To będzie kontynuacja tego https://www.elektroda.pl/rtvforum/topic3824027.html
retrofood © Wszelkie prawa zastrzeżone.
***************************************************************
Moje słowne utarczki z panią minister Anną Lechowicz, należały już niemal do rytuału naszych spotkań w jej gabinecie. W rzeczywistości jednak, Anna coraz bardziej mnie doceniała. Przede wszystkim, za dużą łatwość rozmawiania z przedstawicielami samorządów. Za umiejętność argumentacji i wykazywania słabych punktów ich pomysłów, bez obrażania kogokolwiek.
Nie należałem do żadnej partii, więc obce było mi podejście segregujące kogoś z góry. Unikałem też jakiegokolwiek podziału, albo okazywania niechęci do pewnych opcji politycznych, w wystąpieniach czy dyskusjach. Moi rozmówcy dawno już to zauważyli, dlatego nie stałem się obiektem ataku ze strony opozycyjnych polityków i dziennikarzy. A w funkcjonowaniu resortu bywało to bardzo przydatne.
Poza tym, miałem przecież wykształcenie techniczne i spore umiejętności negocjacyjne, wynikające z lat pracy w branży handlowej. A jeśli dodać do tego obycie bankowe i znajomość niemal wszystkich zagadnień, które Lidce spędzały sen z powiek, przez długie miesiące wytrwałych starań o zrealizowanie planów „Limana”, to w mojej osobie otrzymamy coraz ważniejszego gościa, który swobodnie i wszechstronnie, ale przede wszystkim konkretnie, może wypowiadać się o najróżniejszych pomysłach i projektach.
Wiele razy znajdowałem w nich słabe punkty już na etapie założeń, co uciekało z pola widzenia innych doradców, nie będących inżynierami ani finansistami. Pewnie dlatego pani minister Anna tolerowała moją obecność w grupie swoich współpracowników, chociaż czasami naprawdę ją denerwowałem.
W końcu wystawiła mnie do wiatru i to na moje własne, osobiste życzenie. No i za moje pieniądze. Ależ miała wtedy ubaw! Mnie zaś nie było do śmiechu wcale. Aż się upiłem niemal. I to sam. A ona wtedy spała. Zadowolona z siebie…
Wszystko zaczęło się na początku kwietnia, jak zwykle, bardzo niewinnie. Normalny zbieg okoliczności. Anna była wtedy umówiona z delegacją jednego z wielkopolskich powiatów, wspomaganą lokalnym posłem. Jednak niedługo przed spotkaniem, nieoczekiwanie została poproszona do kancelarii premiera. Wezwała mnie wtedy awaryjnie i poleciła przyjąć miło delegację, wysłuchać argumentów, oraz przygotować jej stanowisko w ich sprawie.
Tak też zrobiłem. Tylko że, podczas rozmowy, pojawiła się ciekawa kwestia. Otóż zadanie inwestycyjne o którym rozmawialiśmy, nie zostało uprzednio uwzględnione przez marszałka województwa, ze względu na brak środków. Było natomiast na liście rezerwowej. A teraz pan poseł twierdził, że nie spotkał nigdzie dokumentu rozdziału środków rezerwowych w ministerstwie, czyli one muszą jeszcze u nas być. Dlatego wnioskuje o przyznanie dotacji z tej puli. Czas biegnie, więc jeśli decyzja nie zapadnie w najbliższym czasie, to i tak będziemy musieli je zwrócić do Brukseli jako niewykorzystane.
Musiałem wtedy przyznać otwarcie, że jestem w ministerstwie zbyt krótko, aby znać wszystkie niuanse. Ale też obiecałem, że jeśli sprawdzi się to co mówią, sam zadbam, aby pieniądze dostali! Na tym spotkanie się zakończyło, ja natomiast poszedłem do profesora Jachimiaka.
Szef doradców nie znał tematu, ale widząc moje zniecierpliwienie, podzwonił w kilka miejsc, a wtedy się posypało. Rezerwa była pod kuratelą wiceministra Wieczernika, który powinien projekt jej podziału zgłosić na kolegium pod koniec stycznia, a najdalej w początkach lutego. Ale dotychczas tego nie zrobił! Skutki zaś mogły być opłakane.
To nie była jakaś sensacyjnie duża kwota, ledwie siedemdziesiąt osiem milionów euro. W bilansie wszystkich środków ministerstwa stanowiła ledwie jakiś tam ułamek jednego procenta. A jednak jej utrata mogła grozić nieobliczalnymi skutkami wizerunkowymi dla całego rządu! Powinna być wykorzystana do końca roku, a biorąc pod uwagę zamówienia, ogłoszenia przetargów, przetargi, odwołania od przetargów… Był to już niemal ostatni moment, a tu nikt nie wiedział, co się z tą rezerwą dzieje.
Nic dziwnego, że zdecydowałem się wtedy zadzwonić do Anny na jej numer bezpośredni, chociaż Jachimiak mnie od tego odwodził. Oznaczało to bowiem alarm, podczas jej spotkania z premierem.
Zjawiła się w ministerstwie po niecałych dwudziestu minutach. Wysłuchała naszej relacji, a potem zaczęła się burza z huraganem. Przez jej gabinet błyskawicznie przetoczył się szkwał kilkunastu, kolejno wzywanych osób i po kilkudziesięciu minutach, decyzje zapadły.
Podsekretarz stanu, Jerzy Wieczernik, mimo że przebywał wtedy na zwolnieniu lekarskim, został zawieszony w obowiązkach i pozbawiony nadzoru nad swoimi departamentami. Anna przejęła go sama. To jednak nie załatwiało całej sprawy.
Rozumiałem, że jej pozycja została mocno podkopana, przecież odpowiadała za całość struktury! Jeśli dziennikarze zarzucą jej dopuszczenie do zmarnowanie środków, będzie musiała złożyć dymisję, zachwieje się także cały rząd! A czy się utrzyma… To już nie były przelewki! Tego się nie da zachować w tajemnicy, skandal szykował się niewąski.
Anna zapewne też to rozumiała. Była zdenerwowana. Przez kilka minut spacerowała po gabinecie w milczeniu, a my obydwaj, z Jachimiakiem, nie odważyliśmy się przerwać ciszy. W końcu zatrzymała się przede mną.
- Słuchaj, jeszcze dzisiaj wieczorem wylatuję z premierem do Brukseli. Podczas kolacji odbędą się nieformalne rozmowy w gronie grupy wyszehradzkiej, ale jutro mam konsultacje i rozmowy z komisarzami, a wtedy chciałabym abyś tam był. Jest tylko problem, bo dzisiaj nie ma już szans, byś dołączył do grona pasażerów lotu rządowego. Musisz więc przylecieć jutro i to jak najwcześniej, dobrze?
- Najwcześniej, czyli o której?
- Chciałabym, abyś był gotowy na dziewiątą, a już najpóźniej na dziesiątą. Tylko nie wiem czy to ci się uda. Czy są jakieś samoloty o tak wczesnej porze.
- Też nie wiem… Ale mógłbym przyjechać samochodem.
- Jechałbyś przez całą noc?
- Wezmę sobie kierowców.
Spojrzała na mnie przeciągle, jakby z niedowierzaniem.
- Zorganizuję to na własny koszt, nie musisz się martwić – zapewniłem szybko.
- Dobrze. Znajdziesz miejsce na moją walizkę?
- Oczywiście.
Wezwała wtedy asystentkę, poleciła awaryjne dopisanie mojego nazwiska do oficjalnego składu delegacji i przypomniała mi, abym wziął ze sobą służbowy paszport. Umówiliśmy się jeszcze, że walizkę zostawi na portierni i narada się zakończyła. Resztę mieliśmy omawiać już w Brukseli.
Dorotka nie była zachwycona moim pomysłem, jednak pomagała mi w pakowaniu się i cały wyjazd radziła wykorzystać na poznawanie międzynarodowego towarzystwa.
- Wiem, kochanie, wiem! – zapewniałem. – Może nawet spotkam jakiegoś znajomego z Bukaresztu?
- Nie byłoby to złe, chociaż na twoim miejscu rozglądałabym się szerzej.
W międzyczasie uzgodniłem z panem Kazimierzem, że pojedzie moim jeepem, a towarzyszyć nam będzie samochód z dwoma lub trzema jego kolegami. Aby prowadzili samochody na zmianę. W Brukseli natomiast mnie zostawią i do kraju wrócę sam. Nie będę musiał się spieszyć, więc dam sobie radę.
W taki to sposób znalazłem się w unijnej stolicy. Był piątkowy poranek, tuż po siódmej rano, na szczęście znałem nazwę hotelu. GPS nas do niego zaprowadził. A najważniejsze, miałem tu zarezerwowane miejsce parkingowe.
W recepcji czekała na mnie mała niespodzianka. Julia, asystentka Anny, zostawiła dla mnie kopertę, zawierającą mój identyfikator, będący przepustką do określonych stref w otoczeniu polityków. Oraz karteczkę z numerami pokojów całej ekipy. Apartament pani minister znajdował się niedaleko mojego numeru, co nie wiedzieć czemu, wprawiło mnie w całkiem dobry nastrój.
Zaoferowany mi pokój hotelowy był wprawdzie gorszy niż w Limanie, ale tym razem byłem nie na swoim wikcie. Ze względu na wizytę premiera, postanowiłem nie szpanować swoją niezależnością i przyjąłem warunki oferowane urzędnikom państwowym. Zaraz też odświeżyłem się po podróży i kiedy jeszcze byłem w szlafroku, mój wzrok padł na Anny neseser. Przecież ma tam pewnie coś do przebrania, wypadałoby walizkę przekazać jej jak najwcześniej.
Bez zastanowienia schwyciłem ją, na wszelki wypadek zabrałem kartę – klucz do pokoju i wyszedłem na korytarz.
retrofood © Wszelkie prawa zastrzeżone.
***************************************************************
Moje słowne utarczki z panią minister Anną Lechowicz, należały już niemal do rytuału naszych spotkań w jej gabinecie. W rzeczywistości jednak, Anna coraz bardziej mnie doceniała. Przede wszystkim, za dużą łatwość rozmawiania z przedstawicielami samorządów. Za umiejętność argumentacji i wykazywania słabych punktów ich pomysłów, bez obrażania kogokolwiek.
Nie należałem do żadnej partii, więc obce było mi podejście segregujące kogoś z góry. Unikałem też jakiegokolwiek podziału, albo okazywania niechęci do pewnych opcji politycznych, w wystąpieniach czy dyskusjach. Moi rozmówcy dawno już to zauważyli, dlatego nie stałem się obiektem ataku ze strony opozycyjnych polityków i dziennikarzy. A w funkcjonowaniu resortu bywało to bardzo przydatne.
Poza tym, miałem przecież wykształcenie techniczne i spore umiejętności negocjacyjne, wynikające z lat pracy w branży handlowej. A jeśli dodać do tego obycie bankowe i znajomość niemal wszystkich zagadnień, które Lidce spędzały sen z powiek, przez długie miesiące wytrwałych starań o zrealizowanie planów „Limana”, to w mojej osobie otrzymamy coraz ważniejszego gościa, który swobodnie i wszechstronnie, ale przede wszystkim konkretnie, może wypowiadać się o najróżniejszych pomysłach i projektach.
Wiele razy znajdowałem w nich słabe punkty już na etapie założeń, co uciekało z pola widzenia innych doradców, nie będących inżynierami ani finansistami. Pewnie dlatego pani minister Anna tolerowała moją obecność w grupie swoich współpracowników, chociaż czasami naprawdę ją denerwowałem.
W końcu wystawiła mnie do wiatru i to na moje własne, osobiste życzenie. No i za moje pieniądze. Ależ miała wtedy ubaw! Mnie zaś nie było do śmiechu wcale. Aż się upiłem niemal. I to sam. A ona wtedy spała. Zadowolona z siebie…
Wszystko zaczęło się na początku kwietnia, jak zwykle, bardzo niewinnie. Normalny zbieg okoliczności. Anna była wtedy umówiona z delegacją jednego z wielkopolskich powiatów, wspomaganą lokalnym posłem. Jednak niedługo przed spotkaniem, nieoczekiwanie została poproszona do kancelarii premiera. Wezwała mnie wtedy awaryjnie i poleciła przyjąć miło delegację, wysłuchać argumentów, oraz przygotować jej stanowisko w ich sprawie.
Tak też zrobiłem. Tylko że, podczas rozmowy, pojawiła się ciekawa kwestia. Otóż zadanie inwestycyjne o którym rozmawialiśmy, nie zostało uprzednio uwzględnione przez marszałka województwa, ze względu na brak środków. Było natomiast na liście rezerwowej. A teraz pan poseł twierdził, że nie spotkał nigdzie dokumentu rozdziału środków rezerwowych w ministerstwie, czyli one muszą jeszcze u nas być. Dlatego wnioskuje o przyznanie dotacji z tej puli. Czas biegnie, więc jeśli decyzja nie zapadnie w najbliższym czasie, to i tak będziemy musieli je zwrócić do Brukseli jako niewykorzystane.
Musiałem wtedy przyznać otwarcie, że jestem w ministerstwie zbyt krótko, aby znać wszystkie niuanse. Ale też obiecałem, że jeśli sprawdzi się to co mówią, sam zadbam, aby pieniądze dostali! Na tym spotkanie się zakończyło, ja natomiast poszedłem do profesora Jachimiaka.
Szef doradców nie znał tematu, ale widząc moje zniecierpliwienie, podzwonił w kilka miejsc, a wtedy się posypało. Rezerwa była pod kuratelą wiceministra Wieczernika, który powinien projekt jej podziału zgłosić na kolegium pod koniec stycznia, a najdalej w początkach lutego. Ale dotychczas tego nie zrobił! Skutki zaś mogły być opłakane.
To nie była jakaś sensacyjnie duża kwota, ledwie siedemdziesiąt osiem milionów euro. W bilansie wszystkich środków ministerstwa stanowiła ledwie jakiś tam ułamek jednego procenta. A jednak jej utrata mogła grozić nieobliczalnymi skutkami wizerunkowymi dla całego rządu! Powinna być wykorzystana do końca roku, a biorąc pod uwagę zamówienia, ogłoszenia przetargów, przetargi, odwołania od przetargów… Był to już niemal ostatni moment, a tu nikt nie wiedział, co się z tą rezerwą dzieje.
Nic dziwnego, że zdecydowałem się wtedy zadzwonić do Anny na jej numer bezpośredni, chociaż Jachimiak mnie od tego odwodził. Oznaczało to bowiem alarm, podczas jej spotkania z premierem.
Zjawiła się w ministerstwie po niecałych dwudziestu minutach. Wysłuchała naszej relacji, a potem zaczęła się burza z huraganem. Przez jej gabinet błyskawicznie przetoczył się szkwał kilkunastu, kolejno wzywanych osób i po kilkudziesięciu minutach, decyzje zapadły.
Podsekretarz stanu, Jerzy Wieczernik, mimo że przebywał wtedy na zwolnieniu lekarskim, został zawieszony w obowiązkach i pozbawiony nadzoru nad swoimi departamentami. Anna przejęła go sama. To jednak nie załatwiało całej sprawy.
Rozumiałem, że jej pozycja została mocno podkopana, przecież odpowiadała za całość struktury! Jeśli dziennikarze zarzucą jej dopuszczenie do zmarnowanie środków, będzie musiała złożyć dymisję, zachwieje się także cały rząd! A czy się utrzyma… To już nie były przelewki! Tego się nie da zachować w tajemnicy, skandal szykował się niewąski.
Anna zapewne też to rozumiała. Była zdenerwowana. Przez kilka minut spacerowała po gabinecie w milczeniu, a my obydwaj, z Jachimiakiem, nie odważyliśmy się przerwać ciszy. W końcu zatrzymała się przede mną.
- Słuchaj, jeszcze dzisiaj wieczorem wylatuję z premierem do Brukseli. Podczas kolacji odbędą się nieformalne rozmowy w gronie grupy wyszehradzkiej, ale jutro mam konsultacje i rozmowy z komisarzami, a wtedy chciałabym abyś tam był. Jest tylko problem, bo dzisiaj nie ma już szans, byś dołączył do grona pasażerów lotu rządowego. Musisz więc przylecieć jutro i to jak najwcześniej, dobrze?
- Najwcześniej, czyli o której?
- Chciałabym, abyś był gotowy na dziewiątą, a już najpóźniej na dziesiątą. Tylko nie wiem czy to ci się uda. Czy są jakieś samoloty o tak wczesnej porze.
- Też nie wiem… Ale mógłbym przyjechać samochodem.
- Jechałbyś przez całą noc?
- Wezmę sobie kierowców.
Spojrzała na mnie przeciągle, jakby z niedowierzaniem.
- Zorganizuję to na własny koszt, nie musisz się martwić – zapewniłem szybko.
- Dobrze. Znajdziesz miejsce na moją walizkę?
- Oczywiście.
Wezwała wtedy asystentkę, poleciła awaryjne dopisanie mojego nazwiska do oficjalnego składu delegacji i przypomniała mi, abym wziął ze sobą służbowy paszport. Umówiliśmy się jeszcze, że walizkę zostawi na portierni i narada się zakończyła. Resztę mieliśmy omawiać już w Brukseli.
Dorotka nie była zachwycona moim pomysłem, jednak pomagała mi w pakowaniu się i cały wyjazd radziła wykorzystać na poznawanie międzynarodowego towarzystwa.
- Wiem, kochanie, wiem! – zapewniałem. – Może nawet spotkam jakiegoś znajomego z Bukaresztu?
- Nie byłoby to złe, chociaż na twoim miejscu rozglądałabym się szerzej.
W międzyczasie uzgodniłem z panem Kazimierzem, że pojedzie moim jeepem, a towarzyszyć nam będzie samochód z dwoma lub trzema jego kolegami. Aby prowadzili samochody na zmianę. W Brukseli natomiast mnie zostawią i do kraju wrócę sam. Nie będę musiał się spieszyć, więc dam sobie radę.
W taki to sposób znalazłem się w unijnej stolicy. Był piątkowy poranek, tuż po siódmej rano, na szczęście znałem nazwę hotelu. GPS nas do niego zaprowadził. A najważniejsze, miałem tu zarezerwowane miejsce parkingowe.
W recepcji czekała na mnie mała niespodzianka. Julia, asystentka Anny, zostawiła dla mnie kopertę, zawierającą mój identyfikator, będący przepustką do określonych stref w otoczeniu polityków. Oraz karteczkę z numerami pokojów całej ekipy. Apartament pani minister znajdował się niedaleko mojego numeru, co nie wiedzieć czemu, wprawiło mnie w całkiem dobry nastrój.
Zaoferowany mi pokój hotelowy był wprawdzie gorszy niż w Limanie, ale tym razem byłem nie na swoim wikcie. Ze względu na wizytę premiera, postanowiłem nie szpanować swoją niezależnością i przyjąłem warunki oferowane urzędnikom państwowym. Zaraz też odświeżyłem się po podróży i kiedy jeszcze byłem w szlafroku, mój wzrok padł na Anny neseser. Przecież ma tam pewnie coś do przebrania, wypadałoby walizkę przekazać jej jak najwcześniej.
Bez zastanowienia schwyciłem ją, na wszelki wypadek zabrałem kartę – klucz do pokoju i wyszedłem na korytarz.