułka!
    - Nie otworzysz? – Joasia sprowadziła ją na ziemię.
    - Och, przepraszam. Bardzo mi się spodobała. – tłumaczyła.

    Wewnątrz, na miękkim atłasie, spoczywała kolia i zanim dotarły do mnie ochy i achy, przez głowę przeleciała myśl, że Dorotka świetnie by w niej wyglądała dopiero późnym latem. Kiedy będzie trochę opalona. A może było to tylko moje wrażenie, gdyż wśród kamieni przeważały odcienie ciepłe.
    - To jest naprawdę piękne! – zachwycała się Dorotka wyjmując zawartość i oglądając ją na dłoni. – To są agaty?
    - Tak.
    - Gdzie wynalazłaś taką firmę?
    Joasia uśmiechnęła się z dumą i wyprężyła pierś.
    - Nie wynalazłam, a kupiłam. Natomiast ta kolia jest jednym z pierwszych, już moich własnych, niedawno zrealizowanych projektów! – wypaliła. – Bardzo się cieszę, że ci się podoba.
    Dorotka na chwilę zamarła.
    - Serio? Joasiu, masz przed sobą rewelacyjną przyszłość! Jeśli tylko potrzebujesz reklamy, załatwię ci ją bezpłatnie. Z pełnym przekonaniem! – podkreśliła.
    - A dziękuję, dziękuję! Nie omieszkam skorzystać – córka nie kryła zadowolenia z siebie.
    - Doris! – niespodziewanie ożywił się John. Mówił po angielsku, ale go zrozumiałem. – Marvall będzie jeszcze lepszy w wykonawstwie pamiątkowej broni białej. Chociażby te wszystkie kordziki dla oficerów marynarki czy też lotnictwa, rozumiesz? One przecież mogą posiadać cechy indywidualne, nie sądzisz?
    - Zrozumiałam – rzuciła krótko Dorotka, uśmiechając się do niego. – Zajmę się tym, masz to jak w banku.

    Nic dziwnego, że niemal całe nasze późniejsze rozmowy, dotyczyły spraw gospodarczych, przedsiębiorczości i podobnych. Jakby spotkali się eksperci w durnej debacie telewizyjnej. Niewiele czasu poświęciliśmy chłopcom, chociaż muszę przyznać, że John starał się przypomnieć im siebie i spotkał się z dobrym przyjęciem. Nie mieli złych wspomnień.
    Tak samo odnowił znajomość z Heleną, a ze mną wypalił cygaro na tarasie, kiedy nasze panie wciąż dyskutowały o biżuterii.
    - Jak żyjesz w nowych, ministerialnych realiach? – zapytał, kiedy wdychaliśmy pierwszy dym. – Przede wszystkim gratuluję awansu, chociaż doskonale wiem, że łatwo teraz nie masz. Znam paru ministrów brytyjskiego gabinetu i doprawdy, nie chciałbym się z nimi zamienić.
    - Czyli sam wiesz – pokiwałem głową, refleksyjnie. – Dodaj do tego polskie realia, że pieniądze są żadne w porównaniu z bankiem, natomiast odpowiedzialność o wiele większa…
    - Zdaję sobie sprawę. Po co ci to było?
    - Trudne pytanie. Możesz mi wierzyć, że nie rwałem się do tego fotela. Było na odwrót.

    - Kto cię przekonał?
    - Moja przełożona, czyli pani minister. Jestem teraz jej pierwszym zastępcą.
    - Znacie się prywatnie?
    - Tak, jeszcze z czasów studenckich. Dawne dzieje. Tym niemniej, przez ostatni rok byłem jej społecznym doradcą i chyba dobrze oceniała naszą współpracę, skoro wystąpiła z taką propozycją. Dawna znajomość niekoniecznie się przy tym liczyła.
    - Jest to jednak ważny czynnik zmniejszający stres w pracy. Dobrze, że masz taki komfort.
    - To prawda. Można się skupić na celach, a nie na gierkach, typu kto kogo. Tym bardziej, że po okresie pracy w banku, nie jestem do takich sytuacji przyzwyczajony.
    - Dobrze radziliście sobie w banku, to prawda. A jak postępy w projekcie rumuńskim?
    - Nie jestem na bieżąco, nie mam na to czasu. Romek pełni tam najwyższy nadzór, a jego już dawno nie widziałem. Zbyt późno wracam z pracy.

    - Ile czasu spędzasz w ministerstwie?
    - Jedenaście, dwanaście godzin…
    - Stale? Codziennie?
    - W zasadzie codziennie.
    - To niedobrze. Masz źle zorganizowaną pracę!
    - Dlatego też wprowadzam zmiany. Spokojnie, to są dopiero moje pierwsze miesiące. Jeszcze nie wszystko weszło we właściwe koleiny. Jeszcze muszę co nieco poukładać na półkach, dałem sobie czas do jesieni. Wtedy odetchnę, taką mam przynajmniej nadzieję.
    - Jaki macie obszar działania?
    - To jest moloch! Parę tysięcy pracowników, ponad trzydzieści departamentów. Zajmujemy się praktycznie całą krajową infrastrukturą, europejskimi funduszami, nadzorujemy rozwój regionalny… naprawdę jest co robić!
    - Ach, to ten resort – uśmiechnął się. – Szkoda, że nie byłeś ze mną na dzisiejszym spotkaniu.
    - Właśnie. Kto cię zaprosił tak, że ja o tym nie wiedziałem?
    - To prywatne kontakty, a sprawcą w tym przypadku było stowarzyszenie podmiotów inwestujących na rynkach zagranicznych. Jego prezes pracował kiedyś u nas w City, dlatego zgodziłem się na te odwiedziny. Jakby na to nie patrzeć, jest to promocja londyńskiej giełdy.

    - Czemu wspomniałeś, że szkoda iż mnie tam nie było?
    - Narzekali bardzo na polskie przepisy. Poprosiłem ich więc, aby przygotowali odpowiedni dokument, a ja go przekażę w odpowiednie ręce, mając na myśli ciebie. Mam nadzieję, że nadasz mu poważny bieg. Oczywiście, oni też będą próbowali nagłośnić temat, wykorzystując własne kanały. Robią to jednak to od dawna, bez większych efektów.
    - Nie ma problemu. Postaram się aby dotarł do odpowiedniego adresata i będę monitorował jego losy. To zawsze mogę zrobić.
    - O to właśnie chodzi. Największym ich problemem jest fakt, że nie mają społecznego poparcia. Bo kogo obchodzą problemy ludzi, którzy mają pieniądze i chcą je zainwestować? Przy tym jeszcze za granicą! Nikt nie myśli, że to chwilowe. Że te zyski wrócą do kraju, bo ci ludzie tu mieszkają, tu żyją i tu będą te dochody wydawali.
    Sam wiesz najlepiej, że twoja żona nie inwestuje w Polsce, a na rynkach światowych. Ma jednak obywatelstwo amerykańskie i nie musi obawiać się polskiego fiskusa, jest poza jego zasięgiem.
    - Dlaczego tak mówisz?
    - Amerykański system podatkowy bierze co swoje od obywateli, ale w zamian za to, już nikomu nie pozwala ich łupić! Służby żadnego kraju, nawet spośród tych najbardziej zaprzyjaźnionych, nie otrzymają najmniejszej informacji o amerykańskim obywatelu, jeśli u siebie rozliczył się z podatków i władze nie mają do niego zastrzeżeń. Koniec i kropka! Obywatel jest czysty, więc nikomu nic do niego!

    - Rozumiem. Czego więc dotyczą te postulaty stowarzyszenia?
    - Prawa! Jasnych i stabilnych przepisów prawnych. Przede wszystkim podatkowych. Oni chcą wiedzieć na czym stoją. Nie chcą być zależni od humoru naczelnika urzędu skarbowego, który budzi się w różnych nastrojach. Ta tematyka jest od dawna odsuwana na później. Rząd wciąż nie ma na nią czasu, a inwestorzy czekają na jasne, precyzyjne zasady, pozwalające im na plany długofalowe.
    - Mówisz, że nie ma takich w polskim prawie podatkowym?
    - Tego nie wiem, nie mnie pytaj. Przekazuję ci jedynie opinie uczestników z kuluarowych rozmów. Nie było to zbyt budujące.
    - Rozumiem. Dobrze! Postaram się coś w tej sprawie zrobić. Ile się uda, tego nie wiem. Zobaczymy.
    - Zwróć uwagę, że ta kwestia, w pewnym sensie dotyczy również twojej żony.
    - Zdaję sobie z tego sprawę.
    - Doris jest w tych tematach kuta na cztery nogi, jak to się w Polsce mawia i sobie poradzi. Jednak innym nie jest tak łatwo.
    - Nie wątpię. Niedawno dała temu wyraz w telewizyjnym programie gospodarczym…
  • #23
    literatka
    Level 12  
    Fachowa debata ekonomiczna na gorąco. Cykliczny program dotyczący wszelkich ostatnich wydarzeń na świecie, mogących mieć jakiś wpływ na globalną, a więc i krajową gospodarkę. Cieszył się wprawdzie dość umiarkowaną oglądalnością, tym niemniej trwał, gdyż z jakichś względów telewizja publiczna uznała, że jest propagandowo potrzebny.
    Jego schemat był właściwie niezmienny. W dyskusji uczestniczyło sześć, czasem siedem osób, przy czym sięgano w nim także po autorytety spoza ośrodka warszawskiego. I niemal zawsze występowały łączenia z co najmniej jednym studiem regionalnym, w którym znajdował się zamiejscowy uczestnik debaty. Do studia warszawskiego natomiast zapraszano różne osoby, zawsze jednak specjalistów w zakresie głównego tematu wiodącego. I do jednego z takich programów zaproszono Dorotkę.

    Nie była zaproszona imiennie. Oferta była ogólna, skierowana do dziekana wydziału. Ale jako że tematem głównym miały być zagadnienia rynków finansowych, zgodziła się wystąpić w programie i to bez konsultacji ze mną. O wszystkim dowiedziałem się wtedy, kiedy decyzję już podjęła.

    Początkowo mało się w tym studiu udzielała. Zresztą, pośród dostojnych doktorów oraz profesorów, wyglądała najwyżej na studentkę. I tak ją chyba widzowie przyjęli. Dopiero później, kiedy odtwarzałem w domu nagranie całej dyskusji, zrozumiałem z czego to wynikło. Najprawdopodobniej zadecydowało powitanie uczestników przez prowadzącego audycję redaktora.
    Kiedy przedstawiał gości, rozpoczął od znanych sobie i siedzących najbliżej profesorów. Ale później się zaciął, kiedy doszedł kolejno do nowego uczestnika. Wiedział, że reprezentuje bank handlowy, tylko nie znał stanowiska. I wtedy doktor Eberning podpowiedział mu, że jest głównym ekonomistą. Następnie pan redaktor skierował wzrok na Dorotkę, wymieniając jej imię, nazwisko i znowu nie wiedział co dalej, a wtedy szybko uzupełniła.
    - Reprezentuję bank Solution Poland S.A.

    Debata była spokojna, bo i poglądy uczestników początkowo były dość zbieżne. Dorotka słuchała, dodawała kilkuzdaniowe uwagi, nie wpływające w zasadzie na ogólny ton dyskusji. Pierwszy dysonans, dość elegancki, wystąpił, kiedy nie zgodziła się z Eberningiem, odnośnie prognoz dotyczących inwestycji we wschodniej Europie.
    - Korporacja Solution Inc. zamroziła tam swoje plany rozwojowe uznając, że niepewność inwestycyjna zdecydowanie wzrasta – stwierdziła jednoznacznie. – Dlatego zupełnie nie podzielam pana założeń, to nie będzie realne.
    - Może pani wyjaśnić co jest tego powodem? – dociekał Eberning.
    - Tak. Nasi partnerzy sygnalizują kumulację i centralizację ośrodków decyzyjnych. Gra rynkowa jest coraz bardziej tłamszona i nierzeczywista. Oczywiście, to wszystko nie dotyczy największych firm, wycenianych na giełdach światowych. Ale nie one odzwierciedlają realia. Mówię o podmiotach nie korzystających z usług i kredytów zagranicznych.
    - Tym niemniej, o ile wiem, zaangażowanie waszej korporacji na tym rynku, wcale się nie zmniejsza.
    - Ale i nie rośnie! – Dorotka posłała mu uśmiech.

    - Jakie może to mieć przełożenie na sytuację w naszym kraju? – zainteresował się redaktor.
    - Bardzo duże – oświadczył Eberning. – Są setki, jeśli nie tysiące małych i średnich firm, których obszarem zainteresowania jest współpraca z tamtymi partnerami. Różna współpraca, handlowa, produkcyjna, usługowa, ale też współpraca przy realizacji konkretnych projektów. W tym również badawczych. Wszystkie te podmioty są zainteresowane jak największą stabilnością otaczających je warunków, zarówno w kraju, jak i za granicą.
    - Niby gdzie mają się rozwijać firmy z tak zwanej ściany wschodniej? – poparł go jeden z profesorów. – Jeśli tam nie znajdą perspektyw, to gdzie? Owszem, ci ludzie, właściciele lub udziałowcy, mogą wyjechać. Mogą szukać szczęścia w innym miejscu. Ale czy tylko na tym powinno nam zależeć?
    - To chyba oczywiste, że tak nie jest – podsumował redaktor. – Wróćmy jednak do tematu wydarzeń bieżącego tygodnia na świecie.

    Przez kilka minut trwała słowna przepychanka o znaczeniu kilku niezbyt ważnych faktów, wszystko się jednak zmieniło, kiedy profesor Sieradzki, ten z poznańskiego studia, powołał się na wypowiedź wysokiego urzędnika amerykańskiego departamentu skarbu sprzed kilku dni. I na jej podstawie, zaczął snuć dość ponure prognozy dla Europy.
    - Proszę pana! – Dorotka usiłowała mu przerwać. – Pan się głęboko myli!
    Technicy mieli niejakie problemy, aby ten spór zaprezentować w czasie rzeczywistym i nieźle im to w sumie wyszło.
    - O! – zaśmiał się ironicznie w odpowiedzi. – Młode damy mają inne poglądy?
    Dorotka pominęła impertynencję.
    - Polska agencja zrobiła błąd w przekładzie i cytowana wypowiedź pana Tundama nie odzwierciedla jego rzeczywistej opinii. Pan się powołuje na nie istniejące fakty!
    - Młoda damo, jestem profesorem nauk ekonomicznych, proszę o tym nie zapominać!
    - Ale nie jest pan profesorem filologii angielskiej, więc pańska opinia w tym temacie jest niewiele warta! – odpowiedziała bez namysłu, nie mrugnąwszy nawet powieką.
    Sieradzkiemu odebrało mowę, zaś Dorotka spokojnie kontynuowała.

    - Rozmawiałam osobiście z panem Tundamem przed kilkoma dniami i znam dokładnie jego słowa. Proszę więc nie wprowadzać w błąd polskich widzów! Cytowana przez pana wypowiedź była ironią, a nie prognozą! Żadne inne agencje nie uznały za stosowne jej przytaczać, bo i po co? To była rzecz bez znaczenia.
    - Może dla pani była bez znaczenia, ja natomiast zbyt wiele widziałem, żeby lekceważyć podobne wypowiedzi – jej oponent nie rezygnował. – Musi pani jeszcze dużo się uczyć, aby to zrozumieć.

    To był cios poniżej pasa, więc Dorotka nie pozostała mu dłużna.
    - Na pewno nie będę pobierała nauk u pana, ale zapraszam na moje wykłady. Proszę pytać o katedrę profesor Doroty Warwick. Przyjmę pana jako wolnego słuchacza poza kolejnością! – odpaliła. – Tak po znajomości, skoro jest pan miłośnikiem młodych dam. Proszę tylko pójść wcześniej na kurs językowy, gdyż te wykłady prowadzę wyłącznie w języku angielskim.
    Teraz obraziła go skutecznie.

    Skandal odbił się stosunkowo szerokim echem. Zdarzenie odnotowały najpoważniejsze portale i tytuły prasowe, które drobiazgowo zanalizowały poszczególne wypowiedzi. Dziennikarze nie popełnili przy tym błędu profesora Sieradzkiego i sięgnęli do źródeł, przyznając pełną rację Dorotce. Według nich, była całkowicie usprawiedliwiona w kąśliwej reakcji na lekceważące słowa jej rozmówcy. Sprawdzili też życiorys Dorotki, bez trudu odkrywając status naukowy oraz zawodowy, co z uznaniem określali jako źródło jej pewności w swoich wypowiedziach.

    Tym niemniej, przez kilka dni musieliśmy korzystać z ochrony służb bankowych. Inaczej wścibstwo niektórych przedstawicieli mediów zdezorganizowałby nam życie.
    Dziwny jest jednak ten świat, gdyż poza nami, wszyscy inni cieszyli się z niespodziewanej reklamy. Incydent przyniósł bowiem ogromny wzrost popularności nie tylko audycji, ale promował też wszystkich jej uczestników. Przedstawiciele telewizji poszli za ciosem i mocno naciskali na kontynuowanie współpracy. Dorotka jednak nie dała się już namówić na ponowny występ. Stwierdziła, że jest to strata czasu, którego nie ma w nadmiarze, a tania popularność jest jej zupełnie zbędna. Na tym też zakończyła swoją telewizyjną karierę.

    Przy kolacyjnym stole, nic wielkiego już się nie wydarzyło. Tak, jakbyśmy się umówili. Nikt nie próbował poruszać drażliwych tematów, nikt nie był wścibski, nikt też nie zwierzał się zbyt wylewnie. Omawialiśmy wprawdzie wiele tematów, ale pobieżnie, bez dzielenia włosa na czworo. Dlatego też atmosfera spotkania była doskonała, jedzenie gościom smakowało, wino również i naprawdę żałowałem, że tak szybko zakończyli wizytę, bo tuż po dziesiątej zaczęli się żegnać.
    Oczywiście, zaprosili nas do Londynu w dogodnym terminie. Joasia obiecywała jakieś wiadomości od Marty, chociaż jedynie przez pocztę, gdyż w sobotę odlatywali do Anglii. Na ponowne spotkanie nie było już szans, gdyż ja z kolei wyjeżdżałem z dziećmi do Pokrzywna.
    Cóż, córeczka miała teraz swoje życie i sama musiała o nie dbać. Moja w nim rola już się zakończyła. Dlatego żegnałem ich z pewną nostalgią. Nawet John wydał mi się dzisiaj jakiś taki sympatyczniejszy…

    - Widzę, że odezwały się w tobie ojcowskie uczucia – skomentowała Dorotka, kiedy taksówka odjechała i zostaliśmy przy bramie tylko we dwoje.
    - A i owszem – potwierdziłem. – Widzisz, wysnułem z tych odwiedzin jeden, w dodatku dość smutny wniosek.
    - Jaki?
    - Starzeję się.
    - Weź na wstrzymanie. Masz małe dzieci!
    - I młodą, piękną żonę! – objąłem ją. – Ech, zaczynam być zmęczony. John powiedział mi przykrą prawdę.
    - Jaką?
    - Że mam źle zorganizowaną pracę, skoro spędzam w ministerstwie tyle godzin.
    - Też miałam ci to powiedzieć, nie chciałam jednak gasić waszego zapału. Coś tam nie gra, skoro sytuacja się nie zmienia. Nie zaistniała żadna katastrofa, nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło, więc normalne to nie jest.
    - Wiem, dlatego mnóstwo spraw zmieniamy. Do jesieni musi się ułożyć.
    - Oby. Ale Joasia mnie dzisiaj zaskoczyła, naprawdę!

    - Biżuterią?
    - Tak. I tą firmą! Wiesz, z Johnem rozmawiałam wiele razy, kontaktujemy się co najmniej raz w miesiącu, a bywa, że w każdym tygodniu. Ale nigdy nie pisnął o tym ani słowa.
    - A tak w ogóle, rozmawiacie na tematy prywatne?
    - W zasadzie nie, oprócz wymiany informacji grzecznościowych.
    - To dlaczego się dziwisz? Joasia chciała nam sprawić niespodziankę i sprawiła!
    - Niemałą w dodatku. Mądra dziewczyna! Czuję, że dobrze wybrała z tą firmą. Chodźmy do domu, chłodno się zrobiło.

    - Nie chcesz posłuchać słowika?
    - Nie dzisiaj. Po pierwsze, jakoś nie słyszę żeby kląskał, a po drugie, jutro mamy normalny dzień pracy. Obydwoje.
    - Ech, gdzie twój romantyzm?
    - A straszyłeś, że się starzejesz! – roześmiała się. – Chodź, sprawdzimy w sypialni jak to z tobą jest naprawdę.
    - Kurczę, jak kiedyś nie dam rady…
    - Zapomnij! Takiej opcji nie ma, przecież masz mnie! – podkreśliła niby żartem. – Nie stresuj się niepotrzebnie.
    Czy ja mogłem jej nie uwielbiać?
  • #25
    literatka
    Level 12  
    Lato nadeszło w tym roku szybciej niż zazwyczaj. Gdyby nie klimatyzacja, pot spływałby ze mnie zarówno w pracy, jak i w domu. Był dopiero początek czerwca, a nagrzany asfalt oddawał ciepło po zachodzie słońca i miasto nie wychładzało się niemal do rana. O wschodzie słońca temperatura sięgała dwudziestu, dwudziestu dwu stopni, a później już tylko rosła.
    Nie oznaczało to wcale mniejszej ilości zadań dla mnie, ani zmniejszenia wymagań, które stawiałem podwładnym. Nic z tych rzeczy. Parlament wciąż pracował i do zaplanowanego wcześniej porządku prac, dołączały coraz to nowe zadania. W dodatku z takiego gatunku, których zaistnienia nie byłem w stanie przewidzieć. A jeszcze dochodziła „konspiracja”, którą musiałem organizować w większości poza godzinami pracy.

    Sprawa rozwijała się nie najgorzej. Mieliśmy już za sobą posiedzenie komisji sejmowej, na którym zjawiłem się po uprzednim, oficjalnym zaproszeniu. A mówiąc normalnym językiem, zażądaniu przez posłów mojej obecności. Sam to im zasugerowałem, bo teraz nasza znajomość miała świetne uzasadnienie i odkrycie jakichś kontaktów nie powinno wzbudzać niczyjej ciekawości. Ot, zwyczajne, przypadkowe spotkanie wprawdzie konkurentów, ale przecież cywilizowanych ludzi. Życie nie składa się ze spotkań wyłącznie z przyjaciółmi.
    Wciągnęliśmy też w spisek Lidkę, która miała zorganizować podobne porozumienie na swoim terenie, a i bankowa łączność asystentów została już uruchomiona. Ich pani Emilia została współpracownikiem banku w dziedzinie promocji i reklamy, zaś mój pan Rafał miał świadczyć konsultacje z informatyki. Tematy organizacyjne mieliśmy więc za sobą.
    W takich okolicznościach zostałem przez panów posłów pilnie zaproszony na ich teren, a miejscem spotkania miał być Łańcut.

    Mój roboczy harmonogram nie mógł tego pomieścić, dlatego zgodziłem się na spotkanie w sobotę. A to wprowadzało komplikacje w moim życiu prywatnym. Dorotka nie mogła już zmienić swoich planów, więc opieka nad dziećmi i tak spadła na mnie. Musiałem jakoś z tego wybrnąć, no i wyszło dość śmiesznie.
    Jeszcze w czwartek poprosiłem do siebie Kingę.
    - Pani Kingo! W sobotę wyjeżdżam w teren i chciałbym, aby pani towarzyszyła mi w podróży. Co pani na to?
    - Ja? – zdziwiła się. – Nie rozumiem pana ministra… w jakim charakterze?
    - Pytam, czy pani nie ma jakichś nadzwyczajnych, zaplanowanych wcześniej okoliczności przewidzianych na ten dzień, aby mogła mi pani odmówić. Jakieś wesele, chrzciny w rodzinie czy coś podobnego, bo tłumaczenia się randką nie przyjmuję.
    - Nie, nie mam… – odparła z wahaniem.
    - Czyli jedzie pani ze mną – stwierdziłem. – Proszę się nie obawiać, do towarzystwa biorę jeszcze pana Rafała. Proszę mu to potwierdzić i z nim będę spędzał większość czasu. Musi przygotować się do roli mojego osobistego sekretarza.
    - Więc po co ja w takim razie? – nie rozumiała.
    - Panią oddam w tym czasie na pastwę dwóch dżentelmenów. Będzie pani odpowiadała za ich dobre samopoczucie.
    - Co? – wyrwało się jej.
    - Spokojnie! – uniosłem dłoń. – Panowie mają w sumie nieco mniej niż dwadzieścia lat, ale są grzeczni i nie gryzą. Wierzę, że pani poradzi sobie z nimi obydwoma!

    Byłem uprzedzony, że posłom będzie towarzyszył marszałek województwa. Wydawało mi się to poniekąd normalne. Jako osoba żywotnie zainteresowana rozwojem regionu, powinien nawet być na bieżąco z takimi inicjatywami i to rozumiałem. Nie spodziewałem się jednak, że wykorzysta nasze spotkanie do innych celów, a do tego przygotowany nie byłem.
    I nawet nie zauważyłem momentu, kiedy nasze obrady na temat znaczenia Via Carpatia dla regionu, przerodziły się w gorącą dyskusję o dyskryminacji ściany wschodniej przez wszystkie kolejne rządy. Zacząłem się tłumaczyć, ale na szczęście nie mnie obarczali winą za wszelkie zdarzenia i po uspokojeniu emocji, przystąpiliśmy do poważnej dysputy.

    Lokalny włodarz, w przeciwieństwie do mnie, był świetnie przygotowany do rozmowy. Dysponował wieloma zestawieniami, analizami i przykładami, wskazującymi na rzeczywiste zaniedbania tego obszaru. Z jego argumentami niejako się zgadzałem, znając doskonale dawne, tutejsze czasy. Niektóre tematy znałem zresztą z autopsji. Wiele spraw cytował z pamięci, miał doskonałe rozeznanie stanu poszczególnych zagadnień i w sumie bardzo mi się spodobał.
    Tym niemniej, w końcu rozmowy, udało mi się go zaskoczyć. A to dlatego, że jakoś pominął istnienie programów, czy też funduszy centralnych, o wsparcie z których można było aplikować z pominięciem jego urzędu. I to niezależnie od kwot rozdzielanych na programy wojewódzkie. A było ich przecież niemało! Innowacyjne, związane z ochroną środowiska, naukowe, edukacji młodzieży, zdrowia, kultury, nowych technologii i jeszcze wiele innych.
    Jego urzędnicy nie mieli danych o wykorzystaniu tych możliwości przez podmioty z obszaru województwa, co fałszowało podawane przez niego wielkości. Wystarczyło tylko wziąć pod uwagę obszar doliny lotniczej, która wręcz rozkwitała, aby zrozumieć iż rozwój regionu przebiega różnymi drogami.

    Dopiero wtedy, kiedy rzucałem w odpowiedzi nazwami lokalnych miast, istniejących dawniej w nich firm, oraz tym, co się działo w nich obecnie, marszałek dowiedział się, że pochodzę z tych stron. Posłowie chyba nie uświadomili go wcześniej. Atmosfera spotkania bardzo się wtedy ociepliła i rozstawaliśmy się w dobrych nastrojach.

    Byłem zadowolony, że poradziłem sobie w sytuacji zaskoczenia, jego zaś podbudowałem obietnicą, że przejrzę jeszcze raz ministerialne plany podziału środków na przyszły rok i będę optował za ich zwiększone przemieszczenie we wschodnim, dotychczas zaniedbywanym kierunku. Było to dość realne, gdyż rezerwy na projekty zrównoważonego rozwoju, a szczególnie te dotyczące partnerstwa samorządowo – prywatnego, wciąż pozostawały w dyspozycji ministerstwa. Niezbędne były jednak konkretne pomysły, doprowadzone niemal do etapu realizacji, co było dość niepopularne u samorządowców. Ale kto nie ryzykuje, nie pija szampana. Marszałek chyba to rozumiał, bo przedstawił kilka obiecujących i według mnie nowatorskich zamierzeń. Dlatego pożegnałem się z nim pełen optymizmu.

    Chłopcom natomiast wycieczka bardzo się spodobała. Posłowie byli uprzejmi zadbać, aby dzieci wiceministra miały specjalnego przewodnika po zamku i jego przyległościach. Obejrzeli więc dużo więcej niż przeciętni turyści. No i Kinga miała ułatwione zadanie. Dlatego wracaliśmy do Warszawy zmęczeni, ale też zadowoleni. To była całkiem udana sobota.
    Na ironię losu zakrawa jednak fakt, że całe to, z pozoru mało ważne spotkanie, miało daleko idący wpływ na wiele przyszłych wydarzeń. Nie tylko w moim życiu. A pikanterii dodawał mu jeszcze fakt, że rozstając się, nie mieliśmy o tym najmniejszego pojęcia. Ani ja, ani opozycyjni posłowie razem z marszałkiem. Wszystko stało się później, ale zaczynem całości był fragment naszej, lekko sentymentalnej paplaniny z marszałkiem, o dawnych regionalnych przedsiębiorstwach.
    Nieważne sprawy, niegodne wręcz naszych stanowisk i rangi całego spotkania. Takie jakie opowiada się przy rodzinnym grillu, wobec sąsiadów i kolegów. A jednak… To one okazały się w tej naradzie najważniejsze. A dokładniej, przyniosły daleko idące konsekwencje.

    Tymi wspomnieniami, marszałek obudził gdzieś w odległych zakamarkach mojej głowy, uśpione resztki lokalnego patriotyzmu, z którego istnienia nie zdawałem sobie sprawy. Lata spędzone za granicą, trudności po powrocie do domu, problemy z Martą, wreszcie zmiana otoczenia i zamieszkiwanie w Warszawie na przemian z Pokrzywnem, na długo i dość skutecznie stłumiły myśli o macierzystym regionie. Teraz te wspomnienia powoli, powoli zaczęły się przebijać do świadomości. A ja, niczym biblijny syn marnotrawny regionu, po kilku dniach zacząłem się zastanawiać, co dla tego regionu mógłbym zrobić. Pomysłu żadnego nie miałem, ale los tak chciał, że zaraz sam mi się wsunął do rąk…
    Z bliźniakami natomiast, miałem w czerwcu jeszcze jeden epizod, również z pozoru nieważny. Ale on także zmienił w naszym życiu niemało. I jak zwykle, o wszystkim zadecydował czysty przypadek.

    Któregoś dnia, przy kolacji, rozmawialiśmy o ich szkolnym wyjeździe wakacyjnym. Jako że znaliśmy trasę i plan podróży, Dorotka starała się wysondować ich własne oczekiwania, czy też wyobrażenia. W końcu niewiele z tej Ameryki widzieli dotychczas na własne oczy. A z tego co widzieli i tak prawie nie pamiętali.
    Początkowo dość poważna wymiana zdań przerodziła się w żarty, kiedy zacząłem twierdzić, że połowa Ameryki to kowboje i rancza. Gdy protestowali, argumentowałem, iż połowa filmów amerykańskich to westerny, a więc i kowboje muszą stanowić pokaźną część społeczeństwa. Inaczej nie byłoby o nich tylu filmów! A na dzikim zachodzie, gdzie właśnie wybierają się na wycieczkę, pewnie wciąż trwają strzelaniny i walki z Indianami.

    Przekomarzaliśmy się tak przez kilka minut, aż Helena pokonała mnie moją własną bronią.
    - Panie Tomaszu! Twierdzi pan, że umiejętności strzeleckie są bardzo przydatne dzieciom amerykańskim, prawda? Dlaczego więc nie uczy pan tego własnych synów? Przecież chce pan być dobrym ojcem, tak? A stadnina też jest pod bokiem! – spojrzała mi w oczy.
    - O! Będziemy jeździli na koniach! – rozentuzjazmowany Pawełek zerwał się z krzesła.
    - Usiądź! – skarciła go Dorotka, ale spoglądała na mnie i kiwała głową. Doigrałem się.
    - Tatuś… – odezwał się Piotruś.
    - Słucham.
    - A ty masz sztucer, tak?
    - Mam. Dlaczego pytasz?
    - A nauczysz nas strzelać?
    - Bardzo męskie pytanie – skomentowała mimochodem Helena. Zdałem sobie wtedy sprawę, że mnie punktuje i wskazuje drogę wyjścia.
    - Nauczę – obiecałem. – Teraz jednak nie mamy na to czasu. Kiedy wrócicie z wycieczki, a my z mamą będziemy na urlopie, wtedy zajmiemy się także tą edukacją. Będziemy się uczyć fachu kowbojów, dobrze?
    - Taak! – zakrzyknęli radośnie.
    O tej obietnicy już nie zapomnieli, skutecznie organizując nam tegoroczny, sierpniowy urlop.

    Na razie jednak wróciłem do pracy i przez parę dni nic nie zapowiadało nadciągającego trzęsienia ziemi. Owszem, czasami wracałem myślami do sobotniej rozmowy z marszałkiem, wspominając go dość sympatycznie i obiecując sobie, że przy okazji postaram się go jakoś wspomóc. Ale nie miałem żadnego zamiaru, niczego robić ekstra! Bez przesady! To mogło być wykorzystanie okazji, ale wysilać się specjalnie? Co to, to nie. Pracy miałem dość i bez niego.
  • #26
    literatka
    Level 12  
    A wcześniej nawet nie skojarzyłem, że w resorcie trwają przecież przygotowania do podziału środków unijnych z kolejnej perspektywy budżetowej, w tym również dużych kwot przekazywanych do dyspozycji marszałków województw.
    Ważna sprawa, podział odbywał się przecież co siedem lat i tym razem, akuratnie trafiło na mnie. To ja nadzorowałem obecnie departamenty przygotowujące wszystkie dokumenty. Ja miałem zatwierdzać załączniki. Annie miałem pozostawić jedynie podpisanie formalnego dokumentu przekazywanego premierowi.
    Co ciekawsze, początkowo ta odpowiedzialność nie spędzała mi snu z powiek. Wszystko traktowałem dotąd jako formalność, bez większego znaczenia.

    Było jednak inaczej, chociaż guzik na ten temat wiedziałem. Dyrektorzy departamentów meldowali się okresowo w moim gabinecie, referowali stan przygotowań i postęp prac, a ja słuchałem, robiłem mądre miny, czasami rzucałem kilka pytań i w zasadzie to było wszystko.
    W duchu zawierzyłem im w pełni, gdyż wciąż słyszałem, że korzystają z dawno opracowanego i zatwierdzonego algorytmu podziału. Zakładałem więc, że ma być tak, a nie inaczej. Czyli nie ma sensu o nic kopii kruszyć.
    A jednak wspomnienia marszałka przesączyły się jakoś do moich myśli i w pewnej chwili zadałem sobie proste pytanie. Dlaczego, do jasnej cholery, ma być jak dawniej? Po co ja tu jestem? Czy już nic nie mogę zrobić? Czy to będzie moja uczciwa odpowiedź, podczas naszego następnego spotkania? Naprawdę nic nie mogłem? To za co brałem pieniądze?

    Z Anną nie chciałem rozmawiać. Na razie byłem do tego zupełnie nieprzygotowany. Algorytm owszem, znałem. Był to skomplikowany wzór matematyczny, do którego należało wstawiać różne dane, głównie statystyczne i otrzymywało się konkretne kwoty. Następnie wszystko trzeba było bilansować, sprawdzać, korygować, taka żmudna i nieprzyjemna robota. Tu gdzieś ująć, tu dodać, ale to wszystko były drobiazgi, groszowe sprawy. Milionami rządził algorytm. Tylko skąd on się wziął?
    Tego, niestety, nie wiedziałem.

    Podwładnych nie chciałem pytać, by nie kompromitować się swoją indolencją. Wpadłem zatem na pomysł pogawędki z profesorem Jachimiakiem. I nie w ministerialnym gabinecie, lecz w swobodnych warunkach restauracyjnego stołu. Dlatego zaprosiłem go na męską kolację we dwóch.
    Był zdziwiony, ale bez trudu się domyślił, że widocznie bardzo mi zależy na tej rozmowie. Z tego powodu, zaproszenie przyjął.
    Nasze relacje, po moim awansie, pozostawały bardzo dobre. Miałem nawet wrażenie, że to właśnie on zaproponował Annie moją kandydaturę. Ale pewien nie byłem, a obydwoje nie puścili pary z ust. Nie przeszkadzało mi to jednak, czasami korzystałem z jego porad i ogólnie uważałem go za właściwego człowieka, na właściwym miejscu. A że znaliśmy się już jakiś czas, uznałem, że właśnie z nim mogę podzielić się swoimi wątpliwościami.

    - Nie zna pan historii algorytmu? – był zaskoczony.
    - Niestety…
    - To była przecież głośna sprawa – ciągnął spokojnie, w swoim zwykłym stylu. – Szeroko opisywana. Mnóstwo debat, spotkań, kłótni, przepychanek i wszelkiego innego wrzasku.
    - Pan wybaczy, ale w tych latach niezbyt się interesowałem polityką.
    - Rozumiem. No cóż! Wygrali silniejsi i w związku z tym mamy obecnie to, co mamy.
    - Pan nie jest zwolennikiem tej metody? – zapytałem ostrożnie.
    - Zwolennikiem? – żachnął się. – Pyta pan naukowca co myśli, kiedy tłuszcza narzuca własną interpretację rzekomego cudu?
    - Aż tak?
    - Nie inaczej, panie Tomaszu! – westchnął. – Ten algorytm został narzucony przez silniejszych. I to po obydwu stronach, czyli zarówno koalicji, jak i opozycji.

    - Właśnie to zobaczyłem, kiedy przyglądnąłem się temu dokładniej. Preferencje dla liczby ludności, wielkości obszaru, jakieś wskaźniki tyczące istniejącego uprzemysłowienia i/oraz generowania produktu narodowego brutto. Są też inne, pozostałe pseudo walory… Toż to jawna dyskryminacja ściany wschodniej! Ten system z samego założenia promuje przeszłość, nie dając żadnych szans przyszłości! Taka Dolina Krzemowa nie miałaby u nas żadnych szans wsparcia swojego rozwoju!
    - Nie, to nieprawda! – zaoponował. – Dolina Krzemowa miałaby pewne szanse, przy korzystaniu z programów celowych.
    - Owszem, ale to zaprzecza intencjom likwidacji istnienia Polski B i Polski C!
    - Tu się zgadzam – przyznał. – Algorytm przyklepuje podział kraju na Polskę A i resztę. A nawet to rozwarstwienie zwiększa. Cóż! Taką procedurę wynegocjowano, zatwierdzono i taka wciąż obowiązuje.
    - Kto ją wynegocjował i zatwierdził?
    - A jak pan myśli? Kto ma w tym kraju władzę?
    - Sejm.
    - Nie, panie Tomaszu. Rządzą silniejsi w danej chwili. A w strefie Polski A, wszystkie partie mają liczniejsze struktury i bardziej wpływowych działaczy. W strefie A także, są mocniejsze związki zawodowe. I dlatego, tam też płyną fundusze! Wrzawa przy ówczesnym określaniu algorytmu przycichła, kiedy ich apetyty zostały zaspokojone. I już! Tak to działa!

    - Pan zdaje sobie sprawę, że przy zachowaniu tej reguły, ściana wschodnia nie ma żadnych szans na niwelowanie różnic?
    - Oczywiście! – uśmiechnął się. – I nie tylko ja to wiem. Regiony wschodnie dostają statystycznie niewiele ponad osiemdziesiąt kilka procent tych środków na mieszkańca, które mają regiony zachodnie. Mogą wprawdzie ubiegać się o środki z funduszy celowych, ale tutaj szanse są wyrównane. Zachód ma przewagę technologiczną i znacznie większą bazę naukową. Ale wschód ma większą determinację, więc statystycznie załóżmy remis. Czyli jakby na to nie patrzeć… rozumie pan. Musiałbym teraz użyć słów niecenzuralnych, a tego robić nie chcę.
    - Tak… – westchnąłem. – Znaczy, wszyscy o tym wiedzą, ale ogólnopolskie naigrawanie się, nie tylko z Galicji, trwa. Wie pan co, profesorze?
    - Niekoniecznie.
    - Mam zamiar to zmienić. Jakby pan na to spoglądał?
    - Co pan chce zmienić?
    - Algorytm. Pomoże mi pan?

    - Ja? Broń Panie Boże! Panie Tomaszu! Jestem podwładnym pani minister, tak jak i pan. Natomiast pan jest niezależny finansowo, w przeciwieństwie do mnie. Nie, to jest wykluczone! Bez zgody pani minister nie przyłożę do tego ręki!
    - Załóżmy, że taka zgoda będzie…
    - Panie Tomku… Pan chyba nie zdaje sobie sprawy z możliwych następstw, publicznego wyskoku z takim tematem. To będzie kij włożony w mrowisko!
    - Zdaję sobie sprawę. – odparłem zupełnie poważnie. – Dlatego też nie poszedłem z tym pomysłem do telewizji, ani nie zwołałem konferencji prasowej, tylko zaprosiłem pana na poufną rozmowę. Doskonale też wiem, bo jestem myśliwym, że strzelanie z nienaładowanej broni mija się z sensem polowania. Z tych właśnie powodów potrzebuję pana pomocy, aby móc zaplanować następny krok do lasu. Takie załadowanie broni, na razie bez strzelania. Panie Jerzy! Znamy się nie od dziś, dlatego zwracam się do pana. Proszę mi pomóc!
    - A w czym mógłbym panu pomóc?

    - Proszę opracować nowy algorytm. Uwzględniający nowe technologie, nowe przemysły i wyrzucić z istniejącego stare wraki! Produkcja gier internetowych przynosi dzisiaj większe dochody budżetowi niż eksport węgla, czas to zauważyć! Gdzie w algorytmie jest produkcja i eksport przetwórstwa rolnego? Dzisiaj to są już miliardy euro! Czasy się zmieniły! Gdzie w algorytmie jest informatyka, wysokie technologie, chociażby lotnicze? Gdzie twórczość kulturalna, od dawna przynosząca niemałe wpływy do budżetu?...
    - Obarcza mnie pan ciężkim zadaniem.
    - Wcale nie! Ma pan wystarczająco dużo wiedzy, aby zrobić to na jutro. Ja zaś spróbuję zrobić swoje, tylko muszę mieć do tego gotowy algorytm. Na razie będzie on mój, aby pana w to nie mieszać. Kiedy jednak przyjdzie czas, a wierzę, że przyjdzie, oddam panu należne autorstwo, proszę się nie obawiać.
    - Dobrze. Jeśli uzyska pan dla mnie zgodę pani minister, zajmę się tym.
    - Zgoda Anny nie jest panu potrzebna do szczęścia. Ją również muszę na to przygotować, a to będą dni i tygodnie. Natomiast algorytm jest mi potrzebny już! To ma być mój argument, a skoro go nie mam, jestem jak bez ręki. Rozumie pan?

    - Tak, rozumiem… – westchnął. – Tylko widzi pan, ja jestem doradcą pani minister, czyli osobą obdarzoną jej zaufaniem. Nie mogę więc sprzeniewierzyć się swojemu powołaniu. Bez jej poparcia, nawet dla pana nie mogę wykonywać zadań zleconych. Choćbym chciał!
    - Ale pan mota, jakbym ja pochodził z innego świata! – niecierpliwiłem się. – Umówmy się zatem, że przygotowuje pan nowy algorytm teraz już, wyłącznie dla siebie. W ramach eksperymentu naukowego. To chyba nie łamie pana zobowiązań?
    - Nie, oczywiście, że nie.
    - Ja w tym czasie zadbam o spełnienie pana warunków, bo czas jest tutaj najważniejszy. Panie profesorze! Do końca lipca rozdział środków musi zostać zatwierdzony!
    - To akuratnie wiem.

    - Czyli został nam w resorcie miesiąc z kawałkiem, z czego dla mnie pozostaje praktycznie dwa tygodnie. Marne czternaście dni na wszystko! Na rachunkowe sprawdzenie skutków, na przygotowanie opinii publicznej i znalezienie sojuszników, wreszcie na przekonanie albo i złamanie oponentów. Dwa tygodnie! Muszę mieć ten nowoczesny algorytm już teraz! Teraz zaraz!
  • #27
    literatka
    Level 12  
    - Dobrze! – oznajmił nieoczekiwanie. – Jest gotowy. Pracowaliśmy nad tym tematem od dawna. Jutro go panu przedstawię. Mam też zestawienia, jak kształtują się różnice w podziale środków na województwa, jaka jest różnica w stosunku do algorytmu dawnego i jaki wpływ na kierunki rozwoju może mieć taka zmiana. Zastrzegam jednak, że jest to praca zespołowa naszego instytutu. Jeszcze nie ukończona, dlatego też dotąd nie opublikowana.
    - Kiedy planowaliście zakończenie i publikację?
    - Do końca bieżącego roku. Takie są warunki grantu, z którego jako instytut korzystamy. To dość szerokie opracowanie i rzetelna analiza skutków stosowania algorytmu.
    - Rozumiem, że jest raczej krytyczna w ogólnym przesłaniu?
    - To mało powiedziane. Jest druzgocąca!
    - Czemu więc nie chce mi pan pomagać w próbach jego zmiany?
    - Kto powiedział, że nie chcę? Panie Tomaszu! Chcieć, to nie zawsze móc! Pan chyba nie zdaje sobie sprawy, jakie demony wywoła pan ponownie z otchłani. Ja to obserwowałem kiedyś dokładnie. Wyciągną panu wszystkie zaszłości, dziadka w Wehrmachcie, ojca gdzieś w ubecji…
    - Obydwaj spoczywają na zwyczajnych, polskich cmentarzach – pokiwałem głową.
    - A jakie ma znaczenie, czy to będzie prawdziwe? Ważne, żeby ochlapać błotem, a nie żeby odkryć prawdę. Prawda ma tutaj znaczenie marginalne.

    - Ale zamierzaliście przecież opublikować swoją pracę…
    - Tak, jednak jej wydźwięk w nowym roku byłby zupełnie inny. Ponowny rozdział finansów czekałby nas za sześć lat. W dodatku środków mniejszych, a więc i reakcje będą już nie te same co dzisiaj. W dodatku byłby czas na spokojne wyjaśnienie powodów…
    - Cóż! Zaryzykuję – wpadłem mu w słowo. – A pan dodał mi pewności siebie. Nie przyszedłem do resortu ani dla kariery, ani dla pieniędzy. Dobrze pan o tym wie. Dlatego też, nie mam żadnych obciążeń i postawię wszystko na jedną kartę. Albo algorytm zmienię, albo podam się do dymisji. To jest moje ostatnie słowo! Liczę w realizacji tego pomysłu na pańską życzliwą pomoc.
    - Zobaczymy. Byłbym rad niezmiernie, gdyby się panu udało. Ale proszę się nie obrażać, kiedy nie będę popierał pana publicznie. Oczywiście, krytykować też nie myślę i spróbuję podsunąć panu po cichu sojuszników z grona naukowców. To mogę zrobić.
    - Dziękuję panu! Czyli od jutra zabieram się do dzieła.

    Jeszcze późnym wieczorem zrelacjonowałem naszą rozmowę Dorotce i uzyskałem jej poparcie.
    - Skoro tak uważasz, to próbuj! Kiedyś zapowiedziałam ci, że zawsze możesz liczyć na moją pomoc, dlatego jutro zorientuję się, co mogłabym z tym wszystkim zrobić. A teraz już się uspokój, bo adrenaliną wręcz kipisz, a ja też mam swoje potrzeby. Poza tym, będzie ci się lepiej spało…

    Następnego dnia w ministerstwie zaczęło się skryte szaleństwo. Już rano wezwałem moich hunwejbinów na naradę i przedstawiłem temat.
    - Sekretariat zostaje na swoich pozycjach, natomiast cała reszta odkłada wszelkie inne zajęcia i siada do komputerów, aby ryć i kopać w materiałach archiwalnych. Macie na wszystko czterdzieści osiem godzin zegarowych. Jak i kiedy będziecie pracowali, to mnie nie interesuje. Natomiast po dwóch dniach, chcę mieć na biurku konkretne materiały dotyczące okoliczności powstania, algorytmu podziału środków unijnych na województwa.
    W szczególności chcę znać poglądy poszczególnych posłów, z nazwiskami i miejscem zamieszkania oraz nazwą okręgu.
    Dotyczy to także innych, ważnych osób, w tym byłych i obecnych ministrów, a także szefów wojewódzkich struktur różnych partii. Kto optował za tym co jest, kto chciał inaczej. Materiały dla mnie muszą być krótkie, konkretne, wraz z cytatami. I druga, nie mniej ważna kwestia. Chciałbym, abyście wyszukali wypowiedzi posłów i obecnych członków rządu, w których deklarują wolę poparcia dla rozwoju technologicznego kraju. Że są jakoby zwolennikami wsparcia nowych technologii. Że będą popierali nowoczesność, a nie konserwowali zastane struktury. Chcę po prostu zderzyć ich wypowiedzi z tymi, które, być może, niechybnie nastąpią. Są pytania?

    Pytania oczywiście były. Wyjaśniłem więc dokładniej o co chodzi, podpisałem im zgodę na przebywanie w gmachu o dowolnej porze, zezwoliłem na catering po godzinach, po czym towarzystwo odeszło, aby zorganizować sobie pracę. Ja natomiast poprosiłem rzecznika prasowego. Częściowo na życzenie Kingi, która przytomnie zauważyła, że powinien mieć przynajmniej w części materiały na których mi zależało. Ale miałem też własny pomysł na wykorzystanie jego osoby.

    - Witam serdecznie, panie dyrektorze! – powitałem go bardzo miło, kiedy się zjawił. – Proszę usiąść! – wskazałem fotel przy stoliku, sugerując łagodniejszy temat rozmowy.
    - Dziękuję bardzo!
    Czuł się chyba niezbyt pewnie, gdyż jeszcze nigdy nie był w moim gabinecie.
    - Mam nadzieję, że nie zdezorganizowałem panu pracy nadmiernie?
    - No cóż… – odparł wymijająco. – Są przełożeni, a moją rolą jest, by się do nich dostosować.
    - Czyli jednak wstrzeliłem się nie całkiem dobrze… – udawałem, że głośno myślę. – Trudno. Skoro jednak już się stało, to nie będę przedłużał. Mam do pana dwie prośby. Pierwsza to właściwie pytanie. Czy pana departament gromadzi wypowiedzi, albo też wystąpienia ważnych osób na temat pracy naszego resortu? Mogą to być wywiady dla innych mediów. Telewizyjne, radiowe, gazetowe, albo też opinie internetowe…
    - Tak, rejestrujemy takie wydarzenia.
    - Dużo tego jest?
    - No… niemało! Chciałby pan minister zapoznać się z nimi?
    - Obawiam się, że aż tyle czasu to ja nie mam. Interesuje mnie jednak okres… powiedzmy ubiegłego roku aż do wczoraj.
    - To może być przedział… tysiąca do dwóch tysięcy rekordów.
    - A jeśli ograniczymy zakres do posłów i członków rządu?
    - I tak zostanie przynajmniej kilkaset.

    - Jaki jest dostęp do tej bazy?
    - Dla pana ministra zwyczajny. Wystarczy wejść na zakładkę departamentu i wyświetlić menu.
    - A dla moich pracowników?
    - Chyba też bezproblemowy, chociaż musiałbym to sprawdzić. To nie są sprawy utajniane.
    - A mógłby pan oddelegować na dzień lub dwa kogoś, kto przygotuje mi konspekt z niektórych wypowiedzi?
    - Tak, to jest do zrobienia. Nie wiem tylko o jakie wypowiedzi panu chodzi.
    - To już wyjaśnię bezpośrednio – wolałem nie ujawniać mu na razie szczegółów. – Proszę zatem przysłać niezwłocznie kogoś, kto orientuje się w tej bazie. Szczegóły uzgodnimy na miejscu. Czyli jedną sprawę mamy z głowy. Teraz druga. Jak wyglądają pana układy na dziennikarskiej giełdzie?
    - Myślę, że dobrze – odpowiedział z pewnym wahaniem. – Wiadomo, że idealnie tam nie będzie, to niemożliwe, ale…

    - Więc pytanie za dziesięć punktów. Chciałbym wystąpić w poniedziałkowym programie radiowym. Oczywiście w pierwszym programie ogólnopolskim. I odpowiedzieć prowadzącym na kilka pytań. Powtarzam, w grę wchodzi wyłącznie poniedziałek i tylko program poranny! Jest pan w stanie mi to załatwić?
    - Nie powinno być trudności. Czy mógłbym jednak poznać zakres informacji, którymi pan minister ma zamiar podzielić się ze słuchaczami?
    - Ogólnie rzecz biorąc, będzie to przybliżenie społeczeństwu tematyki rozdziału środków z kolejnej unijnej perspektywy budżetowej, ale szczegóły nie teraz. Proszę zaglądnąć do mnie pod koniec dnia. Wtedy, być może, okoliczności się zmienią. Teraz natomiast proszę spowodować zaproszenie mnie przez redaktorów prowadzących, albo kogoś innego. Nie znam tej ścieżki, nigdy tam nie byłem. Proszę też przygotować dla mnie informacje techniczne, czyli gdzie, jak, do kogo się zgłosić, gdzie pukać i tak dalej, dobrze?
    - Tak, oczywiście.
    - A zatem jestem z panem umówiony na popołudnie. Wtedy też oczekuję na informacje o wywiadzie. Wcześniej natomiast czekam niecierpliwie na pańskiego podopiecznego lub też pańską podopieczną – podniosłem się z fotela, podając mu dłoń.
    Wizyta była zakończona. Mogłem spokojnie wypić kawę i zebrać myśli, ale najgorsze dopiero na mnie czekało.

    Musiałem o wszystkim poinformować Annę.

    Tym razem, los oszczędził mi jednak fatygi i nadmiernego stresu, gdyż zjawiła się we własnej osobie, zanim w kubku po kawie pokazało się dno.
    - Dzień dobry, panie ministrze! – błyskała świetnym nastrojem. – Jak się miewa pańskie samopoczucie?
    - Witam panią, pani szefowo! – uśmiechnąłem się. – I odpowiem nie po amerykańsku, gdyż samopoczucie mam dwojakie, prawdę mówiąc. Z jednej strony całkiem niezłe, ale z drugiej… spodziewam się burzy. Może nawet z gromami stuletnimi, któż to wie? Ale chwila, zostawmy to na razie, może pani minister zechce usiąść? Kawy, herbaty, czy coś innego?
    - A co masz innego?
    - Krakersy.
    - Mogłam się tego spodziewać po tobie.
    Zacisnęła na chwilę usta w doskonale znanym mi grymasie, obdarzyła swoim karcącym spojrzeniem, po czym usiadła w fotelu, nie czekając na zaproszenie.
    - Czyli powitanie mamy za sobą, a teraz przejdźmy do spraw zasadniczych.
    - Jestem do dyspozycji! – zadeklarowałem, zajmując fotel naprzeciwko.

    - Referuj więc sprawy bieżące.
    - No cóż… Sprawy mają się tutaj dwojako.
    - Niby dlaczego? – wtrąciła.
    - Zaraz, właśnie chcę ci to wyjaśnić.
    - Mam nadzieję…
    - Otóż, przygotowania podziału środków przebiegają zgodnie z planem. Wszystko jest zapięte niemal na ostatni guzik, ale…
    - Ale co?
    - Ale mam wątpliwości, czy ja to podpiszę.
    - Dlaczego? Co ci przeszkadza?
    - Z tą sprawą miałem właśnie iść do ciebie, gdyż uzmysłowiłem sobie, że podpisanie takiego dokumentu rozmija się z moim poczuciem sprawiedliwości społecznej oraz z innymi zasadami, które wyznaję. Musiałbym to zrobić wbrew sobie, a na to się nie godzę.
    Przez chwilę milczała, świdrując mnie wzrokiem, ale decyzję podjęła w jednej chwili.
    - Teraz mów od początku i bez owijania w bawełnę.
  • #28
    literatka
    Level 12  
    Nie odezwała się, kiedy punkt po punkcie, wyjaśniałem jej swoje stanowisko. Nawet kiedy moja sekretarka zaglądnęła, aby o czymś przypomnieć, machnęła gniewnie ręką, nie dając jej dojść do słowa i ponownie skupiła się na słuchaniu. A kiedy zamilkłem, spojrzała na mnie bez gniewu.

    - Wiesz co? Wystąpiłam o twoją nominację nie po to, abyś po paru miesiącach wylatywał stąd w niesławie. Chciałam mieć tu kogoś, komu mogłabym zaufać. Jednak to co zamierzasz zrobić, skupi na tobie wszelką niechęć establishmentu, jak w soczewce. A ja, żeby sama stąd nie wylecieć, będę musiała oddać cię sępom na żer. Pogodzisz się z tym?
    - Wziąłem to pod uwagę.
    - Weź też do rozważenia fakt, że niczego nie dokonasz. Po twojej dymisji, będę musiała podpisać rozdział na dawnych zasadach, inaczej powędruję w ślad za tobą.
    - Aniu, tak się stać nie musi!
    - Tomek, wierzysz w cuda? Byłam już posłanką, kiedy trwała walka o algorytm i wiem co się wtedy działo. Jeśli teraz naruszysz interesy tych środowisk, skupisz na sobie ogień ich wszystkich dział, a ja tak samo znajdę się w ich zasięgu.
    - Mam nadzieję, że jednak nie wszystkich. Kilka z tych dział zostało zagwożdżonych, kilka odwróciło lufy i strzela w drugą stronę. Poza tym, wiele z nich nie zdąży wystrzelić w ogóle! Tak zwyczajnie. Obsługa nie zdąży załadować, gdyż czasu zostało niewiele.

    - Ty chyba oszalałeś! Chcesz sam naprawiać państwo?
    - Nie! Poza tym, proponuję ci układ.
    - Jaki układ?
    - Pozwól mi działać tak jak uważam i nie przeszkadzaj. A ja ci obiecuję, że nie będę miał do ciebie żalu za to, że mnie zdymisjonujesz. Nawet w momencie gdy uznasz, że dłużej nie możesz mi pozwalać działać. Chociażby dla własnego dobra. Nie chciałbym stwarzać ci problemów, ale ta sprawa jest dla mnie nie do przyjęcia!
    Mam zatem alternatywę. Albo poddam się bez walki i odejdę już teraz, albo spróbuję coś zmienić!
    Może i przegram, tego nie wykluczam. Zresztą, całą nawałę biorę na siebie. Liczę się jednak również z tym, że będę musiał odejść, ale te decyzje pozostaną w mocy! I to będzie moje największe osiągnięcie! Twoje również, bo ty zostaniesz i to ty będziesz firmowała później te zmiany!

    - Palcem na wodzie pisane! Tomek, nie zgadzam się, czy to jest jasne?
    - Na co się nie zgadzasz?
    - Na to, żebyś na własną rękę manipulował w systemie podziału środków na województwa.
    - Do tego musisz zmienić regulamin pracy ministerstwa.
    - To go zmienię!
    - Na razie jednak obowiązuje dotychczasowy, więc to ja odpowiadam za ich podział i ja przygotowuję go technicznie.
    - Zasady podziału ustaliło rozporządzenie prezesa rady ministrów.
    - Ale algorytm przeliczeń określa każdorazowo minister odpowiedzialny za rozwój kraju, który w regulaminie pracy resortu, obarczył tym zadaniem swojego pierwszego zastępcę.
    - Nie ty jesteś ministrem konstytucyjnym i nie ty odpowiadasz za to publicznie! Nie próbuj więc uzurpować sobie praw, których nie masz!

    - Aniu… To było już uderzenie poniżej pasa! Ale nie chcę stawiać cię pod ścianą i nie odpowiem na to wnioskiem o swoją dymisję. Ponowię tylko propozycję. Wszystko biorę na siebie! W dowolnej chwili możesz się od tego odciąć, ale zrozum mnie! Chcę spróbować coś zmienić! Może i przegram, ale dzięki temu ktoś, kiedyś, będzie miał łatwiej. Czy tak trudno zrozumieć moją motywację? Czy ja jestem nienormalny? Jeśli tak uważasz, to wystąp na najbliższym posiedzeniu rządu z wnioskiem o zmianę nazwy resortu na Ministerstwo Stagnacji! Bo rozwoju, to jeszcze długo tu nie zobaczymy!
    - Dość! – wrzasnęła, zrywając się z fotela. – Kurwa mać! Za pół godziny meldujesz się w moim gabinecie! – rzuciła ostro.
    Zanim zdążyłem zareagować, obróciła się na pięcie, po czym wręcz wybiegła za drzwi.
    Moja przyszłość w tym gmachu nie zapowiadała się wesoło.

    Kiedy uspokoiłem już oddech, zastanawiałem się, po co jej potrzebne jest pół godziny. Ma zamiar sama podjąć decyzję wprowadzającą stary algorytm? Wtedy będę musiał odejść, chyba ma tego świadomość. A może chce przygotować argumenty, aby mnie przekonać? Ma coś w zanadrzu, o czym ja nie wiem? To nie było takie trudne, o wielu sprawach nie miałem pojęcia, Anna znacznie lepiej orientowała się w działalności ministerstwa…

    Na biurku odezwał się sygnał telekomu.
    - Panie ministrze, pani z działu prasowego do pana – oznajmiła sekretarka.
    - Chwileczkę! – próbowałem zebrać myśli. – Jedna minuta!
    Nie było sensu tracić czasu, musiałem znaleźć Jachimiaka. Jeśli mnie nie poprze wobec Anny, sprawa będzie skończona.

    Wyszedłem do sekretariatu i tam skierowałem panią z prasowego, aby pomogła zespołowi Kingi, po czym ruszyłem do Jachimiaka. Nie było go jednak na miejscu. Ale inny doradca, doktor inżynier Wasiński, oznajmił mi podekscytowany, że profesor zjawił się dzisiaj w towarzystwie jakiegoś gościa i w tej chwili obydwaj znajdują się u Anny.
    Stałem przez chwilę milcząc i zastanawiając się, czy nie iść tam już teraz. W innej sytuacji nie miałbym wahań, ale tym razem Anna mogła mnie wyrzucić. A to mogło pozbawić mnie energii do dalszych działań. Eskalacja niemiłych gestów mogła zakończyć naszą współpracę.
    Nieoczekiwanie na biurku Wasińskiego zadzwonił telefon. Inżynier podniósł słuchawkę, kilka razy coś potwierdził i od razu przekazał mi, że dzwoniła moja sekretarka. Jestem pilnie wzywany do pani szefowej.
    To rozwiązało moje dylematy.

    - Dzień dobry! – ukłoniłem się tuż za drzwiami gabinetu.
    Cała trójka zajmowała fotele w narożniku pomieszczenia, a na stoliku królował termos z kawą. Znaczyło to, że gość nie przeszedł tutaj po prośbie. Takich Anna przyjmowała przy stole narad, albo siedząc za swoim biurkiem.
    - Wejdź, proszę! – odezwała się całkiem normalnym tonem i wskazała gestem dłoni wolny fotel. – Sprytny jesteś, muszę ci to przyznać.
    - Nie rozumiem, pani minister… – zbliżyłem się do stolika.
    Jachimiak i gość wstali.
    - Pani pozwoli… – odezwał się Jachimiak. Anna skinęła głową.
    - Panie ministrze! – zwrócił się do mnie. – Mam przyjemność przedstawić panu profesora Adama Grodzicę, kierownika naszego zespołu w Instytucie Ekonomii Gospodarczej. Profesor Grodzica podjął dzisiaj decyzję o zakończeniu analitycznej części pracy naszego zespołu i opublikowaniu wyników badań na stronie Instytutu. Oraz przejściu do etapu zbierania recenzji czy też różnych opinii dotyczących efektów naszych prac.
    - Miło mi pana poznać! – mocno uścisnąłem mu dłoń. – Tomasz Barycki, sekretarz stanu w ministerstwie - przedstawiłem się.

    W taki sposób poznałem jednego ze swoich największych i zupełnie nieoczekiwanych sojuszników. Profesor Grodzica był ekonomistą i zagorzałym zwolennikiem zmiany zasad podziału dotacji unijnych. Jak się później dowiedziałem, był inicjatorem podjęcia naukowych badań nad tym zagadnieniem i sam skompletował odpowiedni zespół, po czym wystąpił o grant na prowadzenie prac. A że ich tematyka była z gatunku bardzo nośnych, może też zadziało nazwisko Jachimiaka, jako szefa zespołu doradców ministra, a przy tym członka grupy badawczej, pieniądze dość szybko się znalazły. Z tym problemów nie mieli i mogli przystąpić do działania.

    Najpierw zajęto się analizą sytuacji zastanej, w efekcie czego istniejący dotąd algorytm został odsądzony od czci i wiary, jako zupełnie nieprzydatny. Z tego powodu, że powodował powielanie, a nawet wzmocnienie dawnych błędów. W dalszej natomiast części, rozważano trzy nowe wersje algorytmu. Łagodną, jeśli brać pod uwagę proponowane zmiany, średnią i tę trzecią, którą delikatnie nazwano progresywną. Nazwa, jak wtrącił w wyjaśnieniach profesor, była nieagresywna i wynikła z chęci nie drażnienia lwa, gdyż skutki jakie mogło przynieść jego zastosowanie, były dość rewolucyjne.
    Tym niemniej, we wszystkich proponowanych wersjach znikał człon posiadania na swoim obszarze przemysłów oraz przedsiębiorstw o tak zwanym znaczeniu strategicznym. Likwidowano również kryterium obszarowe. Pozostawała jednak liczba ludności.

    Według profesora, a ja się z tym w pełni zgadzałem, określenie „strategiczne” jest w tym przypadku przestarzałe i sztuczne. W dzisiejszych czasach, ta „strategia” nie służyła ani państwu, ani społeczeństwu. Jedynie wybranym grupom zawodowym, którym zapewniała środki na przetrwanie struktur, które już dawno powinny być poddane przekształceniom lub modernizacji. A może nawet i likwidacji. Istniały jednak w najlepsze, zasilane wymuszonymi dotacjami, a potężne lobby chroniło ich istnienie.

    - Za ironię losu uważam fakt, że ministerstwo już w nazwie „rozwoju”, jest zmuszane do akceptowania zastanego układu. Zamiast preferować i stwarzać warunki dla nowych gałęzi gospodarki! Dla przedsiębiorstw, pomysłów i przemysłów przyszłości – profesor zakończył nam swój mini wykład. – Budowa nowoczesnej infrastruktury jest zrozumiała i oczywista, natomiast kontynuowanie finansowania dotychczasowych metod produkcji, jakoś nie mieści się w moim rozumieniu współczesnego rozwoju. Chyba że w skansenach, jako ciekawostkę historyczną.
    A jeśli ktoś znajdzie nowatorski sposób na wykorzystanie zasobów i działanie w ważnych przemysłach tradycyjnych, bo to nie jest niemożliwe, może przecież aplikować o wsparcie do funduszy innowacyjnych, od tego one są.
    To tak hasłowo i na marginesie. Nie chciałbym tutaj wyróżniać żadnej gałęzi gospodarki. Jest jednak, sami państwo wiecie, kilka bardzo opornych i odpornych na wszelkie zmiany struktur. Doskonale chronionych i dobrze się miewających. Czas jednak byłoby im te, hojnie udzielane rządową ręką soki, odciąć. Przynajmniej w części. Muszą sami zacząć wreszcie myśleć, co można wokół siebie zmienić. A nie czekać na mannę z nieba.
    Dlatego też, nasza rekomendacja jest wyraźna. Dotychczasowy algorytm konserwuje i wręcz wzmacnia nierówności terytorialne w kraju, a najlepszym sposobem na rozpoczęcie ich niwelowania jest przyjęcie wersji progresywnej, dla podziału środków na województwa.
    Oczywiście, nasze opracowanie dotyczy również kilku innych funduszy, jednak na razie je pominę.

    Profesor Grodzica wytłumaczył nam szereg spraw, jednak w jego obecności nie toczyliśmy żadnych sporów. Dopiero kiedy nas pożegnał, tłumacząc się brakiem czasu i zostaliśmy we trójkę, poczułem się niepewnie. Obawiałem się reakcji Anny.

    Ku mojemu zdumieniu, nic strasznego jednak nie nastąpiło. Anna poleciła tylko swojej asystentce odwołać wszystkie zaplanowane zadania z tego dnia, dla siebie i dla mnie, po czym wraz z profesorem Jachimiakiem, całą trójką, przenieśliśmy się na zaplecze jej gabinetu. Aby w luźniejszych warunkach dokładnie zapoznać się z opracowaniem zespołu Grodzicy. Jak to się mawia, od A do Zet.

    Była to całkiem rozsądna decyzja. Przy okazji okazało się, iż to nie ja odkryłem archaiczną metodę dotowania gospodarki, natomiast Anna wcale nie jest zmianom przeciwna. Kiedyś próbowała dokonać korekt i dostała po paluszkach, stąd też brał się jej opór. Tak samo jak i wczorajsza niepewność Jachimiaka. Przyznał dzisiaj, że publikacja była wstrzymywana na jego wyraźne żądanie, ale dzisiaj rano zmienił zdanie. Stąd też decyzja Grodzicy i jego wizyta w ministerstwie.
  • #29
    literatka
    Level 12  
    Zresztą, Anna o powstającym opracowaniu wiedziała bardzo dużo. Znała też jego główne tezy, chociaż bez szczegółów. Wyszło więc na to, że przychodząc z różnych kierunków, spotkaliśmy się w tym samym miejscu. I teraz było już łatwiej. Przede wszystkim udowodniłem Annie to, że nie działam za jej plecami, gdyż najbardziej bałem się właśnie takiego podejrzenia. Gdyby zarzuciła mi nielojalność, musiałbym się poddać i odejść.

    Na szczęście, niczego już nie musiałem. Przeciwnie, zaraz na wstępie Anna zrzuciła ze stóp pantofle i założyła zwyczajne, miękkie bambosze, a nam pozwoliła zdjąć marynarki i krawaty.
    - Na którą zamówić catering? – zapytała.
    - Prawdę powiedziawszy, już teraz jestem głodny – powiedziałem otwarcie.
    - Dzisiaj kanapek ci nie zrobiłam – oznajmiła nagle, obserwując spod oka moją reakcję.
    To było niesamowite! Anna sygnalizowała, że myśli o mnie sentymentalnie…
    - Od dłuższego czasu, masz w tym temacie zaległości – odparłem z pretensją w głosie, wpadając w jej narrację rozmowy. – Już jakieś… coś około trzydziestu lat… – spoglądałem na nią bezczelnym wzrokiem.
    Spojrzałem na Jachimiaka, ale moje słowa nie zrobiły na nim większego wrażenia. Chyba się już przyzwyczaił do naszych słownych potyczek. Moje ciśnienie jednak spadło. Taka wymiana zdań oznaczała bowiem, że Anna powróciła do normalnego postrzegania naszych relacji.
    Zapowiadało się dobrze.

    To był cholernie długi i wyczerpujący dzień. Najpierw siedzieliśmy z laptopami przy stole, potem w fotelach, wreszcie próbowaliśmy się układać na miękkich meblach i nawet tego nie zauważaliśmy. Ponad dwieście stron opracowania, z czego tylko kilkanaście można było opuścić jako strony tytułowe, wstępne i podobnie nieważne. Nad resztą należało się skupić i rozważyć ich przydatność dla naszych celów. Wszelakie opinie, argumenty, kontrargumenty, wyliczenia, dokumenty źródłowe, statystyka…
    Wszyscy, cała trójka, zdawaliśmy sobie sprawę, że wnioski musimy wyciągnąć już dzisiaj. Nie ma takiej możliwości, aby się z tą wiedzą przespać, przemyśleć, przekonsultować i poddać czyjejś weryfikacji. To my, nasz triumwirat, musi podjąć końcową decyzję, na zakończenie dnia. A mówiąc dokładniej, przed nastaniem dnia jutrzejszego. Ministerstwo musi przecież zająć ostateczne stanowisko, zanim opracowanie wpadnie w ręce dziennikarzy, a na pewno niektórzy znaleźli je już dzisiaj. Jutro zaś zaczną napływać pytania.
    Nie może być sytuacji niepewności. Do jutra musi powstać spójne stanowisko ostateczne, którego wszyscy będziemy bronić jak niepodległości.
    Tylko jakie ono będzie?

    Przewalcowaliśmy całe opracowanie, akapit po akapicie, oraz trzy wersje algorytmu. Każda z dokładnym, bardzo drobiazgowym uzasadnieniem, oraz prognozą jego zastosowania. Wielokrotnie wracaliśmy do poprzednich kwestii, porównując koszty, skutki i efekty, dość szczegółowe wyliczenia, którym nie mieliśmy powodów nie ufać. Ich autorami byli przecież najlepsi specjaliści! Niezależni politycznie i nie związani z interesami poszczególnych branż. A przynajmniej musieliśmy tak założyć, gdyż lepszego materiału do analiz nie mieliśmy. Ani nie można się było takowego spodziewać.
    Minęła już dwudziesta druga, kiedy Anna oznajmiła koniec narady i zarządziła takie wewnętrzne, niezobowiązujące głosowanie. Kto się opowiada za jakim rozwiązaniem. Sama wybrała wariant średni.

    Przegrała. Obydwaj z Jachimiakiem zdecydowanie opowiedzieliśmy się za algorytmem progresywnym. Na półśrodki szkoda było czasu.

    Jej reakcja była krótka i dla mnie zaskakująca.
    - W związku z powstałą sytuacją, na razie będę chora, bo już dzisiaj jakoś niespecjalnie się czuję. Tomek, jutro przejmujesz kierowanie resortem. Odpowiedni dokument znajdziesz w sekretariacie i musisz sobie poradzić. Mogę ci tylko cicho podpowiedzieć, abyś zarządzeniem wewnętrznym, już rano zadekretował wprowadzenie do obliczeń algorytmu progresywnego. Niech ludzie nie tracą czasu na darmo, bo później odsądzą cię od czci i wiary.
    Zaraz też, przygotuj oficjalne zarządzenie ministra o postaci algorytmu dla celów obliczania podziału funduszy pomocowych na województwa. Tylko uważaj, aby wszystko odbyło się zgodnie z procedurą. Departament prawny i tak dalej. Popędź wszystkich, byś też jutro je podpisał.
    Zwróć przy tym uwagę na podsekretarza Pawłosia. To dawny związkowiec, być może będzie ci przeszkadzał. Jurek, odwieziesz mnie dzisiaj do domu?

    Owszem, byłem cholernie zmęczony, ale słysząc taką odzywkę moje zmysły zareagowały mnóstwem dzwonków, chociaż fizycznie nie byłem już zdolny do szybkiej reakcji. Że też tyle miesięcy spędziłem między nimi, a jednak niczego nie zauważyłem! Anna sypnęła się ze zmęczenia, czy co? A może to blef? To jednak taka zwyczajna znajomość? Niczego bliższego tam nie ma? Więc dlaczego nie poprosiła mnie o odwiezienie? I dlaczego nie miała swojego samochodu? Jak dzisiaj rano przyjechała?

    Kiedy później siadałem za kierownicę, byłem zadowolony, że w tamtej chwili zewnętrznie nie zareagowałem. Po co by mi to było? Co by zmieniło w naszych relacjach? Jednak sama myśl, że Anna sypia z Jachimiakiem jakoś mnie drażniła. A może nie sypia, to była tylko niewinna prośba?
    Mimo nowej dawki adrenaliny i litrów wypitej w ciągu dnia kawy, miałem obawy czy dojadę cało do domu. Na wszelki wypadek zmniejszyłem zwykłą prędkość jazdy o połowę, aż tak byłem zmęczony.
    Dorotka też nie miała wieczorem ze mnie pociechy, chociaż rano mi nie odpuściła.

    Scenariusz, który od jakiegoś czasu nakreślałem w głowie, musiałem teraz realizować. I to zupełnie sam. Chociaż nie, profesor Jachimiak zjawił się z samego rana, aby mnie w tym wspierać. Przywiózł też, niestety, dość przykrą wiadomość. Annę odwiózł nie do domu, a do kliniki rządowej i lekarze jeszcze w nocy zadecydowali, że musi tam pozostać. To oznaczało, że nie tylko z nią nie spał, ale też dostanę to co chciałem. Czyli możliwość podejmowania każdej decyzji w zastępstwie ministra. Niestety, będę też za nie całkowicie odpowiedzialny.
    Wiadomość o Annie trochę sparaliżowała moje ruchy. Niby wiedziałem od wczoraj, że sam będę firmował wszelkie decyzje, ale gdzieś w zakamarkach świadomości uaktywnił się ten, nieco zapomniany gen, wiecznego zastępcy. Bardzo dobrze się czułem, mając nad sobą kogoś ważniejszego. Kto w razie awarii, mógł sprowadzić mnie na ziemię. I to wcale nie musiało się objawiać niczym konkretnym. Nie potrzebowałem prowadzenia za rączkę. Ważna była sama świadomość. Bez niej, traciłem dużo ze swojej wartości i zaczynałem się wahać.

    Tym razem jednak, świadom własnych ograniczeń, zagryzłem wargi i postanowiłem przeć naprzód niczym czołg! Byłem świadomy, że wywołam dzisiaj poważną awanturę, ale decyzja zapadła wcześniej. Nie mogłem się już wycofać. Gdzieś w głowie tkwiło też poparcie Dorotki. A może ono przeważyło? Może jej zdanie okazało się tym zastępczym, prostującym mnie i dodającym pewności siebie? Nie analizowałem wszystkiego dokładnie, jednak dopiero po kilku tygodniach uzmysłowiłem sobie, jak wiele wtedy dla mnie zrobiła.
    Na razie koncentrowałem się na sprawach bieżących. Nawet kawy specjalnie nie potrzebowałem, aby utrzymać maksymalne skupienie i nie popełnić jakiegoś rażącego błędu. Miałem przy tym szczęście. Projekty moich zarządzeń zostały przyjęte bez wielkiego zdziwienia, a dyrektor departamentu wspierania programów regionalnych nawet nie mrugnął okiem, przyjmując decyzję o faktycznym wyrzuceniu efektów dotychczasowych przygotowań do kosza i rozpoczęciu podziału środków na województwa od nowa. Oczywiście, poprzednie wyliczenia poleciłem zachować, aby mieć wyraźne porównanie skutków zastosowania różnych wzorów do obliczeń.

    - Panie ministrze, czy mogę mieć jedno pytanie? – odezwał się jednak.
    - Słucham pana.
    - Skąd taka a nie inna postać nowego algorytmu? Czy jego konstrukcja ma gdzieś podane uzasadnienie?
    - Tak – odparłem spokojnie. – Materiały źródłowe znajdzie pan pod adresem wysłanym już na pańską skrzynkę pocztową. Tam również znajdują się szczegółowe wyjaśnienia dotyczące interpretacji poszczególnych symboli, wyjaśnienie powodów stosowania danych z takich a nie innych roczników statystycznych, oraz wszystko inne, co będzie wam potrzebne przy obliczaniu kwot, jak też opracowywaniu nowej instrukcji dla marszałków. Bo dotychczasowa również zostanie zmieniona. Może się pan kontaktować z departamentem prawnym, oni otrzymali już odpowiednie dyspozycje. W ciągu siedmiu dni musi powstać jej projekt wstępny. W połowie przyszłego tygodnia chciałbym się z wami spotkać dla pierwszej oceny projektu, proszę uzgodnić dzień i godzinę z moimi asystentkami. Coś jeszcze?
    - Jaki kierunek mają przyjąć zmiany w instrukcji?
    - Przede wszystkim mniej ograniczeń formalnych i rozszerzenie katalogu przedsięwzięć dotowanych. Chodzi mi przede wszystkim o to, aby nikomu nie zamykać drogi do otrzymania wsparcia dla pomysłów z pogranicza programów, gdyż dotychczasowe zasady okazały się zbyt sztywne. Jeśli ktoś aplikował o wsparcie w ramach jednego, to ta część przedsięwzięcia, która nie mieściła się w formule, nie mogła takowego otrzymać i to się musi zmienić. Nie ma zgody na to, że biurokratyczne, sztuczne regulacje stają w opozycji do zdrowego rozsądku.
    Marszałkom damy też większą możliwość swobodnego określania, co uznają za słuszne, co wspierają i za co biorą odpowiedzialność przed swoimi wyborcami. My natomiast pozbywamy się kłopotów. Nasi kontrolerzy przestaną być arbitrami w sprawach, na których się nie znają. I zajmą się tym, do czego zostali powołani. Czyli kontrolą przestrzegania prawa. Jego jasnych i czytelnych reguł. Jakakolwiek uznaniowość musi się skończyć.

    - Czyli uznaniowość przerzucamy na marszałków i ich aparat? – zapytał, nieco złośliwie.
    - Niekoniecznie. My ją chcemy unieszkodliwić! Jeśli całkowicie zlikwidujemy zbędne, formalne granice pomiędzy programami operacyjnymi, zniknie również sama uznaniowość. Wszystkie tematy, niezależnie od planowanego zakresu, będą podlegały jednym i tym samym regułom, dlatego zasadność ich wsparcia będzie w pełni sprawdzalna.

    Przez cały dzień zachowywałem takie skupienie, że nie czułem głodu, pragnienia, ani zmęczenia. Zajęć miałem mnóstwo, gdyż musiałem przejąć również sprawy Anny, a przynajmniej je przeglądnąć i zdecydować co może poczekać, a co trzeba załatwiać na cito. Siedliśmy więc obydwaj z Jachimiakiem przy jej biurku i przez bite dwie godziny, korzystając z pomocy jej sekretarki, zapoznawaliśmy się z materiałami. A kiedy zostałem już wyposażony w jako taką wiedzę, zdecydowałem wyskoczyć na chwilę do kliniki, aby dowiedzieć się czegoś konkretnego o stanie Anny zdrowia. Telefonicznie takich informacji nie udzielano.
  • #30
    literatka
    Level 12  
    Na szczęście, zastałem ją w całkiem dobrym nastroju. Szczegółów swoich dolegliwości zdradzić nie chciała, ale była pacjentką kliniki chorób wewnętrznych. Na razie przechodziła najróżniejsze badania, ostatecznej diagnozy nie było. Jednak wyraźnie się określiła. Do pracy nie wróci wcześniej niż za dni dziesięć, a i to jest datą optymistyczną. Muszę bowiem liczyć się z tym, że nie będzie jej dłużej niż dwa tygodnie.
    Wydała mi jeszcze rekomendacje odnośnie spraw pilnych, resztę zaleciła wstrzymywać dopóki się da i tak ją pożegnałem.
    Pytałem wprawdzie o jakieś bieżące jej potrzeby, ale zabroniła mi cokolwiek przywozić. Miałem wrażenie, że nie jest zbyt zadowolona z faktu, że oglądam ją w stroju szpitalnym, jakby to miało jakieś znaczenie w naszych relacjach. Przecież w szlafroku oglądałem ją kiedyś miesiącami i w niczym nam to nie przeszkadzało. Bez szlafroka również…
    Ech, kto zrozumie kobietę!

    A po powrocie, zastałem przed własnym gabinetem, podsekretarza Michała Pawłosia we własnej osobie. Kokietował moje dziewczyny, czekając widocznie na spotkanie. Nie żywiłem wobec niego jakiejś niechęci, ale teraz źle trafił, nie dał mi nawet spokojnie odetchnąć. Cóż, będę musiał tę żabę przełknąć.
    A swoją drogą, Anna doskonale orientowała się w specyfice instytucji, którą kierowała. Tylko pozazdrościć. Dzięki jej wczorajszym słowom, wiedziałem o co będę pytany.
    - Witam, pana ministra, witam! – podałem mu dłoń na powitanie, siląc się na uprzejmość. – Poproszę dwie kawy! – zwróciłem się przy okazji do sekretarki i uchyliłem drzwi. – Jeśli do mnie, to proszę!
    - Dziękuję! – odparł. – Ale ja poproszę herbatę, kawy mam na razie dość – rzucił w stronę dziewczyn.
    Weszliśmy do gabinetu.

    - Co pana do mnie sprowadza? – zapytałem obojętnie, wskazując mu fotel i zajmując drugi. Przecież nie będę przyjmował go za biurkiem.
    - Ano, powstał pewien problem. Nie będę tu stosował wobec pana jakichś podchodów i od razu przejdę do rzeczy. Otóż dowiedziałem się dzisiaj, że pan minister, wewnętrznym zarządzeniem, wprowadził nowy algorytm do wyliczeń podziału funduszy pomocowych. Czy to jest prawdą?
    - Jak najbardziej! – potwierdziłem. – Taki obowiązek został regulaminem scedowany na mnie, dlatego też, w stosownej chwili, podjąłem odpowiednią decyzję. Nie widzę tutaj niczego nadzwyczajnego.
    - Chciałem więc zapytać, dlaczego ta sprawa nie była omawiana w ramach kolegium resortu? Dlaczego jesteśmy zaskakiwani tak ważną i kontrowersyjną decyzją?
    - Jesteśmy, czyli kto? Kogo pan w tej chwili reprezentuje?
    - Mam na myśli innych podsekretarzy stanu.
    - Wszystkich?
    - Nie, nie wszystkich. Ale niektórych pytałem, są mocno zaskoczeni.
    - Zapytał pan przy okazji, czy znają obowiązujący regulamin pracy resortu? Czy wiedzą, w czyich kompetencjach leży określanie algorytmu podziału?
    - Panie ministrze, regulamin to jedno. A wrzawa jaka się podniesie w kraju, to drugie…

    - Jak wrzawa? Kto ją niby ma podnosić i z jakiego powodu?
    - Proszę nie udawać! To co pan zrobił, pozbawi naszych marszałków zaplanowanych już dawno środków finansowych na szereg oczekiwanych przez mieszkańców inwestycji. Tego społeczeństwo nam nie wybaczy, a ludzie zagłosują nogami. Dlatego nie możemy pozwolić, aby taki scenariusz się zrealizował. Pan musi wycofać swoją decyzję.
    - Chciałem zauważyć, że ja niczego, nikomu nie zabieram. Ogólna pula środków pozostaje bez zmian, czyli taka, jak była. Owszem, te standardowe pięć procent pozostaje w rezerwie, ale tu niczego nie zmieniłem. Tak było od lat i tak będzie nadal. Minister musi mieć jakąś rezerwę do dyspozycji.
    - Panie ministrze, przecież nie chodzi o rezerwę…
    - A więc o co?
    - Proszę nie udawać! Zabiera pan poważne sumy z funduszy rozwojowych, kierując je na ścianę wschodnią, wbrew zasadom równości i sprawiedliwości. Powiem nawet więcej. To jest popieranie opozycji oraz jej funkcjonariuszy! Pana działanie jest szkodliwe dla koalicji i nie może być dłużej tolerowane! Jeśli pan nie zmieni swojej decyzji, zgłaszam ten fakt naszym władzom. Proszę nie mieć o to do mnie żalu.

    - Panie Michale… – zawiesiłem głos, świdrując go wzrokiem.
    Milczał, ale odpowiadał mi tak samo bezczelnym spojrzeniem.
    - Jak pan doskonale wie, jestem sekretarzem stanu w resorcie państwowym, a nie partyjnym. Dlatego moje rozumienie obowiązków nie zawiera w słowniku pojęć określenia „partyjny”. To słowo nie ma dla mnie znaczenia. Z tego też powodu, w swoim postępowaniu nie mogę kierować się pańskimi argumentami. One są dla mnie nieprzydatne.
    - Panie Tomaszu! Doskonale wiem, że pan nie należy do żadnej partii. Proszę też sobie wyobrazić, że dość dobrze znam pański życiorys. Znam również grono pana znajomych, przecież pani poseł Lidia Dalerska też jest osobą bezpartyjną, prawda? A jednak należy do naszego klubu poselskiego i występuje z nami w jednej drużynie.
    - Chce pan powiedzieć, że ja gram do innej bramki?
    - Tak! Decyzja, którą pan podjął, na to właśnie wskazuje.

    - Panie ministrze… Mamy zatem różne rozumienie zasad rozgrywanego właśnie meczu. Otóż całkowicie nie zgadzam się z pańską argumentacją i oświadczam, że nie mam zamiaru wam szkodzić. A to „wam” rozumiem teraz jako partię. Na tym też kończę wątek partyjny.
    Wracając natomiast do spraw bieżących, informuje pana, że od rana przejąłem na jakiś czas kierowanie resortem, ze względu na nieobecność pani minister Lechowicz, spowodowaną jej pobytem w klinice.
    Życiu pani minister jak na razie nic nie zagraża, jednak przez kilkanaście dni będzie nieobecna. Dlatego to ja będę kierował posiedzeniami kolegium i na następnym zechcę wysłuchać pańskiej relacji o stanie prac departamentów, które pan nadzoruje. Z tego co słyszę w telewizji, to komunikacja leży na łopatkach, a wielkie sieci handlowe skutecznie wykańczają drobnych sklepikarzy.
    Będę oczekiwał informacji o planowanych działaniach resortu, które będą porządkowały te tematy nie partyjnie, ale z korzyścią dla obywateli. Proszę więc skoncentrować swój zapał na własnych obowiązkach, a nie na działalności partyjnej. To wszystko, co miałem panu do zakomunikowania! – podniosłem się z fotela.

    - Jeszcze raz zapytam… – rzucił już na stojąco. – Mam rozumieć, że pan nie zmieni swojej decyzji dotyczącej algorytmu?
    - Nie ma takiej możliwości! – potwierdziłem.
    Kości zostały rzucone, od dziś miałem w nim serdecznego wroga.

    A na koniec dnia, podpisałem i skierowałem do pilnej publikacji, zarządzenie ministra o nowej postaci algorytmu. Wraz z instrukcją objaśniającą jego stosowanie.
    Klamka zapadła ostatecznie.

    Weekend przyniósł mi pewne obniżenie ciśnienia, gdyż Dorotka narzuciła nam własny porządek dnia. Pojechaliśmy do Podkowy, a tam zabrała mi telefony i poleciła zajmować się dziećmi oraz rozmowami z Heleną, sobie pozostawiając pełną dowolność innych działań.
    - Kochanie, pokażę ci dzisiaj jak powinna działać twoja wzorcowa asystentka, rozumiesz? – próbowała tłumaczyć.
    - Problem w tym, że z asystentkami to ja nie sypiam – odciąłem się.
    - I nigdy tego nie próbuj – zgodziła się. – Z tego też powodu będę asystentką tylko do godzin popołudniowych, później powrócimy do życia rodzinnego. Ale teraz proszę cię, nie słuchaj radia i nie przeglądaj netu. Po prostu wyluzuj się na ile zdołasz i zajmij tym, czego nie robisz na co dzień.
    - Dobrze już, dobrze…

    Odcięcie od natłoku informacji agencyjnych dobrze mi zrobiło. W scenerii naszego ogrodu powrócił pełen luz i ta swoboda, której ostatnio brakowało mi w pracy. Ściana basenu była już na lato otwarta, więc pluskaliśmy się z bliźniakami w wodzie, odwiedzali ławeczki pod drzewami, starając się obserwować ptaki i rozmawialiśmy o wszystkim co ich interesowało.
    Miałem okazję nadrobienia zaległości w tych kontaktach, bo już od dawna ani nie odbierałem ich ze szkoły, ani nawet nie jeździłem na tor. Powziąłem tego dnia ciche, ale mocne postanowienie, że po wakacjach będę się nimi zajmował sam. Tych wychowawczych spraw nie należało powierzać nikomu, chłopcy potrzebowali ojca.
    Życie płata jednak różne figle i tuż przed obiadem zjawiły się u nas Kinga z Emilią, czyli przedstawicielki mojej silnej grupy. Przywiozły materiał, który przygotowywał cały zespół. I co ciekawsze, sama Dorotka namówiła je na przyjazd, nie pozwalając przesłać tego wszystkiego mailem.

    Dziewczyny zjadły z nami obiad, a później na kilka godzin zostały pod opieką mojej żony, korzystając z basenu, salonu odnowy biologicznej i pozostałych udogodnień dostępnych w naszej rezydencji. A odjechały dopiero po wczesnej kolacji.
    Chłopcy dostali wtedy zgodę na opanowanie konsoli gier, a my we dwoje zajęliśmy się drobiazgową analizą dostarczonych tekstów. Kilkanaście cytatów musiałem do poniedziałku zapisać we własnej pamięci wyjątkowo dokładnie. Jakikolwiek błąd w kwestii kto, co i kiedy powiedział, musiał zostać wykluczony. Teraz należało tylko takowe wypowiedzi wybrać.
    W niedzielę natomiast, Dorotka zostawiła nas samych. Moje telefony pozostawiła pod ścisłym nadzorem Heleny, a sama obiecała wrócić dopiero na kolację. Szalona dziewczyna, celu wyprawy mi nie zdradziła.

    Helena dokładnie wypełniła jej polecenia związane z odcięciem mnie od świata. Bawić się mogliśmy ile wlezie. Nawet pizzę nam przywieźli, chociaż w innych warunkach Helena na takie wybryki by się nie zgodziła i upiekła ją sama. Tym razem jednak mieliśmy pełny luz.