TANIEC NA LINIE.
Gdzieś rósł sobie las. Taki zwyczajny. I coś żyło w tym lesie. Choć może nie jest precyzyjne słowo „żyło”. Raczej... istniało. W tym lesie. Związane z nim. Czerpiące z niego siłę.
I w zasadzie praktycznie nikomu nie przeszkadzało. No, może czasem ktoś zniknął w lesie, ale to akurat nie przeszkadzało tym co pozostali... Różne rzeczy spotykają ludzi. Czasy się zmieniają. To coś zasnęło. Ale nadal - było.
A pewnego dnia, ludzie sięgnęli ku lasowi. I to coś... Się zbudziło.
Obudzone, głodne, sięgnęło jak zawsze, ku lasowi i … go nie znalazło. Lasu... nie było. Była przestrzeń. Nie lubiło przestrzeni. Potrzebowało drzew, siły życia. A jedyne co spotykało to dziwne metalowe słupy.
Było zdezorientowane. Nie było siły, z której zawsze czerpało. Było... głodne.
Krążyło po pustej przestrzeni, między stalowymi słupami i szukało... I w pewnym momencie coś poczuło. Inna siła. Inny żywioł. Dziwny, sztuczny, ale jednak żywioł. Wymagał... przystosowania.
Metalowe słupy przestały być czymś dziwnym. Stały się obiecującą oazą. Można było zaspokoić głód... A potem... potem... Zemsta nie była czymś co taki byt planuje z zimną logiką. Może to był gniew?
To było rutynowe zlecenie. Załoga PGE LUBLIN TEREN nr 2456 wyjechała do roboty. Po prostu zgodnie z grafikiem, trzeba było przejrzeć linię.
Zwykła, „sto dziesiątka”. Gdzieś tam w oddali był Lublin. W drugą stronę, Radom, a za nim Kozienice. Dookoła pola, urozmaicone młodymi drzewkami. A pod linią przesieka.
Pod jednym ze słupów stał srebrzysty pickup Forda.
Wysoko na słupie, siedziało dwóch monterów. Brygadzista zaś stał oparty o samochód i dotleniając się „Camelem”, gapił się w niebo.
- No i skończone. Ale długo ta prowizorka nie wytrzyma. Trzeba powiedzieć majstrowi, żeby zaplanował grubszą robotę. Na moje... Słuchasz?
- Woła mnie... - Kumpel gapił się gdzieś wzdłuż linii.
- Kto cię woła? Majster? - Zerknął odruchowo w dół, gdzie brygadzista „pilnował łączności”.
- Ona...
- Jaka ona? Ogarnij się. Słońce ci przygrzało?
- Muszę iść.
Zanim monter zareagował, jego kolega podniósł się i … wszedł na linię. Jego towarzysz zdębiał.
Facet przeszedł po izolatorze i szedł po naprężonej lince fazy jak po chodniku. Bez zabezpieczenia, którego karabińczyk odpięty, powiewał sobie nad otchłanią.
- Co do k***y... EDEK! WRACAJ DEBILU! MAJSTER!!! - Przerażony spojrzał jeszcze raz na Edka i …
Majster usłyszał krzyk i spojrzał w górę. Papieros wypadł mu z ręki. Jego ludzie szli po przewodzie, jeden za drugim... Po przewodzie... Na załączonej linii... A potem to zobaczył... Błysk... jasnoniebieski zygzak wyładowania...
Uniósł się z przewodu, wygiął i ułożył w kształt...
Brygadzista zamarł sparaliżowany, nie był w stanie nic zrobić. Patrzył... Patrzył co się dzieje...
Nie wiedział jak długo. Aż nastąpił błysk potężny. Gromowy huk i dwa dymiące kształty spadły bezwładnie na ziemię...
A on patrzył... W końcu sama natura się zlitowała i jakiś giez ugryzł odsłonięty fragment skóry.
Ból przełamał zaklęcie... Ręka sięgnęła po radiotelefon... Ten dzień został na długo zapamiętany...
Dyrektor oddziału przyjechał na bazę. Był tu może z drugi raz w życiu. Normalnie nie zniżał się się do wizytowania osobiście „fizycznych”. Miał biuro w Lublinie. Ale to nie była normalna sytuacja.
Kierownik już na niego czekał.
Dyrektor machnął ręką na przywitanie.
- Bardzo źle?
- Dwóch ludzi nie żyje. Zginęli na linii. Zdarzenie zgłosił trzeci, brygadzista. Jest tam. - Wskazał ruchem głowy pobliski budynek socjalny.
- Po co ta karetka? Przywieźli ich tutaj?
- Nie... to do tego trzeciego... Sam pan zaraz zobaczy.
- Zobaczę nie zobaczę. Ktoś musi być temu winny. Najmniejsze uchybienie w procedurze, mam mieć na piśmie. Ktoś musi polecieć. Jak nie ich przełożony, to pan albo ja.
Kierownik tylko mruknął coś pod nosem.
- Pan wejdzie...
- Dyrektor wszedł do środka. Zobaczył dwójkę sanitariuszy pochylonych nad pracownikiem w kombinezonie.
- Ten staruszek był z nimi?
Kierownik westchnął.
- Tak. To brygadzista. Ma 43 lata...
- Co?
Kierownik sięgnął po legitymację ze stolika.
- To jego aktualne zdjęcie, dyrektorze. Tak wyglądał dziś rano...
Dyrektor zaniemówił. Patrzył na siwego dziadka, z wyrazem tępego szoku na twarzy... W niczym nie przypominał młodego człowieka z fotografii.
Sanitariusze skończyli. Wypisali papiery.
- Tu jest skierowanie do szpitala. My go nie zabierzemy, bo nie ma zagrożenia życia. Ale ten człowiek się nie nadaje do żadnej pracy. Na razie L4... Lekarz pewnie przedłuży.
Dyrektor wziął się w garść i podszedł do brygadzisty.
Proszę powiedzieć co tam się stało.
Siwy dziadek spojrzał na niego nieprzytomnie... Potem znów zapatrzył się w ścianę...Usta poruszyły się.
- Tańczyli...
- Co?
- Tańczyli... z tym tam... Z nią... A potem.. A potem... A potem...
Głos się załamał. Brygadzista nagle schował głowę w ramionach i zaczął wyć i szlochać...
Tego dnia nic się więcej nie dowiedzieli... A oddział psychiatryczny zyskał nowego pacjenta.
Facet w garniturze siedział za stolikiem popularnej kawiarni. I z obojętną uprzejmością patrzył na mnie.
- Nadal nie rozumiem, o co panu chodzi. Jestem prywatnym przedsiębiorcą, a pan reprezentuje duży zakład. Macie przecież wielu specjalistów, fachowców, inżynierów. Czego potrzebujecie ode mnie? Gdybyście nawet otworzyli się na outsourcing, to czego oczekujecie? Ja nie zajmuje się takimi rzeczami.
„Krawaciarz” zamrugał. Pewnie włączył mu się jakiś podprogram mentalny.
- Podobno rozwiązał pan kilka dziwnych... problemów. Jest pan polecany... nieoficjalnie. A nasz... problem... do tej pory przekroczył możliwości naszych fachowców. Mają nawet problem z diagnostyką i raczej nie należy do typowych.
- Ale ja się nie zajmuję przeglądami linii przesyłowych.
- He... Powiedzmy, że problem nie jest … lokalny. To co udało nam się do tej pory osiągnąć, to to, że jesteśmy w stanie określić z dość dużą dokładnością, odcinek linii, gdzie się pojawia i przemieszcza. Nadal jednak nie wiemy z jakiego typu anomalią mamy do czynienia.
- To jak wiecie, gdzie to jest, to wyłączcie linię, zbadajcie stan i po problemie.
- Próbowaliśmy... W zeszłym miesiącu. Pewnie pan słyszał.
- Nie sły... Zaraz. W zeszłym miesiącu była ta wielka awaria na Mazowszu. Półtora dnia kilka powiatów nie miało zasilania.
- Nawet kilkanaście powiatów... Tak, próbowaliśmy. Wysłaliśmy wszystkie ekipy w teren...
- I ?
- I straciliśmy dwie. Łącznie pięciu ludzi.
- Jak to straciliście... Słyszałem, że były jakieś wypadki, nawet znajomy od BHP wspominał coś o nowych przypadkach, ale myślałem, że spadli z wysokości?
„Krawaciarz” rozejrzał się po sali, upił łyk kawy z filiżanki.
- To nie były wypadki. Jedna ekipa … wszyscy. Znaleźli ich, jak nie wrócili do bazy i nie zgłaszali się, to pojechali szukać. Z drugiej, jeden przeżył, ale... stan był poważny. Potwierdził wcześniejsze doniesienia. Teraz mamy problem, pracownicy nie chcą iść na linię. Za dużo ofiar. O odszkodowaniach dla rodzin nie mówię.
- To było więcej ofiar?
Facet zrobił się zmieszany, nachylił się do mnie i ściszył głos.
- To nie oficjalne, ale na dziś, mamy potwierdzone co najmniej piętnaście osób w całej Polsce. I kilka przypadków niewyjaśnionych. Różne rejony, zakłady, różne linie. Ten sam modus operandi. To nie jest przypadek. Coś się dzieje i to nie jest normalne.
- Rozumiem... Ale czego chcecie ode mnie? Ja się nie zajmuje takimi sprawami. Automatyka przemysłowa, przyłącze, instalacja w domku szwankuje...
- Znajomy mówił, że pan jest hmm... ogarnięty w nietypowych sprawach i radził pan sobie z dziwnymi sytuacjami.
- Ludzie mówią różne rzeczy....
- Tylko, że ten znajomy to …
Padło nazwisko z pierwszych stron portali z wiadomości. No owszem... Pomogłem człowiekowi z jedną z jego posiadłości. Miał... nietypowy problem. Ale powiedzmy szczerze... Udało się przypadkiem. Po prostu potraktowałem to jak „dziwny zbieg okoliczności”. Przez myśl mi nie przeszło, żeby opierać na takich działaniach karierę zawodową.
- Sam pan rozumie. Jak ON pana polecił, to zarząd się ...eee... zesrał i kazał działać, a w rezultacie mam prykaz, zamieszkać u pana pod drzwiami, póki się pan nie zgodzi. Umowa jest … powiedzmy, podprogowa z uwagi na procedury przetargowe, ale przewiduje … premię.
- Ale czego chcecie? Do tej pory nie mam pojęcia...
- Sprawa wygląda tak. Wiemy gdzie wystąpi problem, opracowaliśmy pewną metodę, zlokalizowaliśmy pewne symptomy. Jesteśmy gotowi … izolować wybrany fragment sieci z tą... anomalią. Walić koszty, choćby nawet całą Warszawę byśmy mieli odciąć na pół roku. Chcemy, żeby dołączył pan do naszej ekipy jako konsultant i spróbował może coś... zrobić. Może wpadnie pan na coś, na co sami nie wpadliśmy... I ci Politechniki też... I z Instytutu Energetyki też...
Westchnałem. - Dobra. Mogę się przyjrzeć. Ale niczego nie obiecuję.
- Doskonale. Umówmy się zatem, że gdy izolujemy problem na konkretnym odcinku, odezwiemy się. Numer mam.
Od rozmowy minęło kilka dni. Teraz siedziałem kabinie furgonetki i patrzyłem się na słup typowej „sto dziesiątki” w szczerym polu wschodniej Polski.
Razem ze mną było trzech monterów.
- To na pewno tu?
Majster ekipy zerknął na słup. - Tak nam podała centrala. Cała ta linia jest odłączona. Odcięli nawet sąsiednie odnogi. Sporo ludzi się dziś wścieka na brak prądu... Tu jest mniej więcej środek linii. Można stąd zacząć inspekcje w dowolną stronę.
- Wiecie chociaż o co tu chodzi?
- Tylko z plotek... Ponoć jakiś błysk się na przewodach pojawia. Mówią, że to duch. A jak są na linii ludzie... Robi się nieprzyjemnie.
- Duch?! To egzorcystę wezwijcie.
- Było ze trzech tylko w naszym rejonie. Poświęcili parę słupów i stacji. Nawet jakaś relacja była u „Dyrektora” w telewizji... Zawierzenie świętemu Kolbemu...
- Eeee! Patronem elektryków to jest Ewa... - wtrącił jeden z pracowników.
- Dlaczego Ewa?
- Bo pierwsza druta ciągnęła.. HE HE HE... - Zarechotali wesoło.
- Mniejsza z tym. Ja jestem inżynier a nie ksiądz. Ani tym bardziej ghostbuster. Wezwijcie Dana Aykroyda.
- Mnie tam wszystko jedno. Każą kierowniki, to jestem.
- Dobra. Duchów ponoć nie ma. A jest problem. Bierzemy sprzęt. Proponuję - zacząć od sprawdzenia uziemienia. Jak widać błyski, to może jakieś przebicie jest.
Ekipa z ociąganiem wylazła z samochodu. Otworzyli luki bagażowe zasłonięte roletami i wyciągnęli podstawowe graty. Majster złapał walizkę z miernikiem. Mi w udziale przypadł drążek z zamocowanym wskaźnikiem napięcia.
Obeszliśmy słup, sprawdziłem czy słup nie jest pod napięciem. Nie był. Połączenia uziemienia z konstrukcją były całe i grubo nasmarowane towotem, w ochronie przez korozją. Wyglądały jak oklejone brudnym gównem, ale śruby łączące były widoczne. To samo złącza pomiarowe. Nic niezwykłego. Majster zapiął miernik i włączył. Kilka minut później gapiliśmy się na wynik.
- W normie. Wszystko w porządku, panie Inżynierze.
- Skończ pan z tym Inżynierem, Marek jestem.
- Jasiek.
- Nic tu nie ma. Wszystko w porządku.
- To co? Jedziemy dalej?
- Chyba... nie musimy... - Wymamrotał jeden z podopiecznych Jaśka. Coś w jego głosie był dziwnie niepokojące. Spojrzałem na Majstra, a on na mnie, a potem jak na komendę spojrzeliśmy do góry.
Na przewodzie palił się elektryczny łuk. No może nie palił. Po prostu.... był. Delikatnie falował, praktycznie bezgłośnie, ale pozostawał w miejscu. Dobra. Widziałem już podobne rzeczy. Ognie świętego Elma, pioruny kuliste... Ale ten... fenomen był inny. Wyraźny. Kojarzący się dość jednoznacznie. Jeszcze nie widziałem nigdy.... elektrycznej kobiety.... A przynajmniej nie takiej bez baterii. Wyglądało, jakby się na nas patrzyła... Coś było w tym... żarłocznego i oczekującego...
Patrzyliśmy się wszyscy jak debile na krążek sera... To chyba ja się pierwszy odezwałem...
- Chyba... Chyba.... trzeba tam … wejść... zmierzyć...
- Ja pierdolę... Nie wlezę tam. - Majster Jasiek wygłosił zdecydowaną deklarację...
Chwilę później zjawisko... po prostu zniknęło. Jakby zapadło się w przewody.
Stałem przy samochodzie i patrzyłem na słup. Wyglądałem teraz jak idiota. Na sobie miałem metalizowany na zewnątrz kombinezon, buty izolowane, przyklejone do nóg srebrną taśmą, na głowie kask z goglami ochronnymi, nałożony na kaptur kombinezonu oraz potwornie sztywne i niewygodne rękawice. Też izolacyjne i przyklejone taśmą. Do przedramion.
Na to wszystko jeszcze uprząż alpinistyczna z dwoma linkami bezpieczeństwa, plecak z gratami, a do ręki wciskali mi jeszcze drążek z hakiem i linką wyrównawczą, zakończoną krokodylkiem. Całość ważyła tyle co rycerska zbroja i była równie sztywna.
- Naprawdę w tym włazicie na górę?
Majster popatrzył krytycznie, i zaciągnął mocniej jakiś pasek przy uprzęży.
- Właściwie to nie. W tym się nie da chodzić, ani pracować. Zwykle wciągamy na linie z dołu, ale w tych okolicznościach... lepiej założyć. Po za tym przepisy wymagają...
- Po co to tak przykleiliście taśmą?
- Żeby nie spadło... Stary patent. Dobra... lepiej nie będzie. Skoro pan chcesz to właź...
- Sam? A przepisy nie wymagają, żeby było dwóch?
- Nie bądźmy służbistami... Sprzęt jest... będzie dobrze. Poza tym... żaden z chłopaków tam nie wejdzie teraz... - Popatrzył na swoich pracowników. Jakoś zrobili się cisi i robili wszystko, żeby tylko nie zbliżyć się do słupa.
Westchnąłem i podszedłem do drabinki. Drabinka. Dobre sobie. Przyspawali do rogu konstrukcji długie śruby, Bardzo dużo tych śrub. Do samego szczytu. Chcąc nie chcąc, chwyciłem za pierwszą. Dwadzieścia sekund później, już wiedziałem, że nie dam rady tak jak jestem. Popatrzyłem na drążek w ręku i po prostu go rzuciłem na ziemię. Wystarczy mi ta cholerna zbroja, żeby zapamiętać to na długo.
Ręka za ręką, noga za nogą. Powoli piąłem się w górę. Przez mgłę mi przelatywały uporczywie stare informacje z podręczników...
"Typ słupa E111, przelotowy. Wysokość dolnych przewodów... siedemnaście metrów... z hakiem. Górnego... dwadzieścia pięć..." Dlaczego pamiętam te liczby? Spojrzałem w górę. Potem w dół... No to dobrą dychę do ziemi już mamy za sobą. Noż panie... Co mnie podkusiło, żeby tu włazić... Nie muszę. Przecież nie muszę. Mogę zejść... mogę... A ręka sięgnęła po następny szczebel. Kolejny metr i kolejny. Wreszcie, ciężko dysząc dosięgnąłem dolnej poprzeczki. Chwilę później, oparłem się o konstrukcję. Przypiąłem zabezpieczenia, sprawdziłem, trzymały.
Rozejrzałem się. Serce mi biło jak wściekłe. Płuca wciągały łapczywie powietrze... No tak. Kondycji do takiej wspinaczki, to ty nie masz bracie. Ci na dole pewnie myślą, że spietrałem. Dobra. Sięgnąłem po plecak. Wyciągnąłem wskaźnik napięcia. Szkoda, że nie wziąłem drążka... Spojrzałem w dół. Ty tępy baranie. Wystarczyło wziąć linkę i spuścić teraz... Debil. Ale przepadło. Nieporadnie wlazłem na poprzeczkę i zacząłem pełznąć w stronę izolatora. Siedemnaście metrów... siedemnaście metrów... Nie myśl o tym. Oddech nie chciał się uspokoić. Powoli, z ceremoniałem, przepinałem karabińczyki zabezpieczenia. Najpierw jeden, potem drugi. Krok w bok, najpierw jeden, potem drugi. Wreszcie izolator wiszący z poprzeczki... Półtora metra niżej, za szeregiem ceramicznych tarcz... przewód.
Przymknąłem na moment oczy. Siedemnaście metrów pustki... Dobra, chłopie weź się w garść. Wziąłem wskaźnik. Przez chwilę słuchałem głośniczka i uważnie studiowałem lampkę sygnalizacyjną. Nic. Zacząłem opuszczać niżej, na ile starczyła mi ręka. Nic. Nie ma napięcia. A może... wskaźnik się zepsuł? Może trzeba zejść, zabrać go bazy, sprawdzić... Nic. Schowałem wskaźnik. Przez chwilę patrzyłem na zwisający izolator. Serce tłukło się jak głupie. Będę tego żałował... Będę tego żałował... Przyjrzałem się konstrukcji i przepiąłem ostrożnie karabinki uprzęży. Potem zacząłem się przekręcać i … nim się zorientowałem wisiałem w pozycji leniwca pod poprzeczką słupa. Grawitacja zaczęła się wyżywać na moich dłoniach. Głęboki wdech i opuściłem nogi. Przez chwilę desperacko nimi majtałem, bojąc się spojrzeć w dół. Siedemnaście metrów debilu... Wreszcie noga trafiła na coś twardego i znalazła oparcie. Jezu... stoję na przewodzie. Nic się nie stało. Powoli puściłem jedną rękę i objąłem czule kolumnę izolatora. Nie była wygodna... Śliska, obła, gładka, Nie dawała pewnego oparcia. Ale mózg już czuł się inaczej. Po chwili do mnie doszło, że przewód z izolatorem buja się w powietrzu. Delikatnie, ale się buja... Jezu... Co ja odwaliłem... Dobra jestem przypięty. Jeszcze raz sprawdzam napięcie... Wskaźnik milczy. Oddycham, próbując uspokoić oddech. Po co ja tu wlazłem. Ale jestem. Człowieku rób coś, bo wyjdziesz na idiotę... Patrzą się na ciebie. Raz. Dwa. Trzy. Uspokajam się przy siedmiu. Nie ma napięcia. Obejrzyj izolator. To musi być przebicie. Będzie ślad węglowy. Pewnie strużka wody, albo ptak nasrał.. Będzie ślad... Musi być. Oglądam talerz po talerzu. Okucia mocne, ceramika nieuszkodzona. Śladów.... nie ma. Dolne talerze, muszę się schylić. Odpinam jeden z karabinków i zapinam go na przewód. Iluzoryczne... ale jestem przypięty. Drugą linkę wykorzystuję jako podporę. Nachylam się... Nic. Żadnych śladów. Może to i dobrze, można już zejść. Prostuję się. Obejrzałem, sprawdziłem, odwaliłem robotę. Wracajmy do domu. Muszę się teraz podciągnąć. Wejść z powrotem na konstrukcję. Trudne, ale dam radę. A potem... nie wiem skąd to nadeszło. Przeczucie? Impuls? Nie wiem. Uświadomiłem sobie, że właśnie odpiąłem karabinek od konstrukcji i zapiąłem na przewodzie... Obok tego pierwszego. Jedyne co mnie trzymało to czuły uścisk dłoni na talerzach izolatora... SIEDEMNAŚCIE METRÓW! I wtedy wskaźnik napięcia piknął nieśmiało po raz pierwszy. Niemożliwe. Przesłyszałem się. Ponowne piknięcie. I znowu... lampka sygnalizacyjna zaczyna się żarzyć... Włosy stają mi dęba, pod kombinezonem... Odwracam się... Patrzę jak wstaje. Linie wyładowań wiją się i przeplatają. Widzę jej twarz... Taka zwiewna. Zaprasza mnie...Nie mogę... Wyciągam rękę i idę. Czuję muzykę... nie słyszę... czuję. Szelest traw w tle, świst wiatru, jęki napiętego przewodu. Czuję jej głód... ona chce... tańczyć. Tylko tyle... zatańczyć. Podchodzę w jej stronę. Coś mi w głowie się drze, że idę po linie... Po cholernym przewodzie. Ale muszę iść, nie mogę się oprzeć... Ona chce zatańczyć. Ze mną... Więc... tańczę. Boże... przecież nie umiem tańczyć! Co ja robię. Tańczę. A ona... ona tańczy ze mną... Jest coraz bliżej. Coraz bliżej mnie jest elektryczny łuk... W kształcie kobiety... Spotykamy się. Wyciągam rękę zapraszając do tańca. Ona wyciąga swoją... Dotykamy się... Linie wyładowań płyną po mnie. Opływają rękawice i izolowane buty. Opływają metalizowany kombinezon. Przyciągam ją i tańczę. Słyszę jak szumią, ciągnięte za mną karabińczyki na przewodzie. Nie mogę przerwać. Teraz widzę jej … twarz? Rysy... niby kobiece, ale jednak obco drapieżne. Dzikie. Tańczymy objęci razem. Przytuleni... Zapach ozonu przytłacza woń łąki. Czuję jak się syci. Tego chciała... Tego nie dostawała wcześniej. Tańczymy... nie wiem jak długo... po prostu nie wiem... I nie wiem co robię. Po co to robię. Jedynie czuję, że tak trzeba, że to jest słuszne. Gdzieś z głębi pamięci genetycznej wypływają wspomnienia przodków. Tak trzeba.... One tu są. Trzeba z nimi tańczyć. Złączeni razem, człowiek i żywioł. I naglę czuję jak tempo zwalnia... żywioł słabnie... Odpuszcza. Zasypia... I nagle jestem sam. Stoję na środku przęsła, pomiędzy słupami. Na cholernym przewodzie. Sam... Stoję … na linie... Tyle sobie zdążyłem uświadomić. A potem.... spadłem.
Patrzę na zwijany podnośnik koszowy. Znów jestem na ziemi. Leżę, bo nie mam siły stać. Wisiałem na lince asekuracyjnej dwie godziny, zanim mnie ściągnęli. Nie mam siły. Odpływam...
Siedzimy w bazie, na wytartej kanapie. Chłopaki z ekipy patrzą tępo przed siebie. Ciągle to przeżywają. Kierownik rejonu patrzy w mi w twarz.
- Co to było, do jasnej niebieskiej?! Co ci ludzie mi tu chrzanią?!
Patrzę mu w twarz. - Driada....
- Co?
- Driada, dziwożona, nimfa... wybierz pan sobie coś z folkloru. Jak tam byłem, nie mogłem nic zrobić. Ale czułem to... Wszystko do mnie dotarło, jakbym sobie przypomniał wiedzę pradziadka. Nie umiem tego opisać.
- Jaka driada? Jak nimfa? To kurde jest zakład energetyczny, a nie jakaś Świtezianka!
- Tłumaczcie to sobie jak chcecie... Mówię, co poczułem.
- A co pan poczułeś?
- To ... żywioł. Siła natury. Straciła siedlisko. Szukała nowego. Innego żywiołu. Innego miejsca. Znalazła... sieć przesyłową...
- Nie wierzę...
- Mam to gdzieś... chcę do domu...
- Ale co mamy robić? Co z naszym problemem? Dlaczego to zniknęło?
- One potrzebują, żeby człowiek z nimi tańczył. Jednoczył się w ten sposób z nimi, z naturą. To je uspokaja... Zatańczyłem... Dołączyłem do tanecznego korowodu. Może i sam, ale dołączyłem... Kurde... temu się nie da oprzeć... Nie mogłem się oprzeć i tańczyłem... Po prostu tańczyłem. Nasyciło się, usnęło to to... Na jak długo? Nie wiem. Chcę do domu...
- To co mamy zrobić?
- Nie mam pojęcia. Mówiłem, że się na tym nie znam... Wezwijcie druida albo szamana...
- Ale dlaczego nasi ludzie ginęli?
- Bo nie mieli sprzętu... lekceważyli procedury. Rutyna. Jeden się nie przypiął, inny na wyłączonej linii nie miał ubioru izolacyjnego... Spadali, albo dotykali gołego łuku elektrycznego. Nie wiem jakie napięcie ma taka driada, ale wskaźnik na sto dziesięć kilo, wył... Co się stanie jak pan wejdziesz w palący się łuk elektryczny bez zabezpieczenia? Ja miałem na sobie niemal wszystko co wymyślił do tego człowiek...
- Mam powiedzieć szefostwu, że mamy tu elektryczną driadę?
- A mów pan sobie co chcesz... Ja wracam do domu...
- Mamy... elektryczną driadę... Wyleją mnie... Boże...
Czytam gazetę. To co się stało, mami się dziwnym snem. Ile to już czasu minęło? Miesiąc? Ciągle jestem w szoku i dochodzę do siebie. Nie mam pojęcia po co brałem to zlecenie. Ale kasę przynajmniej wypłacili. Kawa, rogalik maślany... Gazeta. Takie to normalne. Spokojne. Upijam łyk kawy i patrzę na gazetę. Oczy przyciąga niepozorne ogłoszenie...
„ PGE Region Lublin zatrudni konserwatora sieci.
Wymagania:
Uprawnienia SEP bez ograniczeń.
Wykształcenie średnie techniczne kierunkowe.
Brak lęku wysokości.
Doświadczenie w pracy ze sprzętem alpinistycznym.
Wiek poniżej 40-tu lat.
Otwarty umysł na nowe i nietypowe wyzwania.
Umiejętność tańca.
Mile widziane doświadczenie w podobnej pracy.”
![[Opowiadanie] - Taniec na linie: W poszukiwaniu siły życia w stalowych słupach. [Opowiadanie] - Taniec na linie: W poszukiwaniu siły życia w stalowych słupach.](https://obrazki.elektroda.pl/8474332600_1639338715_thumb.jpg)
Pozwoliłem sobie na zmianę grafiki tytułowej. ArturAVS