Był późny wieczór ostatniego dnia października. Stary Matiz, spod którego beżowego lakieru przebijały się wypryski rdzy w kolorze zakrzepłej krwi, zatrzymał się pod cmentarnym murem. Siąpił deszcz, a co druga latarnia na ulicy była wyłączona. Jedynym źródłem światła na cmentarzu były tysiące płonących zniczy. Między grobami przemykali nastoletni goci, oraz kilka dekad starsi złodzieje wiązanek. Po kilku sekundach szarpania się z upartymi drzwiami z samochodu wysiadła młoda dziewczyna, a za nią równie młody kierowca - drzwi od jego strony nie otwierały się wcale. Ona rozglądała się po ponurej okolicy, gdy on próbował zamknąć drzwi.
- Czaruś, gdzieś ty mnie wywiózł - zapytała.
- Chciałaś poznać moich znajomych, a tutaj jest zlot.
- Gdzie? Na cmentarzu?
- Oj, Aguś. Nie na cmentarzu, tylko obok. Chodź, bo
się spóźnimy.
Faktycznie, kilkanaście metrów dalej cmentarny mur nagle skręcał, a tuż za nim stał niski i długi budynek. Za budynkiem mur skręcał ponownie, a za nim cmentarz ciągnął się dalej. Agnieszka spytała szeptem:
- Co to za miejsce?
- Kiedyś to była sala weselna.
- Tutaj? Jaja sobie ze mnie robisz.
- Gdzież bym śmiał, kochanie. Serio, to była sala weselna. Tylko z piętnaście lat temu cmentarz został rozbudowany, a potem biznes po prostu umarł.
Czarek zapukał do drzwi. Szczęknęły zasuwy, a drzwi uchyliły się z przeraźliwym skrzypnięciem. Stał w nich wysoki człowiek ubrany w czarny habit z naciągniętym na głowę kapturem. W lewym ręku trzymał kosę, w prawym terminal. Grobowym głosem powiedział:
- Proszę kartę.
Czarek wyjął z kieszeni kartę Elektrody, a strażnik wrót ją zeskanował, po czym odsunął się i skinął kosą. Weszli do środka, a drzwi za nimi zatrzasnęły się z ponurym hukiem. Wnętrze przypominało bardziej skład rupieci, niż salę weselną. Wzdłuż jednej ze ścian stało kilka metalowych regałów zastawionych elektroniką i kartonami. Przy narożniku frontowej ściany stał na podłodze stał laptop, a przed nim kucało dziwne stworzenie. Agnieszka przyjrzała mu się dokładniej, nie dowierzając swoim oczom. Skórę miało bladoszarą, było niskie i chude, ubrane w brudną przepaskę biodrową. Jego głowę porastały strąki zielonoszarych, brudnych włosów, ledwo zasłaniające spiczaste uszy. Stworzenie spojrzało na Agnieszkę, a jego twarz wykrzywiona była tak wielką nienawiścią i pogardą, że Agnieszka aż się cofnęła o krok. Wskazała na nie palcem i wyszeptała:
- Co,,, Co to?
- Nosiciel kosy odrzucił kaptur i odstawił kosę, po czym dodał nuż normalnym głosem:
- To Trollus, nasz forumowy troll internetowy.
Troll odwrócił się do laptopa i zaczął coś pisać, używał do tego zarówno dłoni, jak i stóp.
- Nie karmcie go, to nic wam nie zrobi -`2 dorzucił człowiek. - Chodźcie za mną.
Za regałami grupa brodatych starców ubranych w szare szaty układała kolumny ze starych magnetofonów, radioodbiorników i telewizorów. Na nich kładli kolumny głośnikowe. Na każdym sprzęcie było logo jednego producenta. Nie pytany przewodnik wyjaśnił:
- To klub miłośników Unitry. Od lat pracują nad rytuałem, by wskrzesić ich ukochaną firmę. Jakby cię pytali, to mów, że nadal używasz Radmora albo oglądasz telewizję na Neptunie.
Ruszyli dalej, mijając grupki ludzi rozmawiających ze sobą, czy grzebiących w różnych urządzeniach - byli to różni forumowicze. Koniec sali był odizolowany od reszty wielką stertą pudeł. Na każdym z nich ktoś napisał markerem "barachło". Przewodnik wskazał im wąski przesmyk, a sam ruszył z powrotem w stronę drzwi.
- Kto to był? Nie przedstawił się.
- Jeden z moderatorów - odpowiedział Czarek. - Chodź, on czeka na nas.
- Kto?
- Zobaczysz.
Przestrzeń za kartonami była mroczna - oświetlało ją kilka elektronicznych zniczy stojących na dużym stole zawalonym książkami i czasopismami elektronicznymi. Za stołem, oparta o ścianę, stała trumna - model tradycyjny, jak ze starych filmów. Przed stołem czekały na nich dwa krzesła. Czarek i Agnieszka siedli, a wtedy trumna sama się otworzyła. W środku stał człowiek w zbyt ciasnym fraku. Przemówił głosem będącym marną podróbką Béli Lugosiego:
- Jestem Urgon. Opowiem wam kilka historii. Ale najpierw...
- Tak - zapytała Agnieszka. Urgon odpowiedział już normalnym głosem:
- Możecie mnie stąd wyciągnąć? Wygląda na to, że się zaklinowałem.
Lśnienie
W okolicy, gdzie mieszkałem był zakład naprawiający telewizory i inny sprzęt RTV. Droga w jedną stronę zajmowała kilka minut. Zdarzało mi się tam chodzić (bez wiedzy matki) i pytać starszego pana naprawiającego głównie Rubiny i Neptuny, czy nie ma jakichś kawałków elektroniki na zbyciu, co bym sobie i pooglądał i lutowanie poćwiczył. Biorąc pod uwagę, że miałem wtedy 8-9 lat, to o elektronice nie wiedziałem jeszcze zbyt wiele. Pewnego popołudnia spotkało mnie wielkie szczęście - dostałem w prezencie dwa worki części. W jednym lampy próżniowe i nixie, w drugim zaś gigantyczną kolekcję rezystorów i kondensatorów produkcji polskiej z epok (słusznie) minionych.
O tym, że coś jest nie tak, zorientowałem się na przed pierwszą klatką mojego bloku (mieszkaliśmy w ostatniej). Zrobiło mi się mokro w prawym bucie. Spojrzałem w dół i wtedy ujrzałem, że prawa noga od połowy łydki w dół jest czerwona. Jeden z rezystorów "wystawił nóżkę" przez siatkę i rozciął mi bok nogi. Gdy poczułem ból, zareagowałem gwałtownie, i siatka z impetem zderzyła się z moją nogą. Jakaś inna część wbiła mi się w piszczel. Ślad tego zdarzenia w formie wgłębienia w kości i skórze noszę do dzisiaj.
Mucha
Zdarzyło się to jak miałem bodaj 10 lat, czyli gdzieś w roku 1996. Pamiętam, było już lato, i szkolny reżim się chwilowo skończył. Znajomy rodziny pracował w fabryce FSO w Lublinie, gdy ta chyliła się już ku upadkowi. Znajomy ów wiedział, iż obaj z bratem interesujemy się elektroniką. Sprezentował więc nam radiostację znalezioną gdzieś wśród fabrycznych rupieci.
Radiostacja składała się z dwóch części: sporej wielkości zasilacza i jeszcze większej części nadawczo-odbiorczej. W komplecie był też łączący obie części solidny kabel grubości węża ogrodowego oraz zwykła słuchawka telefoniczna z przyciskiem nadawania. Oczywiście po podłączeniu do prądu radiostacja nie działała. Postanowiliśmy więc ją otworzyć. Nie myśleliśmy nawet o jej naprawie - po co nam radiostacja na pasmo, z którego raczej radioamatorzy nie korzystają? Zwłaszcza, że nie mieliśmy licencji, ani szans na licencję.
Zasilacz nie był zbyt ekscytujący. Jedyną, ekscytującą rzeczą były przekaźniki chyba telefoniczne w plastikowych podstawkach, trzymane na miejscu drucianą zapinką. Poza tymi przekaźnikami i wielkim transformatorem nie pamiętam nic na temat tego zasilacza. Za to radiostacja to coś zupełnie innego. Pamiętam to dokładnie.
Radiostacja była zbudowana dla łatwego serwisowania. Wystarczy odkręcić kilka śrub i wysunąć front i konstrukcję nośną z reszty obudowy. W praktyce to wyglądało tak, że ja siedziałem na podłodze trzymając obudowę między udami i przytrzymując jeszcze rękoma, podczas gdy brat próbował wyciągnąć front i ramę. Całość była w środku przerdzewiała i stawiała opór. Gdy w końcu obudowa "puściła", rama wręcz wystrzeliła, a na mnie spadł deszcz rudopomarańczowej rdzy i dziesiątek, jeśli nie setek zasuszonych much.
Radiostacja nie działała, bo przynajmniej połowa lamp próżniowych była rozhermetyzowana. Za to fajnym patentem było gniazdo na bodaj 16 rezonatorów kwarcowych trzymanych na miejscu przez kawałek blachy przykręcony dużym, metalowym pokrętłem.
W stronę słońca
Nie pamiętam, ile dokładnie miałem lat, chyba ze trzynaście. W Elektronice dla Wszystkich przeczytałem o konkursie na układ "w pająku". Mój brat uznał, że świetnym pomysłem byłby układ sygnalizatora temperatury z dwukolorową diodą LED, który był w którymś numerze EdW albo Elektroniki Praktycznej. Zebraliśmy części i brat zabrał się za montaż.
Układ był piękny - wszystkie połączenia równe, wyprowadzenia gięte pod kątami prostymi, żadnych cynowych "smarków", mimo używania lutownicy transformatorowej. Po włączeniu do zasilania dioda LED zaświeciła się. Na biało, po czym wybuchła. Gdyby nie to, że mój brat miał okulary, to by uszkodził sobie oko - kawałek szkła odprysł od soczewki trafiony odłamkiem LEDa. Myślę, że budowanie sygnalizatora temperatury zasilanego napięciem sieciowym "w pająku" to nie był dobry pomysł...
Wstrząsy
Jakieś 10-12 lat temu miałem "fazę" na budowanie własnego zasilacza impulsowego na bazie IRS2153. Wiedziałem wtedy o zasilaczach dużo mniej, niż teraz. Tego wieczoru późną jesienią próbowałem sprawdzić i naprawić stary zasilacz ATX. Płytka drukowana była wyjęta z obudowy i ustawiona na radiatorze. Włączyłem zaslacz do prądu i sięgałem po multimetr leżący za obudową,, gdy musnąłem płytkę lewym przedramieniem. Oczywiście, że zrobiłem zwarcie po stronie pierwotnej i wywaliłem bezpiecznik od wszystkich gniazdek w mieszkaniu. Na szczęście automat. Odłączyłem zasilacz i włączyłem bezpiecznik. Pochylając się nad płytką czubkiem nosa dotknąłem jednego bieguna zespołu kondensatorów głównych, dolną wargą drugiego. W konsekwencji rozładowałem jakieś 680µF pod napięciem ponad 320V twarzą. Dałem sobie spokój z naprawą tego zasilacza.
Zamiast kontynuować pracę z zasilaczem, wyjąłem swój prototyp przetwornicy na IRS2153. Prototyp składał się z dwóch płytek: jedna zawierała prostownik, bezpiecznik i filtry EMI oraz kondensatory strony pierwotnej. Trzy przewody łączyły ją z płytką zawierającą przetwornicę, tranzystory MOSFET, transformator i prostownik strony wtórnej z filtrem. Wymieniłem spalony tranzystor (wtedy nie wiedziałem, że winny jest źle obliczony i źle nawinięty transformator) i włączyłem przetwornicę do prądu. Mój błąd polegał też na tym, że nie włączałem jej przez żarówkę by ograniczyć prąd i uchronić tranzystory i sam układ IRS2153. Tranzystor wybuchł, a wraz z nim i scalak. Mocno zdenerwowany złapałem za płytkę przetwornicy by nią rzucić o ścianę. Płytkę zespołu prostownika i filtrów. Będącą wciąż pod napięciem...
Dlatego na razie dałem sobie spokój z przetwornicami zasilanymi napięciem sieciowym.
Koszmar z ulicy Wiązów
To jest krótka historia sprzed pięciu lat, dedykowana posiadaczom ciasnych mieszkań i małych dzieci. Pracowałem właśnie nad płytką od bodaj zasilacza SN1534. Córka, mająca wtedy trochę ponad rok, patrzyła z uwagą, co tatuś robi. Niespodziewanie jednak złapała za kolbę lutowniczą. Ale nie za plastikową rękojeść, tylko za metalowy, gorący koniec. Nigdy bym nie pomyślał, że tak małe dziecko może krzyczeć tak głośno. Strach i adrenalina uderzyły mnie z gwałtownością wybuchającego kondensatora. Złapałem wypuszczoną przez Adę kolbę, zanim ta spadła na podłogę lub jej nogę i odłożyłem na podstawkę. Żona tymczasem ją trzymała i próbowała uspokoić. W ciągu dziesięciu minut znaleźliśmy się w przychodni oddalonej o piętnaście minut od nas. Na szczęście samo oparzenie nie było tak poważne, jak można się było spodziewać i wystarczyło częste smarowanie kremem na oparzenia ze środkiem znieczulającym.
Oszukać przeznaczenie
Pół roku po incydencie z lutownicą Ada przewróciła się i uderzyła głową o narożnik radzieckiego oscyloskopu. Oscyloskop był owinięty folią bąbelkową właśnie na wypadek takiego wypadku (oraz dlatego, że Ada raz już na niego nasiusiała), ale musiała wcześniej zerwać kawałek pianki z tego jednego narożnika. Ada była zapłakana i miała pół twarzy zalane krwią. Na szczęście sama rana okazała się być niewielkim, acz głębokim rozcięciem łuku brwiowego. Dlatego musieliśmy wzywać do pomocy rodzinę, by ją zabrać do szpitala w Warszawie (bo szpital w Garwolinie odmawia przyjmowania dzieci, chyba że się zażąda na piśmie, iż odmawiają przyjęcia, o czym wtedy nie wiedzieliśmy). W Warszawie byli naszym przybyciem zaskoczeni, bo jedyną, potrzebną czynnością było ogolenie brwi i wymiana opatrunku na "motylka" ściągającego ranę zamiast szwów. Po tym zdarzeniu okleiłem oscyloskop dodatkowymi pięcioma metrami folii bąbelkowej i połową rolki taśmy samoprzylepnej.
Dziewiąta sesja
Mniej-więcej w tym samym czasie pracowałem nad projektem klawiatury dotykowej 8x8 pól RGB wykorzystującej ideę pojemnościowego dzielnika napięcia. Moje umiejętności programistyczne w C nie były wtedy wybitne. Do tego uwierzyłem w to kłamstwo powtarzane przez wielu marnych programistów świata Open Source, że kod powinien być swoją własną dokumentacją. Z projektem był zasadniczo jeden problem - nie działał. Dlatego przerwałem nad nim pracę, dopóki się sam nie poduczę i nie rozwiążę problemów programowych.
Problemy były dwa: komunikacja I2C, gdzie mój układ miał być "niewolnikiem" oraz funkcja kalibracyjna. Dokumentacja Microchip oraz inne źródła są pełne przykładów użycia tego protokołu, gdy mikrokontroler jest panem i władcą magistrali, ale przykładów, gdy mikrokontroler ma mieć rolę służalczą i podległą nie było zbyt wiele. Do tego miałem też plagę problemów sprzętowych, czyli marne kabelki przyłączeniowe. Nie miałem też cyfrowego oscyloskopu ani analizatora logicznego, by zobaczyć, co się dzieje na magistrali. Drugim problemem była funkcja kalibracji pól. Idea pomiaru opiera się na ładowaniu i rozładowywaniu pola dotykowego określonym prądem przez określony czas, a następnie pomiaru napięcia, jakie na nim będzie. Gdy pole jest dotykane, pojemność się zmienia, co wpływa na uzyskane wartości - większa pojemność w jednostce czasu i przy tej samej pojemności naładuje się do niższego napięcia, a potem rozładuje się też o mniej. Mikrokontroler dysponuje też szeregiem wbudowanych pojemności i wejściem dla pojemności zewnętrznej, by wszystkie pola dotykowe, niezależnie od wielkości i odległości miały podobną pojemność przełączaną "w locie". Ja te pola dodatkowo multipleksowałem przełącznikami analogowymi 1z8.
Funkcja kalibracji tego ustrojstwa miała ustalić dla każdego przycisku pojemność, przy której nie następuje wykrycie dotyku przy ustalonych progach. W czasie kalibracji przyciski miały nie być dotykane, a zakończenie kalibracji dla każdego z nich miało być sygnalizowane zmianą koloru przynależnej do pola diody LED. Wartości kalibracyjne miały być potem zapisane by nie trzeba było tego powtarzać za każdym razem. Drobny problem: mikrokontroler nie ma pamięci EEPROM. Nie ma sprawy - zapiszę te wartości jako tablicę pod konkretnym adresem pamięci programu i po kalibracji użyję funkcję samoprogramowania by nadpisać wartości. Jak to zrobić? Oczywiście procedura jest dość skomplikowana, by przypadkiem sobie programu nie nadpisać, ale jakoś do tego doszedłem, i chyba kod nawet nadpisywał pamięć programu pod wskazanym adresem. Sam układ jednak uporczywie nie działał, więc w końcu się poddałem.
Do pracy nad tym wróciłem ponad dwa lata później, jak moje zdolności programistyczne nieznacznie się polepszyły. Entuzjazm do pracy trwał do momentu otwarcia kodu źródłowego. Cytując Marlona Brando z filmu Czas apokalipsy:
Groza… groza….
Do projektu w końcu wrócę, i pewnie napiszę wszystko od nowa - będzie łatwiej. Bo tego, co tam napisałem, nie pojmuję. Za to nauczyłem się, by dokumentować komentarzami wszystkie swoje programy...
Minikonkurs dla spostrzegawczych
Kto napisze, skąd pochodzi i co przedstawia tytułowy obrazek, zgarnie 50 punktów.
A was jakie spotkały historie, wpadki i wypadki? Napiszcie!
- Czaruś, gdzieś ty mnie wywiózł - zapytała.
- Chciałaś poznać moich znajomych, a tutaj jest zlot.
- Gdzie? Na cmentarzu?
- Oj, Aguś. Nie na cmentarzu, tylko obok. Chodź, bo
się spóźnimy.
Faktycznie, kilkanaście metrów dalej cmentarny mur nagle skręcał, a tuż za nim stał niski i długi budynek. Za budynkiem mur skręcał ponownie, a za nim cmentarz ciągnął się dalej. Agnieszka spytała szeptem:
- Co to za miejsce?
- Kiedyś to była sala weselna.
- Tutaj? Jaja sobie ze mnie robisz.
- Gdzież bym śmiał, kochanie. Serio, to była sala weselna. Tylko z piętnaście lat temu cmentarz został rozbudowany, a potem biznes po prostu umarł.
Czarek zapukał do drzwi. Szczęknęły zasuwy, a drzwi uchyliły się z przeraźliwym skrzypnięciem. Stał w nich wysoki człowiek ubrany w czarny habit z naciągniętym na głowę kapturem. W lewym ręku trzymał kosę, w prawym terminal. Grobowym głosem powiedział:
- Proszę kartę.
Czarek wyjął z kieszeni kartę Elektrody, a strażnik wrót ją zeskanował, po czym odsunął się i skinął kosą. Weszli do środka, a drzwi za nimi zatrzasnęły się z ponurym hukiem. Wnętrze przypominało bardziej skład rupieci, niż salę weselną. Wzdłuż jednej ze ścian stało kilka metalowych regałów zastawionych elektroniką i kartonami. Przy narożniku frontowej ściany stał na podłodze stał laptop, a przed nim kucało dziwne stworzenie. Agnieszka przyjrzała mu się dokładniej, nie dowierzając swoim oczom. Skórę miało bladoszarą, było niskie i chude, ubrane w brudną przepaskę biodrową. Jego głowę porastały strąki zielonoszarych, brudnych włosów, ledwo zasłaniające spiczaste uszy. Stworzenie spojrzało na Agnieszkę, a jego twarz wykrzywiona była tak wielką nienawiścią i pogardą, że Agnieszka aż się cofnęła o krok. Wskazała na nie palcem i wyszeptała:
- Co,,, Co to?
- Nosiciel kosy odrzucił kaptur i odstawił kosę, po czym dodał nuż normalnym głosem:
- To Trollus, nasz forumowy troll internetowy.
Troll odwrócił się do laptopa i zaczął coś pisać, używał do tego zarówno dłoni, jak i stóp.
- Nie karmcie go, to nic wam nie zrobi -`2 dorzucił człowiek. - Chodźcie za mną.
Za regałami grupa brodatych starców ubranych w szare szaty układała kolumny ze starych magnetofonów, radioodbiorników i telewizorów. Na nich kładli kolumny głośnikowe. Na każdym sprzęcie było logo jednego producenta. Nie pytany przewodnik wyjaśnił:
- To klub miłośników Unitry. Od lat pracują nad rytuałem, by wskrzesić ich ukochaną firmę. Jakby cię pytali, to mów, że nadal używasz Radmora albo oglądasz telewizję na Neptunie.
Ruszyli dalej, mijając grupki ludzi rozmawiających ze sobą, czy grzebiących w różnych urządzeniach - byli to różni forumowicze. Koniec sali był odizolowany od reszty wielką stertą pudeł. Na każdym z nich ktoś napisał markerem "barachło". Przewodnik wskazał im wąski przesmyk, a sam ruszył z powrotem w stronę drzwi.
- Kto to był? Nie przedstawił się.
- Jeden z moderatorów - odpowiedział Czarek. - Chodź, on czeka na nas.
- Kto?
- Zobaczysz.
Przestrzeń za kartonami była mroczna - oświetlało ją kilka elektronicznych zniczy stojących na dużym stole zawalonym książkami i czasopismami elektronicznymi. Za stołem, oparta o ścianę, stała trumna - model tradycyjny, jak ze starych filmów. Przed stołem czekały na nich dwa krzesła. Czarek i Agnieszka siedli, a wtedy trumna sama się otworzyła. W środku stał człowiek w zbyt ciasnym fraku. Przemówił głosem będącym marną podróbką Béli Lugosiego:
- Jestem Urgon. Opowiem wam kilka historii. Ale najpierw...
- Tak - zapytała Agnieszka. Urgon odpowiedział już normalnym głosem:
- Możecie mnie stąd wyciągnąć? Wygląda na to, że się zaklinowałem.
Lśnienie
W okolicy, gdzie mieszkałem był zakład naprawiający telewizory i inny sprzęt RTV. Droga w jedną stronę zajmowała kilka minut. Zdarzało mi się tam chodzić (bez wiedzy matki) i pytać starszego pana naprawiającego głównie Rubiny i Neptuny, czy nie ma jakichś kawałków elektroniki na zbyciu, co bym sobie i pooglądał i lutowanie poćwiczył. Biorąc pod uwagę, że miałem wtedy 8-9 lat, to o elektronice nie wiedziałem jeszcze zbyt wiele. Pewnego popołudnia spotkało mnie wielkie szczęście - dostałem w prezencie dwa worki części. W jednym lampy próżniowe i nixie, w drugim zaś gigantyczną kolekcję rezystorów i kondensatorów produkcji polskiej z epok (słusznie) minionych.
O tym, że coś jest nie tak, zorientowałem się na przed pierwszą klatką mojego bloku (mieszkaliśmy w ostatniej). Zrobiło mi się mokro w prawym bucie. Spojrzałem w dół i wtedy ujrzałem, że prawa noga od połowy łydki w dół jest czerwona. Jeden z rezystorów "wystawił nóżkę" przez siatkę i rozciął mi bok nogi. Gdy poczułem ból, zareagowałem gwałtownie, i siatka z impetem zderzyła się z moją nogą. Jakaś inna część wbiła mi się w piszczel. Ślad tego zdarzenia w formie wgłębienia w kości i skórze noszę do dzisiaj.
Mucha
Zdarzyło się to jak miałem bodaj 10 lat, czyli gdzieś w roku 1996. Pamiętam, było już lato, i szkolny reżim się chwilowo skończył. Znajomy rodziny pracował w fabryce FSO w Lublinie, gdy ta chyliła się już ku upadkowi. Znajomy ów wiedział, iż obaj z bratem interesujemy się elektroniką. Sprezentował więc nam radiostację znalezioną gdzieś wśród fabrycznych rupieci.
Radiostacja składała się z dwóch części: sporej wielkości zasilacza i jeszcze większej części nadawczo-odbiorczej. W komplecie był też łączący obie części solidny kabel grubości węża ogrodowego oraz zwykła słuchawka telefoniczna z przyciskiem nadawania. Oczywiście po podłączeniu do prądu radiostacja nie działała. Postanowiliśmy więc ją otworzyć. Nie myśleliśmy nawet o jej naprawie - po co nam radiostacja na pasmo, z którego raczej radioamatorzy nie korzystają? Zwłaszcza, że nie mieliśmy licencji, ani szans na licencję.
Zasilacz nie był zbyt ekscytujący. Jedyną, ekscytującą rzeczą były przekaźniki chyba telefoniczne w plastikowych podstawkach, trzymane na miejscu drucianą zapinką. Poza tymi przekaźnikami i wielkim transformatorem nie pamiętam nic na temat tego zasilacza. Za to radiostacja to coś zupełnie innego. Pamiętam to dokładnie.
Radiostacja była zbudowana dla łatwego serwisowania. Wystarczy odkręcić kilka śrub i wysunąć front i konstrukcję nośną z reszty obudowy. W praktyce to wyglądało tak, że ja siedziałem na podłodze trzymając obudowę między udami i przytrzymując jeszcze rękoma, podczas gdy brat próbował wyciągnąć front i ramę. Całość była w środku przerdzewiała i stawiała opór. Gdy w końcu obudowa "puściła", rama wręcz wystrzeliła, a na mnie spadł deszcz rudopomarańczowej rdzy i dziesiątek, jeśli nie setek zasuszonych much.
Radiostacja nie działała, bo przynajmniej połowa lamp próżniowych była rozhermetyzowana. Za to fajnym patentem było gniazdo na bodaj 16 rezonatorów kwarcowych trzymanych na miejscu przez kawałek blachy przykręcony dużym, metalowym pokrętłem.
W stronę słońca
Nie pamiętam, ile dokładnie miałem lat, chyba ze trzynaście. W Elektronice dla Wszystkich przeczytałem o konkursie na układ "w pająku". Mój brat uznał, że świetnym pomysłem byłby układ sygnalizatora temperatury z dwukolorową diodą LED, który był w którymś numerze EdW albo Elektroniki Praktycznej. Zebraliśmy części i brat zabrał się za montaż.
Układ był piękny - wszystkie połączenia równe, wyprowadzenia gięte pod kątami prostymi, żadnych cynowych "smarków", mimo używania lutownicy transformatorowej. Po włączeniu do zasilania dioda LED zaświeciła się. Na biało, po czym wybuchła. Gdyby nie to, że mój brat miał okulary, to by uszkodził sobie oko - kawałek szkła odprysł od soczewki trafiony odłamkiem LEDa. Myślę, że budowanie sygnalizatora temperatury zasilanego napięciem sieciowym "w pająku" to nie był dobry pomysł...
Wstrząsy
Jakieś 10-12 lat temu miałem "fazę" na budowanie własnego zasilacza impulsowego na bazie IRS2153. Wiedziałem wtedy o zasilaczach dużo mniej, niż teraz. Tego wieczoru późną jesienią próbowałem sprawdzić i naprawić stary zasilacz ATX. Płytka drukowana była wyjęta z obudowy i ustawiona na radiatorze. Włączyłem zaslacz do prądu i sięgałem po multimetr leżący za obudową,, gdy musnąłem płytkę lewym przedramieniem. Oczywiście, że zrobiłem zwarcie po stronie pierwotnej i wywaliłem bezpiecznik od wszystkich gniazdek w mieszkaniu. Na szczęście automat. Odłączyłem zasilacz i włączyłem bezpiecznik. Pochylając się nad płytką czubkiem nosa dotknąłem jednego bieguna zespołu kondensatorów głównych, dolną wargą drugiego. W konsekwencji rozładowałem jakieś 680µF pod napięciem ponad 320V twarzą. Dałem sobie spokój z naprawą tego zasilacza.
Zamiast kontynuować pracę z zasilaczem, wyjąłem swój prototyp przetwornicy na IRS2153. Prototyp składał się z dwóch płytek: jedna zawierała prostownik, bezpiecznik i filtry EMI oraz kondensatory strony pierwotnej. Trzy przewody łączyły ją z płytką zawierającą przetwornicę, tranzystory MOSFET, transformator i prostownik strony wtórnej z filtrem. Wymieniłem spalony tranzystor (wtedy nie wiedziałem, że winny jest źle obliczony i źle nawinięty transformator) i włączyłem przetwornicę do prądu. Mój błąd polegał też na tym, że nie włączałem jej przez żarówkę by ograniczyć prąd i uchronić tranzystory i sam układ IRS2153. Tranzystor wybuchł, a wraz z nim i scalak. Mocno zdenerwowany złapałem za płytkę przetwornicy by nią rzucić o ścianę. Płytkę zespołu prostownika i filtrów. Będącą wciąż pod napięciem...
Dlatego na razie dałem sobie spokój z przetwornicami zasilanymi napięciem sieciowym.
Koszmar z ulicy Wiązów
To jest krótka historia sprzed pięciu lat, dedykowana posiadaczom ciasnych mieszkań i małych dzieci. Pracowałem właśnie nad płytką od bodaj zasilacza SN1534. Córka, mająca wtedy trochę ponad rok, patrzyła z uwagą, co tatuś robi. Niespodziewanie jednak złapała za kolbę lutowniczą. Ale nie za plastikową rękojeść, tylko za metalowy, gorący koniec. Nigdy bym nie pomyślał, że tak małe dziecko może krzyczeć tak głośno. Strach i adrenalina uderzyły mnie z gwałtownością wybuchającego kondensatora. Złapałem wypuszczoną przez Adę kolbę, zanim ta spadła na podłogę lub jej nogę i odłożyłem na podstawkę. Żona tymczasem ją trzymała i próbowała uspokoić. W ciągu dziesięciu minut znaleźliśmy się w przychodni oddalonej o piętnaście minut od nas. Na szczęście samo oparzenie nie było tak poważne, jak można się było spodziewać i wystarczyło częste smarowanie kremem na oparzenia ze środkiem znieczulającym.
Oszukać przeznaczenie
Pół roku po incydencie z lutownicą Ada przewróciła się i uderzyła głową o narożnik radzieckiego oscyloskopu. Oscyloskop był owinięty folią bąbelkową właśnie na wypadek takiego wypadku (oraz dlatego, że Ada raz już na niego nasiusiała), ale musiała wcześniej zerwać kawałek pianki z tego jednego narożnika. Ada była zapłakana i miała pół twarzy zalane krwią. Na szczęście sama rana okazała się być niewielkim, acz głębokim rozcięciem łuku brwiowego. Dlatego musieliśmy wzywać do pomocy rodzinę, by ją zabrać do szpitala w Warszawie (bo szpital w Garwolinie odmawia przyjmowania dzieci, chyba że się zażąda na piśmie, iż odmawiają przyjęcia, o czym wtedy nie wiedzieliśmy). W Warszawie byli naszym przybyciem zaskoczeni, bo jedyną, potrzebną czynnością było ogolenie brwi i wymiana opatrunku na "motylka" ściągającego ranę zamiast szwów. Po tym zdarzeniu okleiłem oscyloskop dodatkowymi pięcioma metrami folii bąbelkowej i połową rolki taśmy samoprzylepnej.
Dziewiąta sesja
Mniej-więcej w tym samym czasie pracowałem nad projektem klawiatury dotykowej 8x8 pól RGB wykorzystującej ideę pojemnościowego dzielnika napięcia. Moje umiejętności programistyczne w C nie były wtedy wybitne. Do tego uwierzyłem w to kłamstwo powtarzane przez wielu marnych programistów świata Open Source, że kod powinien być swoją własną dokumentacją. Z projektem był zasadniczo jeden problem - nie działał. Dlatego przerwałem nad nim pracę, dopóki się sam nie poduczę i nie rozwiążę problemów programowych.
Problemy były dwa: komunikacja I2C, gdzie mój układ miał być "niewolnikiem" oraz funkcja kalibracyjna. Dokumentacja Microchip oraz inne źródła są pełne przykładów użycia tego protokołu, gdy mikrokontroler jest panem i władcą magistrali, ale przykładów, gdy mikrokontroler ma mieć rolę służalczą i podległą nie było zbyt wiele. Do tego miałem też plagę problemów sprzętowych, czyli marne kabelki przyłączeniowe. Nie miałem też cyfrowego oscyloskopu ani analizatora logicznego, by zobaczyć, co się dzieje na magistrali. Drugim problemem była funkcja kalibracji pól. Idea pomiaru opiera się na ładowaniu i rozładowywaniu pola dotykowego określonym prądem przez określony czas, a następnie pomiaru napięcia, jakie na nim będzie. Gdy pole jest dotykane, pojemność się zmienia, co wpływa na uzyskane wartości - większa pojemność w jednostce czasu i przy tej samej pojemności naładuje się do niższego napięcia, a potem rozładuje się też o mniej. Mikrokontroler dysponuje też szeregiem wbudowanych pojemności i wejściem dla pojemności zewnętrznej, by wszystkie pola dotykowe, niezależnie od wielkości i odległości miały podobną pojemność przełączaną "w locie". Ja te pola dodatkowo multipleksowałem przełącznikami analogowymi 1z8.
Funkcja kalibracji tego ustrojstwa miała ustalić dla każdego przycisku pojemność, przy której nie następuje wykrycie dotyku przy ustalonych progach. W czasie kalibracji przyciski miały nie być dotykane, a zakończenie kalibracji dla każdego z nich miało być sygnalizowane zmianą koloru przynależnej do pola diody LED. Wartości kalibracyjne miały być potem zapisane by nie trzeba było tego powtarzać za każdym razem. Drobny problem: mikrokontroler nie ma pamięci EEPROM. Nie ma sprawy - zapiszę te wartości jako tablicę pod konkretnym adresem pamięci programu i po kalibracji użyję funkcję samoprogramowania by nadpisać wartości. Jak to zrobić? Oczywiście procedura jest dość skomplikowana, by przypadkiem sobie programu nie nadpisać, ale jakoś do tego doszedłem, i chyba kod nawet nadpisywał pamięć programu pod wskazanym adresem. Sam układ jednak uporczywie nie działał, więc w końcu się poddałem.
Do pracy nad tym wróciłem ponad dwa lata później, jak moje zdolności programistyczne nieznacznie się polepszyły. Entuzjazm do pracy trwał do momentu otwarcia kodu źródłowego. Cytując Marlona Brando z filmu Czas apokalipsy:
Groza… groza….
Do projektu w końcu wrócę, i pewnie napiszę wszystko od nowa - będzie łatwiej. Bo tego, co tam napisałem, nie pojmuję. Za to nauczyłem się, by dokumentować komentarzami wszystkie swoje programy...
Minikonkurs dla spostrzegawczych
Kto napisze, skąd pochodzi i co przedstawia tytułowy obrazek, zgarnie 50 punktów.
A was jakie spotkały historie, wpadki i wypadki? Napiszcie!