
Proza życia. Trzeba iść do pracy. W pracy, najważniejszym momentem dnia jest przerwa śniadaniowa. Ten czas jest święty dla każdego pracownika. Kontrahenci, klienci, awarie, taski, ASAP-y i co tam nam pracodawca i życie wymyśli, odchodzą w zapomnienie, w nieodległą przyszłość. Niestety, aby cieszyć się tym świętym czasem, trzeba coś zjeść. Kto nie je, ten pracuje.
Można wyskoczyć na lunch, ale kto by tam tyle marnował pieniędzy. Dlatego codziennym obowiązkiem jest zrobienie wcześniej kanapki lub innego, gotowego do zjedzenia posiłku.
Robienie kanapek to stara sztuka. Wbrew pozorom, starsza nawet od sir hrabiego Johna Montagu czwartego, lepiej znanego jako „ten hrabia Sandwitch”, który podobno położył podwaliny pod potęgę sieci „Subway” i tysięcy podobnych biznesów.
W sztuce tej, istnieje wiele sztuczek, przepisów, tradycji, trików – umożliwiających dziesiątkom autorów książek kulinarnych, zarabianie na życie.
Większości z nas jednak wystarczy te prosty przepis – pajda chleba, lub połówka kajzerki, plaster wędliny, sera lub obu razem, może dekoracja z jakiejś zieleniny, lub opcja całkowicie vege – na bogato, byle zielono.
Jednak nawet tak proste dzieło wymaga pewnej czynności. Trzeba zrobić zakupy.
Sprawdzamy pogodę za oknem, potem nie wierząc własnym oczom, także pewnie z aplikacji na naszym „fonie”. Zakładamy buty, jeśli wymaga tego aura, także kurtkę, może i parasol. Idziemy do sklepu – czy to szukając cienia w upalny dzień, czy radośnie omijając kałuże brudnego błotka i klnąc złośliwość meteorologów, którzy zaplanowali opady akurat na teraz.
Bierzemy koszyk w sieci z płazem, czy innym owadem, stajemy przed regałem i wyciągamy rękę po upragnioną, mączną podstawę pracowniczej diety. Wtem nasza ręka się zatrzymuje i mówimy sobie - „co do …. przymiotnik, rzeczownik, wulgaryzm jeśli nastrój nie najlepszy”...
Wczoraj, pamiętamy wyraźnie, te bułeczki były po skromne zero, findziesiąt, a dziś zero, findziesiąt fięć? Toż to panie (liczymy... liczymy, macamy po „fonie” szukając apki „Calc-Math”)... całe 10%!!! Toż w tym tempie z torbami pójdziemy! Trudno, idę do szefa o podwyżkę... zaraz... przecież byłem dwa dni temu...
Ceny. Rzecz, która najbardziej nam chyba w zakupach przeszkadza. No, dobrze, wszystko kosztuje – to wiemy. Ktoś coś produkuje, ktoś coś wozi, ktoś coś sprzedaje... Ale czemu za coraz więcej?!
Toż to nieludzkie i nie zrozumiałe.
Na szczęście, szybko wpadamy na rewelacyjny pomysł. Przecież te pieniążki, to tylko taki kolorowy papierek... Przecież się je drukuje. To wydrukujmy ich więcej starczy dla wszystkich.
Uff... problem rozwiązany.
Tylko czy aby na pewno? Czy „pieniądz” to naprawdę tylko papierek? A może coś innego? Może towar? Środek produkcji? Zamaskowany kosmita?
Właśnie... Czym jest pieniądz?
Kiedyś, dawno, dawno temu człowiek był podobno szczęśliwy. Mieszkał sobie w przytulnym szałasie, zrywał jagody z krzaków, łapał rybki gołymi rękami, szukał jedzenia, tłukł kamienie i tak szczęśliwie spędzał dzień, za dniem. W zasadzie coś takiego jak pieniądze nie było mu potrzebne.
Trafili się jednak ludzie, którym to siedzenie w szałasie się znudziło i zaczęli wędrować. A może wcale się nie znudziło, tylko skończyły się jagody na krzaku? Nieważne. Zaczęli wędrować i skutek był taki, że wędrując spotkali innych ludzi, w innym szałasie. Ci jedli też jagody, łapali rybki rękami, tłukli kamienie. Standard ówczesnych czasów. Ale ktoś się dopatrzył, że ci tutaj to mają jednak te jagody ładniejsze, może smaczniejsze, albo po prostu inne. Kamienie tłuką jakoś inaczej, a i te rybki jakoś inaczej wyglądają i pewnie smakują. Może... warto by się... zamienić? Przecież im też się podobają nasze rzeczy bo są inne. Albo po prostu nie mają tu tego co my, a chcieli by mieć.
Tak mniej więcej, narodziło się coś, co nazywamy dziś – wymianą towarową, a bardziej nowocześnie – barterem (nie mylić z parterem). W zasadzie, też usługową. Bo jak ktoś potrafił coś, czego nie umieli inni, to mógł to robić, w zamian za rekompensatę w potrzebnych mu towarach. Ludzie coś zbierali, wędrowali, jak się spotkali – wymieniali się. I sprawa była bardzo prosta. Przynajmniej do czasu, aż mieliśmy podobne i dobrze nam znane towary. Kłopot się robił, jak nam pokazali coś, czego nie znaliśmy.
„A co to?”, „A do czego?”, „A ile za to chcecie?”. Jakoś szło się dogadać. Choć zawsze był pewien kłopot. Z jednej strony, dla nas jest nowy towar dziwny, rzadki, nieznany... Ale skąd mamy wiedzieć, że nas ktoś nie nabiera? A może ta dzida nie jest dużo lepsza od naszego oszczepu? A ta siekierka to nie jest znowu taki interes, żeby się pozbywać naszego toporka. Pojawił się także inny kłopot - „Cieszę się, że przyniosłeś nam takie piękne furo dzika... tylko widzisz... My już takich mamy z... tyle palców i ile widzisz, po tyle palców ile widzisz (matematyki jeszcze nie znali). To po co nam te twoje jeszcze?
Interes dało się na tym jakiś robić, ale był on na tyle ryzykowny i kłopotliwy, że budził zakłopotanie u zwykłych ludzi, którzy chcieli po prostu chcieli zjeść jagód i tłuc dalej kamienie.
Znaleźli się jednak tacy, którym spodobało się takie wędrowanie, wymienianie towarów, szczególnie, że szybko zauważono, że jak zaniesiemy coś tam gdzie tego nie ma, to dadzą nam za to więcej towarów, których pewnie nie ma gdzie indziej, a gdzie dadzą nam jeszcze więcej towarów, za to co mamy. To jedna z pierwszych rzeczy jakie zauważyli ludzie w czasie wymiany towarów.
Jeżeli czegoś jest dużo, to nie jest cenione, w przeciwieństwie do tego co jest rzadkie i trudno dostępne. To jest akurat zrozumiałe. Druga lekcja była taka, że w zależności od miejsca, zmienia się to co pospolite, w to co rzadkie.
Tak mniej więcej, wymiana towarowa stała się profesjonalnym zajęciem – handlem. Jak ktoś lubił przygody, mógł zebrać coś pospolitego i taniego, zanieść to tam gdzie było to mniej pospolite, wymienić się na coś nowego, w odpowiednim zyskiem i ponownie to zanieść tam, gdzie mógł to znów wymienić z zyskiem. Po prostu zostawał kupcem.
Jak się dorobił, kupował zwierzaka, który nosił to za niego, jak dorobił się bardziej, kupował więcej zwierzaków i tak się to kręciło. Kupiec podróżował, zarabiał na różnicach wartości towarów, a jednocześnie brał na siebie ryzyko takich transakcji i ich kłopotliwość.
Człowiek ma do siebie to, że jest leniwy. Powtarzające się, nudne, ciężkie, kłopotliwe zajęcia, budzą w nas odrazę i zniechęcenie. A takie podróżowanie bywało męczące, nudne, kłopotliwe. W końcu jakiś kupiec miał dość. Po co nosić przez pół świata, te ciężkie jajka strusia, aż znajdę kogoś, kto akurat potrzebuje jajka strusia? Może przydałoby się coś, co zastąpiłoby mi ten trudny towar. Coś co przyjął by każdy i ja bym przyjął od każdego? Tylko co to by mogło być?
Taka idea zamiany towaru na coś, o odpowiadającej mu wartości, co każdy by zawsze chętnie przyjął, dość szybko się przyjęła. I kombinowano z wieloma rzeczami. Naprawdę wieloma.
Dziś, gdy ktoś nas pyta czasem o to w jakiej walucie ma nam zapłacić – żartownisie rzucają czasem sucharem „mogą być muszelki z Fidżi”. To tylko kulturowa pamięć, że kiedyś takie muszelki pełniły rolę „waluty”. Czyli czegoś wartościowego. Do kolekcji można dodać też sól, futra, w końcu szlachetne kamienie i kruszce. To jednak nadal nie było to.
Bo „to coś” musiało spełnić kilka warunków.
Musiało być powszechnie akceptowalne – a nie każdy mógł cenić takie muszelki.
Musiało być stabilne – coś, co się szybko psuje, nie bardzo się nada.
Musiało być poręczne – bo w końcu o to chodziło, żeby nie targać nic ciężkiego.
Musiało być w miarę jednorodne – taki kamień szlachetny, to jednak każdy był inny.
Musiało się łatwo dzielić na części – Fajnie, że mam ten wielki diament, ale ja chcę zjeść kanapkę za 1/1000000 jego wartości... Albo będę głodny...
Musiało być stabilne – No to futro może i ładne... ale skąd mam wiedzieć, że chodzą w nim królowie, a nie chłopi na Saharze?
Sprawę trochę ułatwił rozwój cywilizacji. Kamień zastąpiliśmy metalem i nagle wszystkim metal się podobał, był cenny, użyteczny, przydatny. Może trochę ciężki, ale jednak wartościowy. Kawałki metalu stały się ekwiwalentem wymiany. W taki Rzymie np. powstał system żetonów na określone usługi. Biłeś żeton z wybitą... eee.... usługą (lubiący historię wiedzą o jakie usługi chodziło najczęściej) strzyżenia włosów i dostawałeś za niego strzyżenie włosów i wiedziałeś, że jest warty strzyżenia włosów, albo czegoś innego, co jest warte strzyżenia włosów...
I można z niego oddzielić mały kawałek, i każdy wie co to jest i każdy zna jego kurs... A nie... wróć.
Skąd taki chłopek, pasący kozę na stokach góry, ma wiedzieć jaki jest aktualny rynek brązu w takiej dalekiej Grecji? Idzie dobrze, ale kombinujemy dalej. Potrzebujemy do tego cwaniaka.
Cwaniakami, ponoć, okazali się niejacy Fenicjanie. Lud wędrowny, choć jego stolica znajdowała się na wschodnim wybrzeżu morza Śródziemnego. Dziś jest tam inny kraj, którego mieszkańcom również się przypisuje miłość do pieniążków. Ale nie wnikajmy w politykę. Zresztą Fenicjanie to inne czasy, inny lud., a tak naprawdę nosiło ich po całej okolicy wspomnianego morza.
Lubili handel.
To od nich znamy pierwsze świadectwa o tym co dziś nazywamy „pieniądzem”.
Cwaniaki wpadli na pomysł, żeby z rzadkiego i cennego metalu, wybić dużo, jednakowych przedmiotów. Wszystkie miały być podobne, a ich wartość określona przez ilość metalu jaki w sobie zawierały – kruszcu. Stąd i nazwa – pieniądz kruszcowy. Tak powstały pierwsze monety.
Wygodne, stabilne, rozpoznawalne, identyczne, łatwo ocenić ich wartość, jeżeli chciałeś zrobić sobie takie same – musiałeś mieć taki sam materiał, czyli nie stawały się poślednim dobrem.
Czym był taki pieniądz? To proste – był samym sobą. Cennym metalem, podzielonym na małe kawałki. I było fajnie... Przez setki i nawet tysiące lat.
Chciałeś coś sprzedać – zmieniałeś to na kawałki danego metalu – można było łatwo określić, po ile jest chleb, a po ile krowa. Chciałeś coś kupić, dawałeś odpowiednią sumę w metalowych monetach.
Było fajnie, działało... ale...
No właśnie, zawsze jest ale... Pieniądz kruszcowy też miał wady. Największą było to, że sam był towarem. Rzadkim i pożądanym, ale towarem. Szybko zauważono, że tak naprawdę oceniamy monety po ich wybitej wartości. Ale ile są warte naprawdę? Niby władcy gwarantują nam wartość, ale musimy im wierzyć na słowo... Bo przecież metale da się mieszać. Jak doda się trochę mniej szlachetnego metalu – to nikt tego nie sprawdzi (Dlatego Archimedes dostał swoją fuchę z wanną).
A przynajmniej nie tak łatwo. Ale i użytkownik może coś kombinować. Jeżeli monety są podobne... to może odjąć z kilku tyle, by nikt nie zauważył, aż nazbieram tak dużo, że zrobię sobie swoją monetę?
Inną wadą jest to, że metale mają różną wartość, ale określoną. Nawet te najcenniejsze, są warte tylko skończoną ilość w towarach, a ilość metali jest ograniczona. Trudno z dnia na dzień wyjąć skądś sto ton złota.
A to nas prowadzi do sytuacji, gdy na rynku są towary, za które nie ma czym zapłacić. A im więcej mamy danego metalu – tym jest mniej cenny.
Kolejną wadą jest to, że taki pieniądz, który sam jest towarem, którego mamy ograniczoną ilość – nie pozwala nam się rozwijać. No bo jak produkować więcej towarów, świadczyć usługi, jeżeli nie ma kto nam za nie zapłacić? Nikt nie lubi pracować za darmo.
Coś takiego spotkało Europę w epoce kolonizacji. Nagle otworzył się ogromny rynek, pełny cennych towarów, rzadkich, pożądanych, łatwych w produkcji... Pełny też nowego kruszcu, którego wartość nagle zaczęła spadać. To już wiemy: jak czegoś jest dużo, to traci na wartości.
Wśród płaczu i lamentu bankrutów, okazało się, że monety z metali nie spełniają swojej roli jako pieniądz. Nie przy tak dużej, globalnej gospodarce.
Po raz kolejny zadaliśmy sobie pytanie: „Czym jest pieniądz?”.
Wtedy też zrozumieliśmy odpowiedź.
„Pieniądz jest po to, że łatwiej nam się liczyło wartość i ilość towarów i usług”.
Proste. Pieniążki są po to, żeby nam symbolicznie policzyć co mamy i ile.
A skoro symbolicznie... to potrzebny nam symbol, a nie jakiś cenny towar.
Tak powstał pieniądz papierowy, zwany (a jakże) pieniądzem symbolicznym.
Tak naprawdę, to nic innego jak rozwinięcie instytucji weksli dłużnych - „zaświadcza się, że obywatel Henio, jest winien obywatelce Jadzi tyle i tyle, za usługi przez nią wyświadczone” (pewnie chodzi o pranie lub gotowanie – na pewno).
A skoro pan Henio jest dłużny Jadzi, to może część tego zwrócić komuś, komu Jadzia jest winna.
Proste – wystarczy to spisać na papierze...
Papier. Tani, powszechny, prawie nic nie warty. Ale można na nim zapisać tyle ciekawych rzeczy... Na przykład – ten papier jest warty tyle co dom. Tylko... kto w to uwierzy? W sam papier nikt. Lecz jeżeli ktoś znany, mający autorytet nam to potwierdzi i uzna, że będzie to honorował? Tu już wygląda to lepiej.
Tak mniej więcej zaczęły funkcjonować pieniądze papierowe. Tym kimś, kto ma autorytet jest nie kto inny jak sama władza. Król, książę, rząd... Władza poświadcza swoim autorytetem, że ten papierek jest warty tyle ile na nim pisze. Ona ten pieniądz wydaje i tylko ona gwarantuje jego wartość.
Tylko zostaje nam jeden problem – ile jest warte to, co na nim pisze? Ile jest warty JEDEN pieniądz? Bo to czy tych pieniędzy jest jeden, sto czy milion tysięcy – to kwestia umowna. Napisać liczbę na papierze możemy dowolną. Ale ile ta liczba jest warta?
Z czasem i pieniądz papierowy zaczął ujawniać swoje problemy. Z czasem i władza okazała się nie do końca uczciwa w swoich deklaracjach. Szczególnie, że papier drukuje się łatwo.
Władzę zastąpiły banki, papier – impulsy w komputerze. Nadal jednak pozostało nam pytanie, dręczące każdego miłośnika bułki na śniadanie – ile warte są moje pieniądze. Nie ile wskazują cyferek – ile są warte te cyferki?
Tu już nie mam gramów metalu. Nie zważę, nie sprawdzę składu monety. Mam pieniążek na papierku, albo impuls komputerowy na serwerze banku. Ile to jest warte? Ile bułek kupię za swój impuls, papierek, monetkę z szajsmetalu?
Wracamy zatem, do naszej odpowiedzi – czym jest pieniądz? Czymś, co liczy ile mamy i jakich towarów i usług mamy na rynku. Ile kajzerek wypiekł mistrz Jan w swojej piekarni, ilu klientów ostrzygła pani Agatka (z przydługich włosów oczywiście), ile domów postawił deweloper, ile autostrad zbudował rząd i tak dalej i dalej i dalej.
A zatem, my nie mamy w ręku realnie wartych skarbów. Mamy tylko kupony, mówiące nam jaka część tych wszystkich wytworzonych towarów i usług, należy się nam. Za nasz wkład.
Wiemy już czym jest pieniądz.
Teraz zastanówmy się, jak wyraża on swoją wartość.
Pamiętamy – czego jest dużo, to jest tanie, czego jest mało to jest drogie.
Ale rząd, władza czy bank – deklarują nam ile jest pieniędzy, Ile ich wytworzyli ile jest ich razem.
To można sprawdzić. Ich liczba jest znana. Ale ich wartość?
Ta zależy od ilości towarów i usług, które liczą. Jeśli mamy sto pieniążków i sto kajzerek – to jedna kajzerka kosztuje nas pieniążek. Pieniążek jest warty kajzerkę. Jeżeli mamy dziesięć tysięcy kajzerek, i nadal sto pieniążków, to za jednego pieniążka kupimy już sto kajzerek. Całkiem proste, prawda?
Oczywiście możemy to skomplikować. Pieniążki pomnożyć w biliony, policzyć tysiące towarów i różnych wartościach, występujących w różnych ilościach. W końcu każdy wie, że lokomotywa nie jest warta kajzerki. Możemy doliczyć usługi, także transakcje finansowe. Wszystko co można policzyć, zmierzyć, zważyć – to tworzy nam rynek i dziwny, tajemniczy skrót PKB.
PKB – Produkt Krajowy Brutto.
To nic innego jak WSZYSTKO co nasz kraj wyprodukował (no dobrze, w bardzo dużym uproszczeniu). Każdy towar, każdą usługę, transakcję.
Wszystko to jest warte pewną wartość. Jeżeli ilość posiadanych przez nas pieniędzy, podzielimy przez wartość naszego PKB, wyjdzie nam ile aktualnie jest wart nasz jeden pieniądz. Skoro wiemy, ile jest wart nasz jeden pieniądz, wiemy ile jest warta całość.
Możesz to zresztą sprawdzić pod tajemniczym skrótem PKB per capita – czyli PKB na głowę. Ile wartości wyprodukowanego towaru przypada na mieszkańca kraju.
Teraz wiemy też ile zapłacimy za nasze kajzerki na śniadanie.
Wszystko jasne... Tylko czemu wczoraj były tańsze?
No właśnie, czemu?
Zrozumieliśmy już, co ustala wartość naszego pieniądza. Jest to wartość towarów i usług jakie powstały. Ta wartość się zmienia – cały czas produkujemy nowe wyroby, świadczymy usługi, ale też i je zużywamy. Proces ten zmienia wartość naszego pieniądza i możemy go nazwać... flacją.
Co mądrzejsi pewnie zauważyli podobieństwo do słówka „flow”, czyli coś płynie...
Wartość pieniądza jest zatem płynna. Może rosnąć, i mówimy o de-flacji, czyli pieniądza jest mniej niż wartość w towarze, zatem sam towar jest warty mniej, pieniądz więcej.
Ale może i spadać, czyli więcej jest pieniądza niż towarów i mówimy o in-flacji. Wartość towarów rośnie, pieniądza zaś maleje.
Ale wartość pieniądza może też maleć bardzo szybko. Jak pójdzie coś źle, to pojawi się nam hiper-in-flacja. Rekord należy do Zimbabwe, które borykało się z nią od 2006 do 2009 roku. W efekcie funkcjonowały takie banknoty:

Ale niewiele dało się za nie kupić.
Polska też miała swój epizod z hiperinflacją w latach dwudziestych, ubiegłego wieku. W tym samym okresie cierpiały też Niemcy, gdzie ceny potrafiły rosnąć dwukrotnie co piętnaście godzin, a ich marka była warta tak mało, że za jednego funta płacono w bilionach marek.
Nie jest to zatem przypadek tak egzotyczny jak się wydaje. Wystarczy mało fachowy polityk u władzy.
Jeżeli towarów produkuje się mniej, są one mało warte, to i pieniądze tracą wartość. Potrzeba więcej pieniędzy, by kupić to samo. Ceny rosną.
Ktoś mniej rozgarnięty, mógłby pomyśleć, że skoro pieniędzy jest mniej, to zróbmy ich więcej.
Tak np. zrobiło sobie Zimbabwe. Tak pogrążyła się ostatnimi laty, Wenezuela. Ale jak wiemy – więcej pieniędzy na tym samym rynku, to mniej warte pieniądze. Jeżeli ktoś nadal myśli inaczej – powtórzy błąd i dodrukuje ich więcej. To jeszcze bardziej zmniejszy wartość. Zatem dodrukujmy więcej, więcej, więcej, więcej.... WIĘCEJ!!!!
Efekt znamy z telewizji, niekiedy i z historii – ulice zaśmiecone banknotami, z wielomiliardowymi cyferkami, których nawet nie opłaca się podnosić jak upadną na ziemię. Ściany tapetowane pieniędzmi – bo są tańsze niż tapeta, a nawet niż papier, na którym je nadrukowano. Dzieci budujące dom do zabawy z wypłaty tatusia...
Tak... to nie papierki w ręku są pieniądzem. Pieniądzem jest to, co wypracujesz, jak zjesz w pracy swoją kanapkę. Może to worek ziemniaków wykopany z pola, a może nowy samolot dla wojska, a może po prostu „task” dla korpo, czy ostrzyżona główka klienta...
To nie rząd ci daje pieniądze. To ty je tworzysz i nadajesz im wartość.
A teraz pomyśl, że ktoś dostaje pieniądze za to, że siedzi w domu i nic nie robi...
Że w na dziesięć osób pracujących, jest sześć niepracujących...
Pomyśl... co się dzieje wtedy z wartością twojego pieniążka, za który właśnie kupujesz bułkę do pracy.
No dobrze... westchnij, weź tę bułkę, zapłać i leć do roboty... Jak się przyłożysz, to może jutro będzie taniej?

Cool? Ranking DIY